Tag "militaryzm"

Powrót na stronę główną
Felietony Roman Kurkiewicz

Lecą, lecą drony, warcz jak i one

Wojna czy jeszcze nie? Wlot, przelot, wtargnięcie, atak, symulacja, prowokacja, testy, crash testy, błędy czy świadome działanie udające przypadkowe? Krzywdy realne i urojone. Nie ma dachu, kartofle zaatakowane. Operacja czy aberracja, koordynacja czy fiksacja, a strach polskich myszy polnych, których dobytek, nieruchomości na kartoflisku zostały naruszone?

Tyle pytań, obaw i lęków, a odpowiedzi nie ma. NATO wie, do Trumpa zadzwonił Karol, najjaśniej nam prezydentujący. Generałowie strzelali, czyli wydali rozkaz strzelania do dronów nieznanego pochodzenia, acz niedrogich, drogimi rakietami wiadomego pochodzenia. Gdyby tego droniarskiego nalotu nie było, trzeba by go wymyślić. Panny sznurem za dronów pogromem. Odparliśmy. Państwo, które nie działa, zadziałało, działa dały czadu. Działa czy inne bojowe latające potwory, jeden z Włoch, drugi z Holandii. Ważną rolę odegrały radary znajdujących się w Polsce niemieckich patriotów. Co za międzynarodówka, jak ze snów o wygranej III wojnie światowej. Jak blisko wymarzona wojna, adekwatna reakcja, zdecydowana odpowiedź w języku siły, bo tylko ten język rozumie agresor.

Wicenaczelny „Wyborczej” bije w mediowy dzwon Zygmunt: „Data 10 września zapisze się w historii Europy”. Doprawdy? I mocniej: „Czy mamy wyznaczone cele, w które uderzymy w odwecie?”. Uderzyć w pola kukurydzy czy od razu w kremlowskie kuranty? Może należy przeprowadzić ankietę i zapytać Polaków, w jakie cele w Rosji uderzyć w retorsyjnym geście? Wybierz trzy z 15 propozycji. Cena SMS-a 2,99 + VAT. I kupi Polska kolejne ponaddźwiękowe widły na to paskudztwo nadlatujące ze wschodu. Najlepiej u Jankesów – od lat robią takie widły, żeby prowadzić swoje wojny, lecz pamiętaj, że to wojny dobre i sprawiedliwe w obronie „wolnego świata i cywilizacji”. Wolny świat to taki, gdzie USA sprzedają za setki miliardów swoją broń (45% światowego handlu bronią to USA), a wydatki na edukację, zdrowie, opiekę społeczną lecą na łeb na szyję. To nasz świat. Po co mącić? Przynależność do tego „projektu” musi kosztować, to chyba jasne, takie są święte prawa ekonomii, których de facto nie ma. Ale o tym cicho sza. Na co ci to wiedzieć?

A może wszyscy w Polsce powinniśmy założyć mundury? To ich (jego) przestraszy i zreflektuje. Ale czy mamy wybrany krój i wykonawcę, który nie jest z Bangladeszu, tylko jakiegoś polskiego przedsiębiorcę, który wykorzystuje siłę roboczą tu, na miejscu, w ojczyźnie? Niech szyją: na

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Gry wojenne

W  „Gazecie Wyborczej” trwa dyskusja o pacyfizmie dzisiaj, w obliczu prawdopodobnej inwazji wroga na ojczyznę, w przededniu możliwej wojny: mądrzą się tutaj wszyscy w czysto teoretycznych rozważaniach, większość podchodzi do tematu ostrożnie, jakby się bała, że gloryfikacja pacyfizmu w czasie wojny jest szkodliwa, nie przystoi, zalatuje zdradą. Ja tam twierdzę, że to wojna śmierdzi obłędem, nigdy nie byłem podatny na patriotyczną propagandę i nie wyobrażałem sobie, że poszedłbym na rzeź tylko dlatego, że tak trzeba, bo psychole rządzący państwami nie potrafią się dogadać ani poskromić swoich chorych żądz. Jestem urodzonym dezerterem, jednym z tych, którzy nie oddaliby ani paznokcia za swój kraj, albowiem życie jest dla mnie wartością wyższą niż idea państwa, zwłaszcza narodowego – zawsze będę uciekał przed wojną w stronę pokoju, nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej.

Skądinąd pomnę, jak podczas jednego z bogoojczyźnianych wzmożeń propisowskich dziennikarzy wojny jako „męskiej przygody” najgłośniej bronili ci, których na żadną wojnę nigdy by nie puszczono chociażby z racji ich kłopotów zdrowotnych (patrz P. Semka).

Owóż, wiedziony ciekawością i chęcią zagospodarowania czasu wakacyjnego atrakcjami dla dziesięcioletniego syna udałem się z nim do beskidzkiej Porąbki na rekonstrukcję walk ulicznych z II wojny światowej. Zlot militarystów i rekonstruktorów trwa tam kilka dni pod nazwą „Historie Frontowe” i jest sowicie dofinansowany przez MON. Gawiedź zjeżdża się, aby podziwiać chłopców paradujących w mundurach sprzed lat, przejeżdżające czołgi, transportery, i brać udział w prezentacjach historycznej broni. Antek z przejęciem pozował do zdjęć z pancerfaustami i granatami w ręku, a nawet fotografował się z „naszymi chłopcami” w mundurach SS (dziadek Passent, ocaleniec z Holokaustu, przewraca się w grobie), nieświadom jeszcze do końca, że nawet ta maskarada wygląda złowieszczo. Zwłaszcza że pod płaszczykiem rekonstrukcji przeżywa swoje rozkosze całkiem sporo autentycznych neonazioli, mogących wreszcie legalnie paradować w swoich wypicowanych mundurach hitlerowców, obnosić się ze swoimi fetyszami (na przedramieniu jednego przyuważyłem tatuaż „Meine Ehre heißt Treue”, a to już raczej nie tymczasowy element przebrania. Kręciło się tam mnóstwo młodzieży w koszulkach husarskich i patriotycznej odzieży, ale i zwykłych turystów zwabionych tym wojskowym zamieszaniem.

Trzeba przyznać, że widowisko było efektowne, pełne pirotechniki i hałasu, komentowanego na bieżąco przez historyka, który tłumaczył, kto akurat do kogo strzela i dlaczego. Chłopaki naturalistycznie „umierali”, zrobiłem nawet zdjęcie „trupa” leżącego pod żołnierskim butem obok kolorowego baneru

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Chleba i… czego jeszcze?

Późny wieczór po upalnym „defiladowym” dniu, kiedy odosobnieni protestowaliśmy przeciw militaryzacji polityki, życia i wydatków. Poszedłem po wodę mineralną do najbliższej Żabki. Przed wejściem niemłody, choć młodszy ode mnie mężczyzna, schludny, trzeźwy (znam się na tym), zapytał: „Czy może mi pan kupić bochenek chleba, taki pokrojony?”. Mogłem. Kupiłem. O nic nie zapytałem. Odebrał, podziękował. A ja byłem jednak jak ogłuszony. Oglądałem kilka godzin wcześniej pokaz mocy i bogactwa w postaci najbardziej śmiercionośnych narzędzi, urządzeń i pojazdów, jakie buduje człowiek, a polskie państwo kupuje. Wysłuchiwałem licytowania się na bezpieczeństwo: nowy prezydent kontra minister obrony narodowej (lekarz z wykształcenia).

Czy człowiek, który zmuszony jest prosić obcą, przypadkową osobę o kupno bochenka chleba, czuje się bezpieczny? A może mógłby obejść się bez tego chleba z poczuciem, że choć jest głodny, to Putin nie zrzuca mu bomb na głowę? Powie ktoś: to inne sprawy, inne bezpieczeństwo, to nieuprawnione zestawienie. A ja jestem przekonany, że uprawnione jak najbardziej, że symbolizm tego nieznaczącego epizodu pod Żabką wart jest zastanowienia i zatrzymania się nad nim.

Wielkie ludzkie bunty, te rewolucyjne, wcześniejsze i inne, przeważnie miały na transparentach i w wykrzyczanych hasłach chleb. Nie boga (jak to dopisano protestującym w 1956 r. robotnikom w Poznaniu na późniejszym pomniku). Chleb. To może jednak chleb jest pierwszy? To może powinniśmy oceniać kondycję państwa nie po wojennym potencjale i miliardowych zakupach, ale po tym, dlaczego człowieka nie stać na bochenek chleba?

I wtedy moje myśli cofnęły się o 45 lat. Ostatni tydzień sierpnia 1980 r. był jednym z najgorętszych momentów politycznych w najnowszej historii Polski. W kumulujących się strajkach, zapoczątkowanych tymi w gdańskiej Stoczni im. Lenina (dzisiaj śladu po tej nazwie…), wykluwał się nowy ruch związkowy, powstawała Solidarność. Potrzeba, głód zmiany były przepotężne, choć oczywiście nie powszechne. Kiedy wraca się do tych pierwszych tygodni, miesięcy, nie sposób nie pytać, jakiej Polski chciała ta nowa siła. Siła, która po dekadzie w wyniku globalnych przetasowań i zmian w ZSRR doprowadziła Solidarność do przejęcia władzy w Polsce.

W klinczach postsolidarnościowych podziałów i hegemonii żyjemy dzisiaj. Banałem jest mówienie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Czołg nigdy nie jest domem

15 sierpnia, w dniu upamiętniającym zwycięstwo Matki Boskiej (cud, panie, cud!) nad Armią Czerwoną, przetoczyła się przez Warszawę gigantyczna, największa od lat defilada wojskowa. Od czasów greckich wiemy, że tzw. bogowie uwielbiają prowadzić ludzkie wojny, oni wszak są nieśmiertelni. Nie będziemy się tu zagłębiać w próżne i daremne rozważania, dlaczego boskie dowództwo wojskowe wydelegowało akurat tę boską nieboską niewiastę do rozstrzygnięcia wojennej rzezi i, choć rzeczona Matka była Żydówką, mamą Jezusa, najwyraźniej zwyciężyło staropolskie „panie przodem”.

Żarty żartami, ale do śmiechu nie jest. Nie wiem, która z boskich osób patronuje nadciągającym wichrom wojny. Wiadomo natomiast dość dobrze, które państwa imperialne zacierają rączki na myśl o wojnie poza swoim terytorium i który z ich gigantów przemysłu zbrojeniowego zarabia na tym kolejne miliardy. Warszawska defilada była m.in. prezentacją ich produktów, notujcie sobie.

Polska, w ostatnich 35 latach drepcząc w niepewności, jakim i dla kogo chce być państwem, mając niewiele do zaoferowania, za to odgrywając wzorowo rolę peryferyjnego pseudomocarstewka, postawiła na robienie zakupów większych niż inni, czyli zbrojenie się na ułudopotęgę. USA, wypełniając lukę po Maryi, były od lat ostoją wszelkich nadziei i gwarancji dla polskich rządów, a i społecznej świadomości. Militarystyczne zauroczenie i zadurzenie, podparte rozbudowaną wersją masowej produkcji propagandowego strachu i nieuniknionych zagrożeń, zaowocowało tym, że Polska wydaje na zbrojenia najwięcej ze wszystkich krajów Unii. Miliardy bez kontroli, bez głowy, bez sensu płyną głównie do USA albo do ich wojskowych akolitów (jak Korea Południowa). W tym roku to niemal 190 mld zł, co stanowi wartość

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Najjaśniejszy Pan Nasz, król Karol „bokser” Nawrocki I

Kumulacja najgorszych tradycji Rzeczypospolitej rozbita niczym w Lotto wyborem niegdysiejszego alfonsa Grand Hotelu w Sopocie, uczestnika bandyckich ustawek kibicowskich, któremu z twarzy nie schodzi uśmiech (wewnętrzny rechot) i słowo Rzeczpospolita, które to słowo jest w tym wykonaniu win odpuszczeniem, puszczeniem w niepamięć i triumfalizmem okraszonym narodową tromtadracją. Jest w jego mowie inauguracyjnej zaśpiew tęsknot monarchistycznych, rygoryzm katolickiej ortodoksji, marzenia o wielkości kogoś, kto wierzy, że nie tyle go wybrano, ile ukoronowano. Korona pychy nie jest aż tak niewidzialna jak ta nieistniejąca, dawna. Nawrocki sam się namaszcza bezprzytomnie swoim wyborem, sam mianuje się trybunem ludowym i generałem nad generałami, widzi się jako pomazaniec narodu. Co prawda, niegdysiejszego emerytowanego zbawcę narodu Jarosława Kaczyńskiego jakoś widok kwitnącego Nawrockiego nie cieszył w widoczny sposób, ale nie dziwota…

Sam prezes zbolały, z opatrunkiem na palcu, słabowity ogólnie, wyraźnie widzi, że akcenty politycznych sygnałów nowego kierownika Pałacu Prezydenckiego wybrzmiewają raczej konfederacką, skrajną realnie nutą, niż miłą jego uchu pisowską kołysanką. Czy takiego delfina na swojej piersi chciał wyhodować? Chyba nie. Czy te oczy mogą kłamać? Owszem itp.

W swojej mowie szturmowej Nawrocki zdawał się wierzyć, że jest budowniczym portów komunikacyjnych, strażnikiem budżetu, ekspertem ds. lektur (polskich, pamiętajcie, polskich), człowiekiem, który ma w walizce czerwony guzik, choć nie ma żadnych atomówek. Zawsze w takim momencie odzywają się głosy, żeby zawierzyć, nie skreślać, dać kredyt zaufania. Żaden jednak akcent w tej elukubracji nie daje podstaw do takich poczynań. A co dopiero biografia i dokonania zawodowe. Brak kompetencji politycznych, brak kompetencji międzynarodowych, zadeklarowana naiwność chłopka roztropka, który nie potrafi zrzucić z siebie retoryki kampanii wyborczej. Za chwilę się okaże, że jedynym nowum będzie to, że żona prezydenta (nie potrafię kupić tej amerykańskiej pierwszej damy i jej kreacji) będzie się odzywać od czasu do czasu, czyli i tak nieskończenie więcej niż bezpośrednia poprzedniczka.

Dokładnie w dniu zaprzysiężenia Karola Nawrockiego mija 80. rocznica zrzucenia bomby atomowej przez USA na Hiroszimę, rocznica potwornej, ludobójczej śmierci tysięcy cywilów. Po natychmiastowej śmierci 100 tys. inni będą umierać latami. Wydawnictwo Znak wznowiło zapewne najsłynniejszą i najlepszą książkę na ten temat, reportaż Johna Herseya „Hiroszima”, nazywany niekiedy najwybitniejszym amerykańskim tekstem reporterskim XX w. Podzielam tę opinię. Zapytacie państwo, co ma piernik (Nawrocki) do wiatraka (fala uderzeniowa pierwszej atomówki). Ma tyle, że z racji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

A dinozaury siedziały na przystankach i patrzyły

Zmiana na stanowisku prezesa Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego, czyli de facto Krytyki Politycznej – zastąpienie Sławomira Sierakowskiego, prezesa KP od zawsze, przez Agnieszkę Wiśniewską – nie wzbudza raczej egzaltacji, nie wywołuje poruszenia. Krytyka jest okrzepłą instytucją, z przeszło 25-letnim dorobkiem; mimo pierwotnych nadziei, że odegra również aktywną rolę w realnej polityce, wycofała się i okopała na pozycjach think tanku, wydawnictwa, szerokiej inspiracji i edukacji – i tu jej znaczenie jest ogromne, a w powrocie języka lewicowej krytyki, tożsamości czy agendy debat publicznych – zasadnicze i niepodważalne.

Symbolicznym domknięciem „rządów dusz” Sierakowskiego był zbiegający się w czasie z przekazaniem władzy w stowarzyszeniu wywiad dla „Gazety Wyborczej”. Daleko od szeroko pojmowanej lewicowości Sierakowski wygłasza w nim antypacyfistyczne tyrady, przy okazji wracając do historii swojej zbiórki na zakup tureckiego wojskowego drona. Prawicowy pacyfizm po prostu nie istnieje, to oksymoron. Kiedy Sierakowski wygłasza pochwałę przemocy w obronie ludności cywilnej przed ludobójstwem, to ani mu nie przemknie przez myśl, żeby rzucić słowo w ocenie dziejącego się na naszych oczach ludobójstwa w Gazie.

W tym nie tylko proceduralnym momencie przypomniałem sobie obserwowany od lat zadziwiający żywot pewnego systemu komentowania politycznej lewicowości, obecny zarówno w mediach tradycyjnych (wciąż jeszcze istniejących), jak i tych nowych, cyfrowych. Otóż natykam się nieustannie na zamieszczane z systematycznością godną lepszej sprawy porady, czym winna być lewicowość i dlaczego w polskiej realnej polityce tak słabo idzie lewicy, tej spod znaku Nowej Lewicy i tej razemkowej; innej, naprawdę radykalnej, po prostu tu nie ma.

Ostatnio przeczytałem komentarz, skądinąd sensownego bardzo komentatora politycznego, który podzielił się takim oto wywodem: „Jednym z powodów ciągłych porażek lewicy jest to, że ta nie potrafi przyjąć do wiadomości ludzkich strachów, które nie wpisują się w katalog strachów zatwierdzonych i bliskich lewicy. Strach przed bezrobociem, przemocą domową, gwałtem, mobbingiem – owszem. Ale strach przed obcym – no co to, to nie. To nie jest prawdziwy strach, to strach wręcz niepoprawny. Prawica nie ma takiego problemu, gra każdym strachem i tylko strachem”. Analizę uzupełniał obrazek znad granicy, należący do jakiegoś innego tekstu: „Są tu dwa przejścia graniczne: pieszo-rowerowe i samochodowe. – Szczerze? Boimy się, przestałam z mężem chodzić na spacery do lasu. Czułabym się bezpieczniej, gdybyśmy mieli tu na miejscu wojsko, chociaż widzę więcej straży granicznej w ostatnim czasie. Raz widziałam grupę. Siedzieli na przystanku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Za fotkę – areszt lub grzywna

Nadęcie militarystyczne, choć w rzeczy samej stanowi śmiertelne zagrożenie, bo pcha do wojny, zamiast przed nią bronić, nieulegającym owemu wzmożeniu dostarcza nieustannie historii śmiesznych. I to nawet nie w marksowskim sensie historii, która „lubi się powtarzać, raz jako tragedia, a drugim razem jako farsa”, bo słowo farsa byłoby tu niezasłużoną nobilitacją.

W tym satyrycznym cyklu zabłysnął ostatnio minister obrony narodowej, wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, z wykształcenia – co naturalne na tym stanowisku – lekarz. Otóż okazało się, że jest w polskim ustawodawstwie pewien zakaz – martwy, gdyż nie towarzyszyło mu adekwatne rozporządzenie. Ani, co najważniejsze, projekt znaku zakazu. I teraz te przeszkody na drodze do bezpieczeństwa kraju zostały usunięte! Dzięki skoordynowanym wysiłkom pracowników MON i determinacji samego ministra mamy zakaz w pełnej mocy obowiązywania, mamy też wzór znaku – nie pozostaje nic innego, jak wypatrywać go nieustannie, bo inaczej grożą kary. Przepisy zakładają, że za naruszenie zakazu grozi grzywna, a nawet areszt.

„Kto bez zezwolenia fotografuje, filmuje lub utrwala w inny sposób obraz obiektu, o którym mowa w art. 616a, oznaczony znakiem zakazu fotografowania, albo wizerunek osoby lub ruchomości znajdującej się w takim obiekcie, podlega karze aresztu albo grzywny”, czytamy w art. 683a Ustawy o obronie Ojczyzny. Chyba nam wszystkim tym samym spada kamień z serca, możemy spokojnie zasnąć. Ojczyzna jest zabezpieczona, w dobie Google Street, gdzie mamy obfotografowaną większą część cywilizowanego świata, w dobie map Google’a i innych aplikacji, w których przebiegom dróg towarzyszą zdjęcia obiektów – my mamy tabliczki i czekamy teraz na pierwszą osobę, której za fotografowanie lub podejrzenie o to wymierzona zostanie kara.

W tym momencie przypomniał mi się epizod z dawnej NRD, kiedy mieliśmy do czynienia z ostatnią realną śmiercią podczas zimnej wojny w Europie. Już po zburzeniu muru berlińskiego, krótko przed formalnym zjednoczeniem Niemiec, zginął przypadkowy wędrowiec, który znalazł się za blisko nieczynnej fabryki butów wojskowych. Fabryka może i była martwa, ale pilnował jej żywy strażnik, który zastrzelił przechodzącego nieopodal nieszczęśnika. Oczywiście ta idiotyczna śmierć w paradoksalnych okolicznościach miała swój wymiar symboliczny, ale też pokazała i pokazuje absurdalność pewnych konstrukcji prawno-politycznych. No i pamiętajmy – u nas na razie tylko grzywna lub areszt. Kulka w łeb jeszcze nie.

A czegóż tak będzie pilnował minister obrony narodowej przed szpiegami i intruzami fotograficznymi?

No wiadomo, że

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Histeria wojenna

Jako naród znaleźliśmy się między zanikającym, wręcz szczątkowym pacyfizmem a galopującą histerią militarną. Tak widzę stan nastrojów Polaków po obróbce propagandowej, którą nam zaaplikowali politycy.

Od prawej do lewej. Z wyjątkami, które można bez wysiłku policzyć. Widać, że jako zbiorowość lubimy chodzić tam, gdzie nas prowadzą. Choć powszechnie wiadomo, że histeria niewiele ma wspólnego z mądrością. A jeszcze mniej z rozwagą. Może jednak patrzę na te wojenne nastroje zbyt surowo. Bo trudno im nie ulec, jeśli od wielu tygodni całą dobę słyszymy o bezpieczeństwie. I o zagrożeniu wojną, która jest tuż za progiem. Słowa bezpieczeństwo i zagrożenie padają na przemian. By mobilizować ludzi wokół flagi biało-czerwonej.

Czyli wokół władzy.

Coraz częściej jestem pytany nie tylko o zagrożenie wojną, ale wręcz o to, kiedy Rosja nas zaatakuje. Gdy przypominam, że od trzech lat Rosjanie nie mogą zdobyć Charkowa, strach opada. Oczywiście nic, a zwłaszcza pokój nie jest nam dany na zawsze. Można więc i należy przyszykować kraj i ludzi, by byli gotowi na każdy scenariusz.

Nie trzeba było rozwalać wszystkiego, co w sprawie obronności robiono w PRL, teraz bylibyśmy w lepszym położeniu. A skoro z głupoty wyzerowano wszystko, łącznie z sensownymi rozwiązaniami, to teraz do nich będziemy wracali. Kto ma jednak wystarczające kompetencje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Kuszenie kamaszami

Gorączka wokółwojenna, podsycanie lęków i brak istotowo poważnej debaty nad innymi scenariuszami rozwiązywania konfliktów międzynarodowych, globalnych, granicznych, ekonomicznych stają się u nas normą. Zaczynamy oddychać militarystycznym powietrzem, przestając je odczuwać, zauważać, chronić się przed jego zabójczym oddziaływaniem. Wszystko to dzieje się w „zdroworozsądkowej” i „realpolitycznej” atmosferze samozadowolenia politycznego centrum. Głos odmienny się nie pojawia, znaki protestu są niewidoczne, opór albo nie istnieje, albo jest niezauważalny. Któryś generał peroruje na YouTubie: „Ewentualna wojna będzie długotrwała, krwawa i większość żołnierzy zawodowych nie dotrwa do końca. To rezerwiści będą jej zasadniczym podmiotem, oni ją skończą”. Trzon polskiej armii stanowić będą żołnierze rezerwy, których może zostać powołanych pod broń ponad 340 tys. Donald Tusk rozwija wątki szkoleń, które w ostatnich wersjach są już, na szczęście, planowane jako dobrowolne i niepowszechne. Jeszcze kilka dni wcześniej deklarował, że „trwają intensywne przygotowania do szeroko zakrojonych szkoleń wojskowych dla wszystkich dorosłych mężczyzn”. Ale rozmach wciąż jest. Zamierzenia rządu są takie, by szkolić 100 tys. osób rocznie. Dawać kasę – niemałą, 6 tys. zł miesięcznie, bonusować kursami prawa jazdy.

W retoryce Jarosława Kaczyńskiego patos potyka się o śmieszność, tromtadracja wjeżdża na pełnej prędkości: „Musimy mieć – zamiast pedagogiki tchórzostwa – powrót do etosu rycerskiego”. Złotousty zbawca narodu z Żoliborza ma więcej przemyśleń: „Chodzi o to, że mężczyźni mają być także żołnierzami, czyli być w stanie także narazić się na śmierć. Co z tego, gdy ktoś będzie bardzo sprawny, ale jego pierwszą myślą będzie ucieczka?”.

Bańka prowojenna puchnie aż miło (a raczej bardzo niemiło). Wyścig trwa. Celebryci deklarują, że mimo wieku zgłoszą się na szkolenia. 64-letni Tomasz Sianecki, współprowadzący w TVN 24 program „Szkło kontaktowe”, zadeklarował zapis i udział w szkoleniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Śpieszmy się kochać bomby, tak szybko mogą zostać wystrzelone

Iście surrealistyczne wrażenia dopadły mnie, kiedy docierały do mnie kaskady podniosłych słów z okazji otwarcia bazy wojskowej USA w Redzikowie w okolicach Słupska. Czego tam nie było! „To najważniejsza inwestycja wojskowa Stanów Zjednoczonych w naszym kraju i pierwsza stała placówka wojsk USA w Polsce”, zachłystywał się minister obrony narodowej i wicepremier Kosiniak-Kamysz. Podczas otwarcia bazy rakietowej usłyszeliśmy także: „Polskie elity są zgodne. Niezależnie od tego, kto rządzi w Warszawie i Waszyngtonie” (Radek Sikorski). Hm… Jeśli w takiej sprawie są zgodne, to czym się różnią? Zawsze drżę, kiedy słyszę o nienaruszalnej jedności i zgodzie dwóch śmiertelnie zwaśnionych plemion politycznych.

Baza powstawała osiem lat. Jej podstawowe zadanie to obrona… USA przed atakiem rakietami balistycznymi wystrzelonymi przez Iran (odwiecznego wroga Polski, nieprawdaż?). Prezydent Barack Obama zastopował budowę, uznając, że zagrożenie ze strony Iranu osłabło. Tarcza podlega Dowództwu Europejskiemu Stanów Zjednoczonych oraz Sojuszowi Północnoatlantyckiemu. W przemówieniach było dużo słów o pokoju. A w tle setki miliardów dolarów wydawane nieprzerwanym strumieniem. W Polsce tylko około miliarda kosztował ów dodatkowy cel dla światowych przeciwników USA.

W czasie tych fanfarad i radości ze stacjonowania u nas amerykańskich żołnierzy kończyłem lekturę wydanej właśnie po polsku książki „Wojna nuklearna” uznanej amerykańskiej dziennikarki, finalistki Nagrody Pulitzera, Annie Jacobsen. To fabularyzowany dokument na temat dynamiki konfliktu nuklearnego, kiedy USA zostają zaatakowane przez Koreę Północną, która wystrzeliwuje rakietę balistyczną. Prowadzeni przez autorkę przez procedury, decyzje, reakcje, rozkazy i działania wojskowych USA

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.