Tag "muzycy"
Żarty się nie skończyły
W Polsce mamy problem z dystansem, żartem z samych siebie, głębszą analizą tego, co się widzi i słyszy
Olaf Deriglasoff i Ryszard „Tymon” Tymański – liderzy reaktywowanego zespołu Kury
Drogie kolegium patamuzyczne, musimy się skupić, chociaż wszyscy mamy ADHD. Czy ktokolwiek wpadł na to, że najnowsza płyta nazywa się „Antypolovirus”? „Uno Lovis Party” to anagram po prostu?
Ryszard „Tymon” Tymański: – Oczywiście tylko ty na to wpadłeś. Panie Wojtku, wygrał pan milion. Nieszczęśni fani nie mają pojęcia, czasu ani mocy przerobowych, żeby wpaść na to, że wszystko coś znaczy.
Ale ta płyta najpierw miała się nazwać „Fioletowy Album”.
Olaf Deriglasoff: – Rychu będzie zawsze robił odwołania do Beatlesów, a im więcej odwołań do nich robimy, tym bardziej ludzie patrzą przez pryzmat Wielkiej Czwórki, a powinni jednak zainteresować się Drobiem przez duże D. Mimo że obaj jesteśmy maniakami Bitli, nie ma co wszystkim dawać do ręki argumentu, że to epigońskie.
Ten ukryty tytuł jest bałamutny, bo to wcale nie jest „Antypolovirus”. To jest muzycznie i tekstowo bardzo zakorzenione w kultowej płycie, którą zrobiliście przed prawie 30 laty.
OD: – To nie jest „Antypolovirus” ani „Propolovirus”, ale coś pomiędzy. Mnie bardzo się podoba to, że Tymański używa takich kodów, bo mówienie ludziom wprost jest mało artystyczne. Nie fałduje ich kory mózgowej. Natomiast gdy dajemy im rebus, mają wybór, mogą pokombinować.
RTT: – Wpierw myślałem o reaktywacji Miłości, ale tym razem powrotu nie chciał Lechu Możdżer. Natomiast znikąd pojawił się pomysł powrotu Kur. Nasz wydawca zdecydował się na wydanie winylowej reedycji albumu „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” i sprzedał parę tysięcy nowego nakładu. Zaraz potem Arek Stolarski z Inside Seaside zaprosił nas na festiwal i dał fundusze na dokument o zespole. Tak powstał film „Najgłupsza płyta świata” Knery i Kulczyńskiego, w związku z czym dostaliśmy szwungu na bramkę. Po paru tygodniach grania okazało się, że jest nawet publika, ale tamte tłumy przywiodła głównie nostalgia. Chcieli słuchać „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”, a może magicznego eliksiru powrotu do czasów młodości.
OD: – To płyta, która przerosła Kury. Dziwny kazus „zespołu jednego albumu”.
Powiedzcie coś o początkach.
RTT: – Ja i Olaf chcieliśmy mieć kapelę, od kiedy byliśmy gówniarzami. Kiedyś to była idea punkowa, potem, w latach 90., zaprosiłem kumpla do kapeli Trupy, ale Olaf działał z Apteką, potem zaczął romansować z Maleńczukiem i Kazikiem. I wtedy zaprosiłem go do projektu, który niespodziewanie stał się kurzym opus magnum. Olaf dołożył swoją wiedzę, poczucie humoru, zmysł absurdu. Wystrzeliliśmy z naszą rakietą w nadprzestrzeń. Wyszła płyta, zaczęła się mozolna tyrka koncertowa, przyszedł spory sukces. Potem nastąpiły czasy ciemne, smętne, mizerne. Zabił się Jacek Olter, genialny perkusista. Nagle zabrakło tego trzeciego między mną i Piotrem Pawlakiem, naszym gitarzystą. Minęło 20 lat i okazało się, że po drodze zgubiłem kongenialnego partnera w osobie Olafa. Że to nasza współpraca była magiczną formułą powstania tamtej pięknej bzdury. I wszystko stało się łatwe. Przez tę lekką piosenkowość, to chłopięce współpisanie.
OD: – Być może właśnie przez ten dziwny dom, w którym wyrosłem jako samotne dziecko, stawiam na przyjaźń. Zawsze szukam partnera, kogoś, w czyich oczach mogę się przejrzeć. Jednocześnie muszę mieć do tego kogoś zaufanie. I takim, choć niełatwym obiektem był dla mnie Tymon. Ten nowy Tymon pojawił się właściwie pod koniec mojego życia zawodowego, bo mam 62 lata, zostało mniej niż więcej. Mam nadzieję, że nie będę do osiemdziesiątki musiał tułać się po zaplutych dziurach, spać w podłych hotelach i nosić sprzęt po koncercie.
RTT: – Będziesz, kuźwa, będziesz…
OD: – Mam nadzieję, że nie, że będę jeździł w złotej karocy. Natomiast postanowiłem nie przegapić tej okazji, że mogę wejść do zespołu na zasadach współszefowania. Nie muszę być królem na pierwszej stronie „Jazz Forum”, ale też mam dużo do powiedzenia i zrealizowania. Nie tylko jeżeli chodzi o twórczość, ale i o produkcję, grafikę itd. Natomiast szukam partnera przez całe życie. Nigdy go nie znalazłem, bo nie okazał się nim ani Kazik, ani Maleńczuk, ani Kodym. Zawsze byli to jacyś swego rodzaju przywódcy kultu, którzy potrafili się podpisywać pod moimi kompozycjami i tekstami. To było niewygodne. I nagle życie daje mi prezent w postaci Tymańskiego, z którym znowu zwieramy szyki…
RTT: – …i luzujemy zwieracze.
OD: – I się okazuje, że między nami jest sporo muzyki. Otworzył się na mnie, co jest dość dziwne, bo Tymański rzadko się otwiera na innych twórców. Zawsze musi być najważniejszym lwem w klatce, reszta chowa się po kątach. A tu wpuszcza mnie i mówi: współrządź ze mną, współkomponuj, piszmy razem teksty, aranżujmy, bawmy się tą chwilą. Kury są pretekstem. Dla mnie mogłoby się to nazywać Szmaty czy cokolwiek.
Kury to genialna nazwa. Mieszkam w górach, często chodzę po wioskach, co chwila są jakieś ogłoszenia o nioskach na sprzedaż. Ilekroć widzę karteczkę z napisem „Kury”, mam alarm: „Reaktywowali się! Może będą grać koncert w pobliżu!”.
RTT: – Chcę powiedzieć jeszcze jedną rzecz, która może spalić nam wywiad. Nie jesteśmy tylko songwriterami absurdystami, patafizykami późnego sortu, ale obaj jesteśmy buddystami i taoistami. Często medytujemy razem. To cholernie cenne, gdy wiemy, że życie się nam trochę kończy.
Wróciliście do koncertowania przed rokiem. Dlaczego Pawlak i Prościński po trasie „polovirusowej” nie chcieli trwałej reaktywacji zespołu?
RTT: – Byliśmy zaskoczeni, ale trudno, życie. Pojąłem, że mają coś ważniejszego. Eksperyment, free improv, granie z odkurzaczem czy traktorem. Szanujemy to. Zostaliśmy ja, Olaf, Szymon i Mazzol, napisaliśmy ze 25 numerów, które brzmiały trochę jak zarzewie „Białego albumu”, od Sasa do Lasa. Zaczęliśmy nad tym pracować
Nawet gdy znikniemy, Chopin zostanie
W tegorocznym Konkursie Chopinowskim startuje 29 Chińczyków, 13 Japończyków, są też Koreańczycy. Europa jest w ewidentnym odwrocie
Prof. dr hab. Marcin Gmys – wykładowca Instytutu Muzykologii UAM, były dyrektor Radia Chopin, komentator Konkursu Chopinowskiego na antenie TVP Kultura i na łamach „Ruchu Muzycznego”. Muzykolog, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor uczelniany Instytutu Muzykologii Wydziału Nauk o Sztuce Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Piastuje stanowisko redaktora naczelnego czasopisma „Res Facta Nova”, autor książki „Harmonie i dysonanse. Muzyka Młodej Polski wobec innych sztuk”.
Pamięta pan Konkurs Chopinowski w 1980 r., zwycięstwo Dang Thai Sona i porażkę Ivo Pogorelicia?
Jak z tamtej perspektywy ocenia pan obecny konkurs?
– Impreza ogromnie się rozrasta. Coraz więcej pianistów pragnie tutaj się pokazać. Do wstępnych kwalifikacji zgłosiło się ponad 640 młodych artystów, wytypowano 160, a po eliminacjach wyłoniono 84 kandydatów. Powiększenie liczby uczestników konkursu byłoby już absurdalne, bo rozciągnęłoby przebieg imprezy. Poszerza się też społeczny odbiór konkursu, gdyż od 2010 r. jego przebieg można śledzić online – co było w tamtym czasie decyzją pionierską. Ten sposób przyjął się w świecie, a obecnie muzyki z Warszawy słucha ponad 80 mln ludzi.
Muzyka Chopina zdobyła przebojem Daleki Wschód. Dowiadujemy się np. że 22 mln Chińczyków ma wyższe wykształcenie muzyczne w dziedzinie pianistyki – więcej niż połowa mieszkańców Polski. Zwycięstwo w naszym konkursie Koreańczyka Seong-Jin Cho w 2015 r. spowodowało lawinowy wzrost zainteresowania muzyką Chopina na Dalekim Wschodzie. Deutsche Grammophon wydaje jego trzy-cztery płyty rocznie w setkach tysięcy egzemplarzy, z czego w Europie sprzedaje się najwyżej po kilkadziesiąt tysięcy. To kropla w morzu w porównaniu z zapotrzebowaniem krajów azjatyckich. W tegorocznym konkursie startuje 29 Chińczyków, 13 Japończyków, a są jeszcze bardzo mocni Koreańczycy. Europa ze swoimi 24 pianistami jest w ewidentnym odwrocie. Mówiąc nie do końca serio, jako komentatorzy z utęsknieniem czekamy zawsze na przedstawicieli naszego kontynentu, bo łatwiej nam zapamiętać i poprawnie wymówić ich imiona i nazwiska.
Azjaci nas zalewają?
– Niewątpliwie. Ale to wspaniale, że artyści z Dalekiego Wschodu polubili muzykę Chopina. Ich poziom techniki pianistycznej przewyższał naszych kandydatów, choć od strony artystycznej i emocjonalnej było to podobne do produkcji komputera dźwiękowego.
Pamiętam, jak nasz znakomity krytyk muzyczny Jan Weber mówił o tych pianistach, że to automaty z ludzką twarzą.
– Dziś już by tak nie powiedział. Trzy-cztery dekady temu oni rzeczywiście grali trochę mechanicznie, natomiast obecnie zdarzają się u nich drobne pomyłki, błędy tekstowe, co wskazuje, że zaczynają stawiać na zaniedbywaną wcześniej sferę emocjonalną muzyki, której nie da się w pełni kontrolować. Ale nadal są doskonali, często nieskazitelni, jeśli chodzi o odtworzenie Chopinowskiego tekstu. Kariera Lang Langa, który utrzymuje pozycję na rynku zachodnim już ponad 20 lat, to potwierdza. Niektórzy żartują, że za 10 lat do etapu finałowego dostaną się sami Chińczycy i nikt z Polaków (zresztą jest to możliwe nawet w tym roku). Przed taką perspektywą „chroni” nas na razie skład jurorów.
Pierwszy raz jury przewodniczy obcokrajowiec, Garrick Ohlsson z USA.
– Ten wybór to dobra decyzja, bo chroni nas przed zbyt częstym powielaniem ocen i przed posądzeniami o stronniczość.
Czy przy poprzednich konkursach miał pan pretensje do jurorów, że np. nie dali pierwszej nagrody Aleksiejowi Sułtanowowi, tylko wytypowali dwie drugie nagrody ex aequo?
– Tego typu pretensje czasem się pojawiają i niekiedy wydają się uzasadnione, ale ryzykowne byłoby doszukiwanie się jakichś środowiskowych matactw. Regulamin konkursu próbuje im zapobiegać. Wiadomo, że profesor nie głosuje na swoich wychowanków. Co więcej, jurorzy w trakcie całego konkursu nie znają sumarycznej punktacji odnoszącej się do poszczególnych pianistów. Żaden nie wie, kto w danej chwili realnie prowadzi. Pełną punktację zna tylko jedna osoba prowadząca dokumentację, a ta jest ujawniana dopiero jakiś czas po zakończeniu wydarzenia.
Rozmawiamy, gdy trwa pierwszy etap konkursu, ale czy już teraz można coś powiedzieć o poziomie kandydatów?
– Nie potrafię porównać większości obecnych kandydatów do tych występujących w poprzedniej edycji konkursu, ale jestem przekonany, że mamy do czynienia z bardzo dobrym poziomem artystycznym. Wysłuchaliśmy już ok. 60 kandydatów, a czeka jeszcze ponad 20, ale poza dwoma lub trzema przypadkami nie było na razie słabych występów. Jest sporo przeciętnych, lecz ogólna średnia jest bardzo wysoka. Zwłaszcza kandydaci z Chin i Korei prezentują bardzo wysoki poziom.
Jury będzie miało problem z wyłonieniem najlepszych. Myślę, że zwycięży matematyka. Gdy się podsumuje punkty, będzie wiadomo, kto należy do czołówki. Nawet po dzisiejszych przesłuchaniach, czwartego dnia, kiedy wysłuchaliśmy ośmiorga pianistów z Azji, w gronie komentatorów nie byliśmy w stanie stwierdzić, kto był najlepszy. Czworo znakomitych i czworo bardzo dobrych. Wydawało się, że taki kandydat jak Bruce Liu, zwycięzca sprzed czterech lat, stanowi nieosiągalny szczyt możliwości – tym razem takich osobowości może być więcej. Na przykład Kevin Chen z Kanady, który ma już wygrane dwa prestiżowe konkursy, Eric Guo, też z Kanady, czy mająca za sobą wiele sukcesów Japonka Shiori Kuwahara, dla której ten konkurs to ostatnia szansa (urodziła się w 1995 r.).
Pojawiły się doniesienia, że „bezpaństwowiec” – pod neutralną flagą, jak zaznaczono w programie – czyli obywatel Federacji Rosyjskiej, Andrey Zenin, może stanąć wysoko.
– To na pewno talent, dobra technika i trochę „ciężkie” rosyjskie granie, które mnie osobiście
Chopina portret psychologiczny
Niczego nie stawiał wyżej od komponowania
Michał Kwieciński – producent, reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, w kinach możemy oglądać film „Chopin, Chopin!” w jego reżyserii.
Jak zmieniło się pana spojrzenie na Fryderyka Chopina w czasie tworzenia jego filmowej biografii?
– Z początku wydawało mi się, że bardzo dużo wiem o Chopinie. Zastanawiałem się, czy jest w ogóle sens robić film o naszym wybitnym kompozytorze, bo błędnie zakładałem, że jego życie było dość monotonne; że bez przerwy grał na fortepianie, wyjechał do Nohant, wrócił do Paryża, umarł… Niestety, do tego sprowadza się powszechna wiedza o Chopinie i tylko te wątki podejmowano w filmach biograficznych o nim. A ja brałem je za całą prawdę o losach artysty. Kiedy zagłębiłem się w temat, a szczególnie w czterotomową biografię pióra Ferdynanda Hoesicka, stwierdziłem, że nie znałem wielu niesamowitych faktów i że warto stworzyć kolejną o Chopinie opowieść. Mój film nie ma typowej dramaturgii, bo nie znalazłem postaci wroga, na której mógłbym oprzeć główny konflikt.
Mamy więc konflikt między życiem i śmiercią?
– Raczej między śmiercią i muzyką. Chopin był muzyką, a jego życie osobiste nie układało się dobrze, bo niczego nie stawiał wyżej od komponowania. Bardzo silne piętno odcisnęła na nim oczywiście choroba – u artysty w wieku 25 lat zdiagnozowano gruźlicę. Gdy choroba zaczyna coraz wyraźniej się ujawniać, Chopin żyje z nią niemal jak z żoną, a muzyka odgrywa rolę kochanki. Sam rozwój choroby działa trochę jak samospełniająca się przepowiednia i ten mechanizm służy filmowej dramaturgii. Pozwala też utożsamić się z emocjami bohatera. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś słyszy diagnozę onkologiczną i musi z nią żyć latami. Lekarz mówi, jakie będą objawy raka: może pan się czuć źle, potem trochę lepiej, w końcu będą występować krwotoki, zrobimy naświetlania. Jeśli naświetlanie nic nie da, przejdziemy do następnego etapu leczenia. I tak po kolei. Wiadomo jednak, że koniec będzie się zbliżał coraz szybciej. Myśli i emocje człowieka w podobnej sytuacji są uniwersalne.
W filmie widzimy, że Chopin nie tylko kochał muzykę, ale wręcz był od niej uzależniony. Dostrzegł pan coś destrukcyjnego w jego największym życiowym powołaniu?
– Coś jest na rzeczy, bo gdy ktoś zajmuje się od rana do nocy muzyką, to pozostałe sprawy tracą dla niego znaczenie. I to samo w sobie ma destrukcyjny wymiar. Obsesyjny stosunek do muzyki sprawiał, że Chopin tak długo dochodził do finalnych wersji swoich utworów. Nawet bardzo proste kompozycje pisał latami i dopiero potem przekazywał wydawcom. Po Chopinie zostało 28 godzin muzyki, a jego nieskończone utwory obejmowały prawdopodobnie 100 godzin, bo był totalnym perfekcjonistą. Tworzył z pasją, lecz zamęczał się w niej. W pierwszym momencie łapał ideę utworu i odczuwał przyjemność, a potem przeżywał absolutną mękę. Proszę spojrzeć na jego zapisy nutowe, wyglądają jak jedno wielkie skreślenie.
Chopin jest uwielbiany i otaczany przez tłumy, ale wydaje się osamotniony, co sugeruje nawet jego matka. To los prawie wszystkich wielkich artystów? A może ich wybór?
– Wydaje mi się, że każdy wielki artysta musi być egocentrykiem, musi się skupiać na sobie i swojej twórczości. W tym sensie samotność jest udziałem wszystkich wybitnych twórców. Kiedy oglądam filmy dokumentalne o gwiazdach muzyki popularnej, bardzo często wracają w nich motywy twórczej męki i poczucia nieszczęśliwości losu. Ci artyści nie mogą mieć stałych partnerów, ciągle ich zmieniają, ale na końcu to wcale nie jest istotne, bo liczy się muzyka i tworzenie. Niektórzy są bardziej zrównoważeni, ale wydaje mi się, że więcej jest osobowości rozchwianych, które po prostu męczą się ze swoją ogromną kreatywnością. Nie mogą jednak żyć inaczej. Jeżeli kogoś całkowicie pochłonie pasja – nieważne, czy chodzi o muzykę, robienie filmów bądź aktorstwo – to ten artysta zawsze wybierze akt twórczy zamiast życia osobistego. Zawsze wybierze wolność, a nie spokój i stabilizację.
Chopin pasował do roli gwiazdy? Film daje nam sprzeczne sygnały co do tego.
– Wydaje mi się, że bycie gwiazdą sprawiało mu pewną przyjemność. Oczywiście Chopin cały czas krył się za maską i coś odgrywał. Z jednej strony, denerwowały go tłumy. Uważał, że są głośne, że to motłoch, który nie słucha, tylko ogląda. Z drugiej, każdy twórca chce mieć publiczność i zdobyć popularność. Nawet jeśli się w tym męczy i twierdzi, że go to nie obchodzi, uwielbienie tłumów jest mu potrzebne. Nie wierzę artystom, którzy mówią, że mają w nosie sławę i kontakt z widzem. Są tak naprawdę tego spragnieni, tworzą i występują, żeby osiągnąć sukces przed ludźmi, a nie przed sobą.
Widzi pan w Chopinie bohatera tragicznego?
– Chopin zdecydowanie jest postacią tragiczną. Grał na fortepianie od szóstego roku życia, mimo że nikt nie odbierał mu wolności w dzieciństwie. Jego rodzice byli bardzo postępowi, pozwalali mu biegać, grać w piłkę, bawić się, mieć kolegów itd. To nie był mały geniusz zamknięty w pokoju z instrumentem, tylko naprawdę niesforny, fantastyczny, otwarty chłopiec. W którymś momencie wewnętrzny przymus codziennego grania i ćwiczenia okazuje się jednak tak wielki, że zapomina się o towarzystwie znajomych i o innych aktywnościach. To wchodzi w nawyk, a potem staje się mantrą dnia codziennego. Relacje międzyludzkie schodzą wtedy na dalszy plan, nie są pogłębiane, wydają się zbędne. Od pewnego etapu Chopin nieustannie grał. Wielka osobowość i charyzma sprawiały, że gromadziła
Piosenka fajna, ale smutna
Polacy lubią się zabawić przy muzyce, która korzeniami sięga do tego, przy czym tańczyli ich dziadkowie
Tomasz Lada – (ur. w 1968 r.) dziennikarz, redaktor, krytyk. Członek Akademii Fonograficznej w sekcji muzyki rozrywkowej. Publikował w prasie muzycznej, m.in. magazynach „Tylko Rock” i „Brum”, oraz portalach poświęconych kulturze popularnej. Autor biografii zespołu Apteka – „Psychodeliczni kowboje. Kawałki o zespole przeklętym” (2020) , książki „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu” (2022), a także książki „Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000” (Czarne).
„Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000” nie ma narratora, przez historię polskiej muzyki lat 90. prowadzą nas wypowiedzi bohaterów. To pomysł zaczerpnięty z „Please kill me. Punkowej historii punka” Legsa McNeila i Gillian McCain?
– „Please kill me” to arcydzieło. Z takim stylem pisania spotkałem się już wcześniej, w biografii Stonesów „Według The Rolling Stones” Dory Loewenstein i Philipa Dodda, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W taki też sposób Neil Strauss napisał biografię Mötley Crüe „Brud”. Nie cierpię tego zespołu, ale książka jest wybitna. Stwierdziłem, że tak właśnie chcę pisać o muzyce. Zrobiłem w ten sposób książkę „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu”, wydaną w 2022 r. Spodobało się, więc „Wszystko jak leci…” również tak napisałem.
Postawiłeś głównie na wypowiedzi twórców pierwszych polskich firm fonograficznych, wydawców, menedżerów, dziennikarzy, a mniej na muzyków. Dlaczego?
– Chciałem opowiedzieć, jak w Polsce budowano coś, co stworzyło soundtrack do naszego życia. Dotąd opowiadali o tym muzycy. Jednak to jednostronne spojrzenie trochę zniekształca obraz całości. Można odnieść wrażenie, że nagle pojawia się geniusz i strzela seriami świetnych piosenek. A ja chciałem pokazać, jak doszło do tego, że te świetne piosenki zostały nagrane.
Andrzej Puczyński, szef PolyGramu (dziś Universal Music Polska), mówi: „Byliśmy trochę oszołomami: skoro mamy nowe czasy i wszystko jest możliwe, to robimy”. Jak wyglądały te szalone początki?
– Można powiedzieć, że to była aktualizacja „Ziemi obiecanej”: nie mieli nic i zbudowali fabrykę. W 1990 r. PRL-owski rynek muzyczny upadł. I kilka osób zaczęło działać. Bez żadnych biznesplanów. To była jedna wielka improwizacja. Start z kapitałem typu tysiąc dolarów, pożyczanie kasy od kumpli, którzy robili jakieś biznesy, handel z Zachodem, zbieranie na wynagrodzenia dzięki sprzedaży płyty z magazynów, zastawianie samochodów…
Myślę, że oni nie mieli wielkich planów, tylko: będzie, jak będzie. To zagrało, bo choć nie posiadali środków, mieli zapał i czuli muzykę. Poza tym mieli odwagę, bo wtedy to było potężne ryzyko. W 1990 r. inflacja sięgała kilkuset procent, dziewięć na dziesięć sprzedanych kaset było pirackich, więc naprawdę ci ludzie nie mieli podstaw, by myśleć o sukcesie.
Przypomina mi to końcówkę lat 70. w Wielkiej Brytanii, kiedy koncerny nie chciały wydawać zespołów punkowych, więc entuzjaści założyli własne wytwórnie. Polscy wydawcy z lat 90. byli mentalnymi punkami. Mam wrażenie, że byli większymi idealistami niż muzycy, którzy często krzyczeli tylko: hajs, hajs, hajs!
Jaka była rola mediów w początkach polskiego rynku muzycznego?
– To mogłoby nie wybuchnąć, gdyby nie grupa zapaleńców z programu „Brum” w radiowej Trójce. Grzegorz Miecugow, ówczesny dyrektor tej stacji, chciał odświeżyć antenę i zatrudnił młodych ludzi, którzy puszczali nowe rzeczy. Uciekaliśmy ze szkoły, by ich słuchać. „Brum” był armatą, z której to wszystko wystrzeliło.
Potem pojawiły się radia komercyjne. Symboliczną postacią jest Piotr Metz, o którym wielu mi mówiło, że wtedy był królem. Wydawcy i menedżerowie pielgrzymowali do niego na kopiec Kościuszki w Krakowie, by puścił jakąś piosenkę. Radia komercyjne miały większe pieniądze na promocję i mogły sobie pozwolić na akcje w stylu występu Varius Manx na dachu kiosku, który sprzedał najwięcej ich płyt w dniu premiery, czy koncertu Kasi Kowalskiej na szkolnym boisku podczas długiej przerwy.
Które wydarzenia z lat 90. są najważniejsze dla polskiego rynku muzycznego?
– Nic by nie było bez „Brumu”. Krokiem milowym była decyzja Andrzeja Wojciechowskiego z MJM Music PL (później Sony Music Polska) o wydaniu debiutanckiego albumu Wilków „Wilki”. To było wielkie ryzyko, bo nikt ich nie znał. Kolejnym takim ruchem było wydanie debiutanckiego albumu zespołu Hey „Fire”. Zadziałał instynkt Katarzyny Kanclerz i Andrzeja Puczyńskiego z Izabelin Studio, bo gdy podjęli tę decyzję, zespół był tak naprawdę projektem pobocznym i miał tylko cztery utwory. Myślę, że ważnym momentem stało się też wydanie
80 lat Perły wśród festiwali – Festiwal Chopinowski w Dusznikach-Zdroju
Niewiele jest miejsc, w których pozostały ślady pobytu Fryderyka Chopina, a jeszcze mniej takich do których pielgrzymują artyści z całego świata. Takim genius loci są Duszniki-Zdrój, dawny Kutrhaus dzisiaj nazywany Dworkiem Chopina. To tutaj wystąpił Fryderyk Chopin, a jego
Życie to nie Hollywood
Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka
Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku.
Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia?
– To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu.
A jakie są Krystyny?
– W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom.
Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata?
– Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth.
To znaczy?
– Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj.
Ma pan jakiś ulubiony?
– Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi!
Coś jeszcze o tym przedstawieniu?
– Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii.
Dlaczego?
– Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają…
I nic?
– Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz… Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją.
Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem?
– To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje
Muzyka rodzi się z ciszy
Andrea Bocelli od trzech dekad łączy muzykę klasyczną i rozrywkową
Korespondencja z Rzymu
Los odebrał mu wzrok, ale ma dar, który porusza miliony. Jego głos rozbrzmiewa na najważniejszych scenach świata. Usłyszymy go również w Polsce. Andrea Bocelli wystąpi 6 czerwca w Poznaniu i 8 czerwca we Wrocławiu. Włoski artysta podpisał pięcioletnią umowę na wyłączność z agencją AEG Presents – liderem w dziedzinie rozrywki na żywo, odpowiedzialnym m.in. za festiwal BST Hyde Park oraz światowe trasy Taylor Swift, Eltona Johna, Paula McCartneya, The Rolling Stones, Céline Dion i wielu innych gwiazd. Dla Bocellego współpraca z tą agencją to nowy początek. Symbol włoskiej muzyki, znany na całym świecie, rozpoczął trasę koncertami w Pompejach, są na niej także, oprócz Polski, Portugalia i Stany Zjednoczone. W 2024 r. Andrea Bocelli świętował 30-lecie kariery.
Od studiów prawniczych do śpiewu
Andrea Bocelli urodził się 22 września 1958 r. w La Sterza, niewielkiej toskańskiej wiosce niedaleko Lajatico, w rodzinie rolniczej. Od urodzenia miał problemy ze wzrokiem – zdiagnozowano u niego wrodzoną jaskrę. W wieku 12 lat, po wypadku podczas gry w piłkę nożną, całkowicie stracił wzrok.
Już jako dziecko pasjonował się muzyką – pierwsza płyta Franca Corellego, podarowana przez nianię, zainspirowała go do marzeń o karierze tenora. Uczył się gry na fortepianie, flecie, saksofonie i gitarze, śpiewał, komponował i rozwijał umiejętności w szkole dla niewidomych w Reggio Emilia. Również mając 12 lat, zdobył swoją pierwszą nagrodę – za wykonanie słynnej włoskiej piosenki „’O sole mio” w Viareggio.
Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie w Pizie. Po krótkim epizodzie pracy w kancelarii zdecydował się całkowicie poświęcić muzyce. Występował w klubach i kawiarniach, zainspirowany twórczością Franka Sinatry, Charles’a Aznavoura i Édith Piaf, a zarobione pieniądze inwestował w lekcje śpiewu. Jego determinacja i talent doprowadziły do podpisania kontraktu z wytwórnią Sugar Music. Przełom nastąpił w 1993 r., gdy Andrea zaśpiewał u boku Zucchero utwór „Miserere”. Rok później zwyciężył na festiwalu w San Remo z piosenką „Il mare calmo della sera”, rozpoczynając światową karierę.
W 2017 r. włoska telewizja Rai 1 wyemitowała film „Muzyka ciszy”, ekranizację autobiografii Andrei Bocellego. Reżyser Michael Radford opowiedział w nim historię chłopca z Toskanii, który mimo utraty wzroku nie porzucił marzeń. W roli mentora wystąpił Antonio Banderas, a muzykę skomponował Gabriele Roberto. To opowieść o wewnętrznej sile, o ciszy jako przestrzeni, w której rodzi się muzyka – historia małych rzeczy, które stają się czymś wielkim.
Komentując filmową opowieść o swoim dzieciństwie, Bocelli powiedział: „Nie wierzę w zasługi, ale w dar, który trzeba odkryć i pielęgnować. Wiara w przypadek może prowadzić do rozpaczy”. Zapytany o kontynuację biografii, żartobliwie dodał: „Moje obecne życie byłoby zbyt nudne na film – lepiej byłoby opowiedzieć o moich historiach miłosnych. To byłoby przynajmniej romantyczne”.
90 mln sprzedanych płyt
Od debiutu Bocelli nagrał kilkanaście albumów studyjnych, zarówno popowych, jak i klasycznych, w tym dziewięć kompletnych oper. Sprzedał ponad 90 mln płyt, a jego „Romanza” stała się jednym z najlepiej sprzedających się albumów w historii. Z kolei „Sacred Arias” to najpopularniejszy album muzyki klasycznej w jednym wykonaniu.
Sławę przyniósł mu także utwór „Con te partirò”, a wersja „Time to Say Goodbye” nagrana z Sarah Brightman stała się światowym przebojem. W duecie z Céline Dion zaśpiewał „The Prayer” – piosenkę nagrodzoną Złotym Globem i nominowaną do Oscara. W 2010 r. jego gwiazda pojawiła się na Hollywood Walk of Fame.
Andrea Bocelli wielokrotnie współpracował z uznanymi artystami, takimi jak Ed Sheeran, Lady Gaga, Barbra Streisand czy Luciano Pavarotti. Śpiewał dla papieży, monarchów i prezydentów, występował w Carnegie Hall i Metropolitan Opera, a także
Mikromusic 23 marca w Klubie Stodoła, w ramach trasy “Nie umiem tańczyć tour”!
23 marca 2025 w Klubie Stodoła wystąpi Mikromusic! Wydarzenie odbędzie się w ramach trasy koncertowej “Nie umiem tańczyć tour”. Bilety dostępne w sprzedaży! Mamy to! Mikromusic wracają z długo wyczekiwany albumem zatytułowanym “Nie umiem
Andrzej Piaseczny z plejadą największych hitów 9 marca 2025 w Klubie Stodoła!
9 marca 2025 w Klubie Stodoła wystąpi Andrzej Piaseczny – jeden z najbardziej rozpoznawalnych i uwielbianych artystów polskiej sceny muzycznej. To wydarzenie to prawdziwa gratka dla fanów, którzy pragną na żywo usłyszeć legendarne przeboje wokalisty i doświadczyć niezwykłej
Największe hity Kamila Bednarka na Dzień Kobiet 2025 w Klubie Stodoła!
Już 8 marca 2025 roku, w ramach wyjątkowego koncertu na Dzień Kobiet, Kamil Bednarek – jeden z najbardziej charyzmatycznych artystów polskiej sceny muzycznej – wystąpi w warszawskim Klubie Stodoła. Tego wieczoru, pełnego muzycznych emocji,









