Tag "PiS"

Powrót na stronę główną
Kraj

Czarny dzień polskiej dyplomacji

Nawrocki chciał uczyć Trumpa. Nie wyszło

Jest gorzej, niż się wydaje. Wojna o polską politykę zagraniczną, którą rozpoczęła ekipa Karola Nawrockiego, źle wygląda. I dla Polski, i dla Nawrockiego. Taki jest efekt braku kompetencji i wyobraźni.

Wszyscy to widzieli. 18 sierpnia miało miejsce spotkanie w Białym Domu. Prezydent Donald Trump, po rozmowach na Alasce z Władimirem Putinem, zaprosił prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego i przywódców państw europejskich: prezydenta Francji Emmanuela Macrona, premiera Wielkiej Brytanii Keira Starmera, kanclerza Niemiec Friedricha Merza, premier Włoch Giorgię Meloni, prezydenta Finlandii Alexandra Stubba, przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen oraz sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego. Przedstawiciela Polski w tym gronie nie było.

Dlaczego Polska została pominięta, choć zawsze uczestniczyła w spotkaniach dotyczących Ukrainy? Jeśli chodzi o pomoc Ukrainie, jesteśmy państwem kluczowym – głównym sąsiadem, lwia część dostaw idzie przez Polskę, w naszym kraju mieszka największa grupa Ukraińców, niebagatelna była nasza pomoc militarna.

Jeszcze przed spotkaniem w Waszyngtonie i przed spotkaniem Trump-Putin odbyły się trzy wideokonferencje z udziałem przywódców państw europejskich. W środę 13 sierpnia mieliśmy najpierw spotkanie liderów państw europejskich, tzw. koalicji chętnych. Debatowano nad pomocą dla Ukrainy, Polskę w tym spotkaniu reprezentował premier Donald Tusk. W kolejnej wideorozmowie liderzy europejscy połączyli się z prezydentem Trumpem. Już bez Tuska – przy stole konferencyjnym zasiadał Karol Nawrocki. Co było zaskoczeniem, zwłaszcza że dzień wcześniej, we wtorek, rzecznik rządu Adam Szłapka informował, że w tym spotkaniu weźmie udział premier. W trzeciej rozmowie, już w gronie Europejczyków, znów do stołu zaproszony został Tusk.

Po tych rozmowach kancelarie prezydenta i premiera wydały osobne komunikaty. Kancelaria Premiera poinformowała o rozmowach Tuska, nie wspominając o Nawrockim. Kancelaria Prezydenta – o rozmowach Nawrockiego, nie wymieniając Tuska.

Oto chaos po polsku, z zaskakującymi zwrotami. Najpierw rzecznik rządu mówił, że na spotkaniu z Trumpem będzie Tusk, dzień później okazało się, że jest inaczej. Jak wyjaśnił później premier, rzecz rozstrzygnęła się w ostatniej chwili, we wtorek przed północą przyszła do Warszawy wiadomość, że strona amerykańska wolałaby, aby w rozmowie z Trumpem brał udział Nawrocki.

Jak do tego doszło? W czwartek, 14 sierpnia, w TVN 24 opowiadał o tym szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki. „My wcześniej wiedzieliśmy, że uczestnikiem tego spotkania będzie prezydent Rzeczypospolitej”, chwalił się. Wcześniej, czyli już we wtorek, 12 sierpnia. A dlaczego nie poinformował o tym Kancelarii Premiera? „Jeżeli ktoś nie utrzymuje kanałów w ramach normalnego funkcjonowania, a nie utrzymywał ich do dzisiaj Donald Tusk, to on może sobie, że tak powiem, pluć w brodę”, odpowiedział Bogucki.

Tego samego dnia „Gazeta Wyborcza” podała, że to kancelaria polskiego prezydenta zabiegała, by w rozmowie z Trumpem Polskę reprezentował Nawrocki, a nie Tusk. „Nie ma ani czego dementować, ani czego potwierdzać”, skomentował te doniesienia Bogucki, dodając: „Z drugiej strony było wyraźne wskazanie strony amerykańskiej, że partnerem po stronie polskiej ma być prezydent Rzeczypospolitej. Amerykanie w prezydencie Nawrockim widzą partnera do najważniejszych rozmów”. I wszystko jasne.

Przebieg wydarzeń jest zatem dość oczywisty. Kancelaria Prezydenta włączyła się do gry, widząc przygotowania do rozmów Trump-Europa. Działano kanałami partyjnymi, bo przy zastosowaniu kanałów oficjalnych, via polska ambasada w Waszyngtonie, rząd by o tym wiedział.

Że PiS zbudowało sobie kanały dostępu do administracji amerykańskiej poprzez kanały partyjne, wiemy od dawna. Wykorzystywał je Andrzej Duda, wykorzystano je w kampanii prezydenckiej, gdy Nawrocki pojechał do Waszyngtonu. Czasami politycy Partii Republikańskiej komentowali sytuację w Polsce, klepiąc pisowski przekaz dnia. Widać było, skąd czerpią wiedzę.

Namawianie Amerykanów, by to Nawrocki wystąpił na wideokonferencji w roli przedstawiciela Polski, nie trwało długo. Ameryka pokazała siłę – wybrała sobie Polaka, z którym będzie rozmawiać. Czy był to osobisty wybór Trumpa, czy kogoś ważnego z jego otoczenia? Nie wiemy, choć Trump uważa Nawrockiego za swojego człowieka w Warszawie i ma awersję do polskiego premiera.

Zbigniew Bogucki miał zatem swoje pięć minut, by wołać, że Donald Tusk może sobie pluć w brodę. Ale nie przysłoniło to faktu, że Polskę potraktowano lekceważąco. Wybór Nawrockiego pokazał, że można sobie wybrać przedstawiciela Polski do rozmowy, że są dwa ośrodki prowadzące politykę zagraniczną

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Hodowla potwora

optymisty. Czyli rządy Tuska to tylko mały przerywnik w rządach populistów? A Polacy znowu pokazują swoje prawdziwe, ciemne, obskuranckie oblicze. Kolejni bliscy mi i dalsi znajomi, a też cenieni nieznajomi, ogłaszają agresywnym tonem, że udają się na emigrację wewnętrzną, na znak protestu przestają komentować wydarzenia, wycofują się z aktywnego życia społecznego. Znak protestu przeciwko czemu? Przeciwko stanowi rzeczy? Mało twórczy, a nawet destrukcyjny ten protest. To unikanie bólu: jak będę z boku, nie będę czuć męki porażki, która wedle pesymistów jest nieunikniona.

Najkrócej o aferze KPO napisał bliski mi Waldek Kuczyński: „Nie ma żadnej afery KPO! Na razie jest medialny smród wypuszczony z Nowogrodzkiej, upowszechniany na rozkaz przez nomenklaturę PiS i Kurwizje PiS oraz powtarzany przez głupców. Nie ma afery! Może będzie kilka groszowych nadużyć, które zawsze się zdarzają. NIE MA AFERY

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Solidarni z Joanną Dunikowską-Paź

Przemoc zaczyna się od słowa. Ta dość oczywista prawda niestety zbyt wolno trafia do głów. A do realnego życia jeszcze wolniej.

Wszystkie próby okiełzania mowy nienawiści spotykają się z bezpardonowym atakiem ze strony PiS i Konfederacji. Kolejne projekty wprowadzenia regulacji prawnych, które poprawiłyby sytuację, są traktowane jako atak na wolność słowa. Rzekomy atak. Na prawdziwe i rosnące zdziczenie. Na bezkarność kłamców i hejterów. Kto broni obecnego parszywego stanu rzeczy? Ci, którzy czerpią korzyści z budowania atmosfery wojny między Polakami. Dla nich wolność słowa to prawo do robienia, co się chce, z tymi, którzy mają inne zdanie. Czyli do bezkarnego robienia z przeciwnikami wszystkiego, co najgorsze. Takie mają paliwo. W partiach i na zapleczu medialnym. Będą go więc zaciekle bronić. Także dlatego, że nie mają innych, równie skutecznych narzędzi podgrzewania napięć i budowania negatywnych emocji u ludzi. U tych, którzy ich popierają z bardzo różnych powodów.

Symbolem tego, co w tych zachowaniach było najgorsze, jest Maciej Świrski, który sam siebie nazwał talibem PiS. Stanie przed Trybunałem Stanu, choć przecież za tak rażące naruszenie prawa to sankcja mocno symboliczna. Obsadzając go w roli strażnika wolności słowa, prezes Kaczyński zakpił sobie ze społeczeństwa. Świrski w tej roli to przykład tego, co w PiS i u Kaczyńskiego najgorsze. Tacy są. A wraz z pełną władzą, jaką mieli przez osiem lat, utracili poczucie wstydu. Dlatego są – i to się nie zmieni – partią żenady i obciachu. Tenże Świrski, który nigdy nie zareagował na skargi związane z mową nienawiści w mediach prawicowych, karał media krytykujące PiS. Takie miał dyspozycje.

Obóz prawicowy utwierdził się w przekonaniu o własnej bezkarności, co dotkliwie odczuła Joanna Dunikowska-Paź, dziennikarka TVP. Przypisano jej zadanie kompromitującego pytania na konferencji prasowej. Pytania nie zadała, bo na tej konferencji nie była. Nie przeszkadzało to hejterom. Kłamali Krzysztof Stanowski (Kanał Zero), Marzena Paczuska (KRRiT), Michał Gramatyka (wiceminister cyfryzacji z Polski 2050) i Danuta Holecka (Republika). Bezwstydnie kłamali nawet wtedy, gdy poznali fakty. Ich zachowanie to dowód, że nienawiść zaślepia. Musimy takie postawy pokazywać i piętnować.

Pani Joanno, solidaryzuję się z Panią, bo brzydzę się tymi, którzy tak kłamią. Cenię też to, co Pani robi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

IPN – wylęgarnia pisowskich „kadr”

Nawrocki jako prezydent jeszcze silniej będzie wpływał na politykę historyczną. Jego kancelaria stanie się drugim IPN

Gdyby posłowie dawnej Unii Wolności, dziś Koalicji Obywatelskiej, wiedzieli, że stworzony przez nich Instytut Pamięci Narodowej tak bardzo się wyrodzi z demokratycznych ram i wyłoni nieprzychylnego im prezydenta Rzeczypospolitej, o dość pogmatwanej biografii (delikatnie mówiąc) i o skrajnie nacjonalistycznych poglądach, pewnie w 1998 r. zachowaliby się inaczej. Mądrzej, a przynajmniej przewidując, że historia w rękach polityków to narzędzie niebezpieczne. Wybór Karola Nawrockiego na prezydenta RP jest swoistą karą za brak dostrzegania skutków podejmowanych decyzji, przede wszystkim zaś za bezczynność koalicji rządzącej, a zwłaszcza Koalicji Obywatelskiej, w sprawie IPN.

Nieco historii

Nie da się pisać o dzisiejszym IPN bez uwzględnienia jego historii – pokazuje ona, co się z tą instytucją stało. W czasie rządów Akcji Wyborczej Solidarność (protoplasty PiS) przy współdziałaniu UW (poprzedniczki PO) wzrosło przekonanie (za Carlem Schmittem), że kontrola nad przeszłością jest kluczem do panowania nad przyszłością i że trzeba to myślenie ująć w ustawowe ramy. Zadanie napisania odpowiedniej ustawy powierzono trzem profesorom – dwóm prawnikom: Witoldowi Kuleszy i Andrzejowi Rzeplińskiemu (tak, tak, temu Rzeplińskiemu) oraz historykowi Andrzejowi Paczkowskiemu. Stworzony przez nich projekt miał dwa główne błędne przesłania. Przez pojęcie przeszłości rozumiano głównie Polskę Ludową, której trzeba „dokopać”, i drugie – usankcjonowanie idei odpowiedzialności zbiorowej.

Ustawę o IPN przegłosowano głosami AWS, UW i małych ugrupowań typu KPN przy sprzeciwie SLD i 10 posłów PSL (10 się wstrzymało). Zawetował ją prezydent Aleksander Kwaśniewski, ale Sejm jego weto odrzucił. Rozrachunek z Polską Ludową oznaczał bezpardonową walkę ze wszystkim, co się z nią wiąże. Pewniak do objęcia fotela prezesa, prof. Andrzej Chwalba, został zaatakowany, ponieważ w życiorysie nie podał, że był członkiem PZPR. Ta „straszna przewina” i nagonka na niego (sterowana przez Ryszarda Terleckiego i Janusza Kurtykę) spowodowała, że zrezygnował. Prezesem został prof. Leon Kieres. I każdy po nim przerastał poprzednika w radykalizmie i głupim antykomunizmie.

Największą przewiną IPN jest realizowana przez tę instytucję polityka historyczna. Zamiast trafić w ręce historyków z prawdziwego zdarzenia, znalazła się we władaniu polityków, działających w myśl zasady: tam, gdzie jest polityka (jakakolwiek), tam są politycy. A jacy są politycy, jakie mają poglądy, taka jest polityka historyczna. To za sprawą polityków spod znaku prawicy, a dokładnie PiS, IPN całkowicie wyrodził się z instytucji pamięci w ośrodek służący do zakłamywania historii. Stał się narzędziem do walki nie tylko z PRL, ale i z przeciwnikami politycznymi partii Kaczyńskiego.

Nie chodzi już o Lecha Wałęsę (agent „Bolek”) czy Donalda Tuska (dziadek z Wehrmachtu), ale o takie postacie jak chociażby Adam Michnik. Poświęcony mu na konferencji IPN referat umiejscowiono pośród wystąpień dotyczących byłych przywódców partyjnych.

Ćwierćwiecze IPN pokazało, że instytucja ta znalazła się poza kontrolą społeczną, a jej jedynym dysponentem są politycy. Od lat jest opanowana przez ludzi z kręgów PiS, już nawet nie o poglądach narodowych, ale wręcz skrajnie nacjonalistycznych. W IPN nie brakuje postaci, którym faszyzm imponuje, pozostaje w sferze prywatnych zainteresowań, a nawet jest obiektem prac, które trudno uznać za badawcze.

Polityka historyczna IPN stanowi główny element eliminowania lewicy z przestrzeni publicznej. W 2024 r. mieliśmy IPN-owski festiwal poświęcony Romanowi Dmowskiemu (z okazji 160. rocznicy jego urodzin) i żadnej imprezy poświęconej lewicy, nawet tej antykomunistycznej czy antypeerelowskiej. Jednym z głównych tematów w działalności instytutu jest historia Kościoła. Ciemiężonego przez komunistów, który jednak dzielnie stawiał opór prześladowcom.

W myśl założeń i dyrektyw partii Kaczyńskiego polityka i dokonania IPN muszą współgrać z polityką PiS, z działaniami tego ugrupowania również wobec wsi i stosunku do PSL, mającymi na celu marginalizację dzisiejszych ludowców. Stąd w pracach instytutu (konferencje, wydawnictwa) wiele miejsca w ostatnich latach zajmuje Wincenty Witos. Chętnie podkreśla się też rolę ludowców, szczególnie związanych ze Stanisławem Mikołajczykiem, w walce z obcą im komuną. Te dokonania IPN (w tym udział w powstaniu Muzeum Martyrologii Wsi Polskich w Michniowie) mają wzmacniać niesłabnący zamiar PiS skłonienia PSL do współpracy, również parlamentarno-rządowej. W rzeczywistości, o czym się nie mówi głośno, chodzi tu o przejmowanie wiejskiego elektoratu pozostającego pod wpływem stronnictwa Kosiniaka-Kamysza.

Walkę z lewicą, zakłamywanie jej przeszłości (nie dotyczy to tylko Polski Ludowej) połączono z lustracją i dezubekizacją, łamiąc przy tym konstytucyjne prawo do wolności słowa czy wizerunku. Za wyrażanie poglądów określanych jako komunistyczne staje się przed sądem i zapadają wyroki. Do tego dochodzi obsesyjne wręcz burzenie pomników przypominających wspólny szlak bojowy Armii Czerwonej z Wojskiem Polskim.

W końcu XX w. prawica, w tym również dzisiejsza PO, stworzyły potwora, który się wyrodził, stał się (wbrew PO) kadrotwórczy dla PiS. Przykładem jest postać niedawnego prezydenta elekta i ludzi, których pociągnął do Kancelarii Prezydenta RP. Szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego został Sławomir Cenckiewicz, a rzecznikiem prasowym prezydenta –  Rafał Leśkiewicz, dotychczasowy rzecznik IPN. Zastępcą szefa gabinetu prezydenta Pawła Szefernakera jest niedawny dyrektor Biura Prezesa IPN Jarosław Dębowski. Do najbliższych współpracowników Nawrockiego należy były dyrektor Biura Kadr w IPN Mateusz Kotecki, który ma odpowiadać za sprawy społeczne i działania interwencyjne. Agnieszka Jędrzak, była dyrektor Biura Współpracy

Międzynarodowej IPN, teraz w randze ministra będzie się zajmowała Polonią i Polakami za granicą. Nominacje Nawrockiego jawnie dowodzą, że obywatelskość prezesa IPN, dziś już prezydenta, była kamuflażem, a IPN jest wylęgarnią prawicowo-pisowskich działaczy.

Bokser Nawrocki

Kolejny prezes IPN miał coraz radykalniejsze poglądy i metody działania. Karol Nawrocki nie jest żadnym wyrodnym synem IPN – jest jego najbardziej mętnym wytworem. To nie od czasu jego prezesowania IPN ma takie oblicze. Różnica między Nawrockim a jego poprzednikami jest tylko taka, że oni dzieła niszczenia polskiej historii dokonywali w białych rękawiczkach – on robi to w rękawicach bokserskich. Działania IPN traktował jak walkę bokserską. I nie była to szkoła Feliksa Stamma – szermierki na pięści – tylko rodem z kibolskich ustawek. Jest wszakże jedna, widoczna różnica między nim a poprzednikami: o ile tamci starali się pozostawać nieco w cieniu, to Nawrocki wykorzystywał IPN do promocji własnej osoby, lansowania się w różnych środowiskach. Od polityków do kiboli. Jak widać – z sukcesem.

To nie Nawrocki był największym problemem IPN, ale sama jego istota, kształt i struktura. Nawrocki jest tylko odzwierciedleniem tej instytucji – on ją dodatkowo zradykalizował i zbrutalizował. Poszerzył też zakres rewolucji kadrowej swojego poprzednika, Jarosława Szarka. Chociaż… Kiedy ważyły się losy jego wyboru na prezesa IPN, zapowiadał co innego. W Senacie w 2021 r. ówczesny kandydat na prezesa IPN mówił, że polska historia wymaga narodowej zgody i współdziałania w imię prawdy o polskim doświadczeniu w XX w.

Już wtedy jednak było wiadomo, że jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej dokonywał rzeczy, które przeczyły jego słowom o współdziałaniu. Nie będę przypominał o sprawach i występkach Nawrockiego w czasach, gdy kierował muzeum – są opisywane w mediach. Ocenę jeszcze

p.dybicz@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polityczni kontrolerzy

Najwyższa Izba Kontroli to najbardziej upartyjniona instytucja państwowa

30 sierpnia 2025 r. kończy się kadencja Mariana Banasia na stanowisku prezesa Najwyższej Izby Kontroli, więc rządząca koalicja wkrótce wybierze jego następcę. Wszystko wskazuje na to, że zaszczytna posada przypadnie 47-letniemu Mariuszowi Haładyjowi, obecnemu szefowi Prokuratorii Generalnej, który został powołany na to stanowisko w 2019 r. przez premiera Mateusza Morawieckiego. Haładyj wcześniej był wiceministrem gospodarki w rządzie PO-PSL i wiceministrem w resortach rozwoju oraz przedsiębiorczości i technologii w rządzie PiS, więc ma szerokie kontakty polityczne. Okazuje się, że jego kandydaturę zaproponował premierowi Szymon Hołownia, jednak bez porozumienia ze wszystkimi ugrupowaniami koalicji rządowej.

Czy marszałek Sejmu uzgadniał kandydaturę Haładyja podczas tajnych spotkań z Jarosławem Kaczyńskim, tego nie udało mi się potwierdzić, aczkolwiek według krążącej plotki mogło tak być. Coś musi być na rzeczy, bo choć PiS zgłosiło Tadeusza Dziubę jako swojego kandydata na prezesa NIK, to zdaniem Lecha Wałęsy (który wystosował apel do Donalda Tuska) „nie można pozwolić na wybór nowego prezesa NIK z dwóch zaproponowanych kandydatów, którzy tak naprawdę są ukrytą opcją Kaczyńskiego”.

Szymon Hołownia zdaje sobie sprawę z tego, że jego polityczna przyszłość jest niepewna. Zaczął więc obsadzać NIK swoimi ludźmi. Dogadał się z Marianem Banasiem, a ten w grudniu 2023 r. na stanowisko wiceprezesa NIK powołał Jacka Kozłowskiego, byłego wojewodę mazowieckiego i wpływowego polityka Platformy Obywatelskiej, który przeszedł na stronę Polski 2050 (został wiceprzewodniczącym partii i skarbnikiem).

Apolityczna fikcja

Zgodnie z prawem prezes NIK i jego zastępcy nie mogą należeć do partii politycznej. Podobne ograniczenia obejmują dyrektorów, wicedyrektorów, doradców prezesa i doradców prawnych, ekonomicznych i technicznych, czyli osoby nadzorujące i wykonujące czynności kontrolne. Tymczasem prawie wszyscy prezesi i wiceprezesi byli politykami, którzy legitymacje partyjne chowali do szuflad, przechodząc do NIK. Nie oznaczało to jednak, że natychmiast stawali się apolityczni.

Marian Banaś, zanim został w 2019 r. szefem NIK, mógł się poszczycić bogatą karierą polityczną. W PRL działał w opozycji, potem doradzał Antoniemu Macierewiczowi, gdy ten był szefem MSW w rządzie Jana Olszewskiego. Kilkukrotnie bez powodzenia startował w wyborach parlamentarnych i samorządowych, m.in. z listy Bloku dla Polski, Akcji Wyborczej Solidarność, Ligi Polskich Rodzin oraz Prawa i Sprawiedliwości. W pierwszym rządzie PiS Banaś był wiceministrem finansów i szefem Służby Celnej. W rządzie Beaty Szydło ponownie został wiceministrem finansów i szefem Krajowej Administracji Skarbowej, a w gabinecie Mateusza Morawieckiego awansował na ministra finansów.

Cała Polska usłyszała o Banasiu, gdy w 2019 r. partia Jarosława Kaczyńskiego pośpiesznie ulokowała go na stołku prezesa NIK, mimo że Centralne Biuro Antykorupcyjne miało zastrzeżenia co do jego oświadczeń majątkowych. Potem wyemitowano reportaż Superwizjera TVN 24 o związkach Banasia ze światem przestępczym. Ale dla PiS Banaś był człowiekiem kryształowym. Po jakimś czasie Jarosław Kaczyński zmienił zdanie i zażądał od partyjnego pomazańca, aby złożył rezygnację, czego ten oczywiście nie zrobił. I z dnia na dzień stał się nieprzejednanym wrogiem swojego obozu politycznego.

NIK stanowi fenomen na skalę światową. W założeniu apolityczna i fachowa instytucja jest obsadzana politykami różnych partii od lewa do prawa, ich pociotkami i znajomymi.

III RP dostała w spadku po PRL jako prezesa NIK gen. Tadeusza Hupałowskiego. Zastąpić go chcieli czynni politycy, m.in. senator Zbigniew Romaszewski, poseł PSL Wiesław Woda i reprezentująca Polską Unię Socjaldemokratyczną posłanka Wiesława Ziółkowska. Ostatecznie parlament wybrał Waleriana Pańkę, związanego z Solidarnością posła Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Pańko zginął jednak w wypadku samochodowym, a jego następcą został w lutym 1992 r. Lech Kaczyński. Końca sześcioletniej kadencji jednak nie doczekał, bo w 1995 r. głosami ówczesnej koalicji SLD-PSL odwołano go przy sprzeciwie prawicy, która krzyczała o politycznym zamachu na niezależną instytucję kontrolną. Miejsce Kaczyńskiego zajął Janusz Wojciechowski, poseł ludowców i podsekretarz stanu w Urzędzie Rady Ministrów.

Desant PSL

Wojciechowski szybko zaczął spłacać polityczne długi. Stanowiska w NIK przypadły politykom Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wiceprezesem NIK został Zbigniew Wesołowski, wieloletni działacz Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego ze Szczecina, wiceminister edukacji w rządach Mieczysława Rakowskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Lech Kaczyński tak mówił o kulisach zatrudnienia Wesołowskiego: „Naciskał na mnie marszałek Sejmu Józef Zych z PSL. Mówił, że ruch ludowy zawsze miał wiceprezesa NIK. Przyznaję, poszedłem na kompromis. Wesołowski dostał etat doradcy i samodzielny pokój. Wszyscy byli zadowoleni. Wiceprezesem został, gdy odszedłem”.

Na czele Departamentu Kadr i Szkolenia Wojciechowski ulokował byłego posła Zdzisława Zambrzyckiego, w latach 80. prezesa Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych, członka władz ZSL. Marcinowi Skrokowi, wieloletniemu pracownikowi wydziału organizacyjnego Naczelnego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Zaczął od straszenia

Nie spodziewam się po Karolu Nawrockim niczego dobrego. I ta prognoza sprawdzi mi się, niestety, z naddatkiem. Doszło do inauguracji jego prezydentury mimo braku konkretnej odpowiedzi na najprostsze pytanie, jakie można postawić po wyborach – ile naprawdę dostał głosów. Usłyszy to pytanie jeszcze wiele razy. Nie wywinie się też od wyjaśnienia wielu ciemnych kart w życiorysie. Jest ich na tyle dużo, że zdaniem ponad 10 mln głosujących dyskwalifikują go jako głowę państwa.

Nawrocki jeszcze nie ma narzędzi, by te miliony ludzi skutecznie zastraszyć. Chociaż chęć, by rządzić całą Polską twardą bokserską ręką, ma ogromną.

Jego wystąpienie inauguracyjne to był jednostronny pokaz wielkich ambicji i

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Nie zabił dla Nawrockiego

Zaprzysiężenie krzywoprzysięzcy – to brzmi jak początek ćwiczenia na dykcję dla studentów akademii teatralnej, ale niestety wydarzyło się naprawdę w Sejmie RP, przez co 6 sierpnia od teraz powinien być czczony jak Święto Hańby Narodowej, czyli rodzaj celebry żałobnej, trochę jak Wielki Piątek dla katolików lub miesięcznica smoleńska dla pisowskich talibów. 6 sierpnia ostatecznie umarł bowiem śmiercią męczeńską majestat urzędu prezydenckiego w Polsce.

Rzeczpospolita nie miała szczęścia do prezydentów. Pierwszy został zastrzelony zaledwie kilkadziesiąt godzin po objęciu stanowiska, drugiemu kadencję przerwał zbrojny zamach stanu, trzeciemu wojna światowa, a Kaczyński – wiadomo, „poległ” w katastrofie lotniczej. W III RP narodowi zdarzało się wybierać kandydatów mimo ich niedoskonałości charakteru lub intelektu, ale nigdy dotąd suweren nie legitymizował regularnego chuligana, sutenera, naciągacza niewypierającego się koneksji z przestępczym półświatkiem (tym eufemizmem pozwolę sobie określić gangusów ustawkowych, zwanych także kibolami).

10 mln obywateli dało się uwieść „sile i twardości” kandydata – zaiste, Nawrocki ma aparycję sektorowego zapiewajły. Takoż jego ochrypły głos każe się domyślać, że nie będzie sprawował swojego urzędu szeptem – już w pierwszych słowach orędzia wywrzeszczał słowo „naród” tak donośnie, że się wszystkie psiecka na Wiejskiej rozszczekały ze strachu. A kiedy na koniec ryknął do Boga, aby ten błogosławił Polsce, alarmy samochodowe się odezwały w limuzynach poselskich i nie było słychać, czy Bóg był posłuszny prezydenckiemu nakazowi. W dodatku Nawrocki ma problemy ze sobą, a ściślej z

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Prezydent niektórych Polaków

Nawrocki idzie na wojnę z rządem. Z maczetą

Wszystko właściwie jest jasne. Karol Nawrocki został zaprzysiężony, jest prezydentem RP i wygłosił orędzie, swój program działania. Orędzie, jak zgodnie mówili komentatorzy, brzmiało jak plan walki z rządem Donalda Tuska. Ogłosili to zwolennicy rządzącej koalicji – i drżą. O tym więc, że mamy nową wojnę na górze, że celem Nawrockiego będzie osłabianie rządu, każdy już wie. Pytanie, jak prezydent będzie realizował ten plan i co z tego wyniknie.

Prezyzent z ludu

Jak chce to realizować, też mniej więcej wiemy. Sporo powiedział na początku orędzia, gdy stwierdził, że wygrał wybory wbrew „teatrowi politycznemu, propagandzie, kłamstwu i pogardzie”. Oto więc samotny sprawiedliwy, który rzucił wyzwanie systemowi i sam – atakowany przez wszystkich – zwyciężył. Rebeliant! To kalka rodem z popkultury, ale i z polskiej mitologii, lubiącej samotnych sprawiedliwych, którzy na końcu zwyciężają.

A czy Polacy nie postrzegają tak Polski? Ojczyzny umęczonej, atakowanej przez wrogów – jak mówi Jarosław Kaczyński – ze wschodu i z zachodu i wrogów wewnętrznych (kto jest partią zdrady czy partią interesu zewnętrznego, wyjaśniał wielokrotnie). Ale na końcu tej drogi i walki jest zwycięstwo. Jak w dobrym meczu, bo takich emocji, z happy endem, oczekują kibice, naturalne środowisko nowego prezydenta.

W ten również sposób Nawrocki może tłumaczyć, że przyszedł znikąd. Wciąż jest przecież osobą Polakom nieznaną, produktem kampanii wyborczej. Nie znaliście mnie – zdaje się mówić – bo byłem poza tym zepsutym światem. Ale wkroczyłem.

Swoją „szlachetność” Karol Nawrocki podkreśla jeszcze jednym gestem. Ogłosił mianowicie, że jako chrześcijanin wybacza tym, którzy go atakowali. Puszcza to w niepamięć. Ale wybaczenie nie oznacza, że Nawrocki dopuszcza jakieś porozumienie z drugą stroną, że robi krok w jej kierunku. Nic z tych rzeczy – wybacza niczym rycerz przed walką, ale wybaczeniem nie kupczy.

Polska w ruinie

Nie kupczy, bo walka przed nim. Musi więc być niezłomny. Walka oczywiście o Polskę. Z czarnym charakterem, z Niemcem, czyli z Donaldem Tuskiem, najgorszym premierem w historii III RP.

Już wiemy, jak ma zamiar walczyć – będzie wzywał do siebie premiera i ministrów, a oni będą musieli przyjść. Po to zostanie zwołana Rada Gabinetowa. Tam będzie ich przepytywał i strofował. No i będzie miał własny pakiet ustaw, które skieruje do Sejmu.

„Dziś Polska jest na bardzo złej drodze do rozwoju i musimy mieć tego świadomość. Coś trzeba zmienić”, mówił w orędziu. I wiadomo, co trzeba zmienić – władzę. Dać ją PiS.

To lejtmotyw najbliższych działań. Nawrocki będzie opowiadał, że ma plan uzdrowienia Polski (przecież kraj jest w ruinie), zaprezentuje się jako ten energiczny, zatroskany o kraj i sprawczy. Wszystko po to, by pokazać, kto tu jest złym i hamulcowym.

Ktoś zapyta: jak to się dzieje, że gdy rządzi Tusk, Polska jest w ruinie, a gdy PiS, to jest krainą mlekiem i miodem płynącą i wszyscy nam zazdroszczą? Odpowiedź jest prosta: wszystko zależy od umiejętności erystycznych i od zapału w oskarżaniu (lub chwaleniu). Oraz w budowaniu oczekiwań. Nawrocki przecież pyta: gdzie jest ustawa podnosząca do 60 tys. kwotę wolną od podatku? Nie ma? Rząd mówi, że Polski na to nie stać? No proszę, Polska w ruinie! By być wielka, Polska musi mieć wielkie inwestycje! Rząd je hamuje i ogranicza, tak jak CPK. No proszę, Polska w ruinie!

Takich prezentów, które chce wyrwać od złej władzy, Nawrocki ma dla Polaków więcej. To także:

  • obniżenie podstawowej stawki VAT z 23% do 22%,
  • obniżka rachunków za prąd o 33%,
  • projekt PIT zakładający 0% dla rodzin, które mają dwoje lub więcej dzieci, tzn. zwolnienie z podatku dochodowego do 140 tys. zł dochodu rocznie dla każdego rodzica wychowującego co najmniej dwoje dzieci,
  • podwyższenie drugiego progu podatkowego o 20 tys., do 140 tys. zł,
  • ulgi prorodzinne dla przedsiębiorców,
  • likwidacja podatku Belki,
  • waloryzacja emerytur minimum o 150 zł i zawsze powyżej wskaźnika inflacji.

Oto schemat: dobry, troszczący się o Polaków prezydent i zła władza. Nie tylko skąpa, ale też uzależniona od Niemców, złej Unii (to główni wrogowie), służąca obcym. Prezydent patriota będzie zatem bronił polskich spraw. Zresztą w orędziu słowa Polska użył najwięcej razy – 101.

To nic, że prezydent nie ma praktycznie żadnych uprawnień, by te obietnice realizować. Nawrockiego i grono jego sztabowców przepełnia wiara, że wystarczy krzyczeć, że się chce, a rząd nie daje, i to będzie polityczne złoto.

Państwo prawa w ruinie

„Dzisiaj Polska nie jest na drodze praworządności – to kolejny rozdział orędzia Nawrockiego. – Ciężko nazwać praworządnym państwo, w którym nie działa legalnie wybrany prokurator krajowy, w którym art. 7 konstytucji mówiący, że władze muszą działać na podstawie i w granicach prawa, jest regularnie łamany”.

To bardzo zdecydowane słowa. Oznaczają, że Nawrocki zajmuje jednoznaczne stanowisko w bitwie o praworządność, i to stanowisko po stronie Zbigniewa Ziobry. Uważa, że ziobrowy prokurator krajowy Dariusz Barski jest legalny, a jego następca Dariusz Korneluk nielegalny, i że wszystkie działania zmierzające w kierunku odbudowy praworządności, które prowadził Adam Bodnar, były niezgodne z prawem.

Praworządność dla Nawrockiego to pisowska

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Talib PiS dostał po nosie

Maciej Świrski: Trzeba być gorącym jak rozgrzany do czerwoności miecz

Latem 2010 r., gdy w centrum uwagi był spór o krzyż smoleński na Krakowskim Przedmieściu, Maciej Świrski napisał o sobie: „Jestem talibem, bo tak jak prawdziwi talibowie jestem przywiązany do mojej wiary i tradycji, fundamentu polskiej cywilizacji. Innej drogi jak radykalizm religijny nie ma. Trzeba być gorącym jak rozgrzany do czerwoności miecz”.

Potem tłumaczył, że słowa te oznaczają, że należy twardo bronić swojej wiary. I że taki właśnie jest – twardo broniący. A Patrykowi Michalskiemu z Wirtualnej Polski w niedawnej rozmowie objaśniał z emfazą: „Żeby walczyć o Polskę, trzeba mieć trzy cechy: twardą dupę, skórę nosorożca i jaja ze stali”.

W czasach PiS taka deklaracja była jak przepustka do lepszego świata. Wśród licznych posad, które wtedy dostał, Świrski może wymienić stanowisko wiceprezesa Polskiej Fundacji Narodowej, dotowanej przez 17 spółek skarbu państwa. Wyposażona w miliony PFN miała propagować Polskę w świecie, ale pamiętamy ją z licznych skandali. Chociażby z kampanii bilbordowej prowadzonej w… Polsce (!) pod nazwą „Sprawiedliwe sądy”. Za ponad 8 mln zł rozkręcono przeciwko sędziom kampanię krytykowaną jako przykład kłamstwa i manipulacji.

Aferą innej skali była umowa, którą PFN zawarła z amerykańską White House Writers Group. Za równowartość 27 mln zł firma miała stworzyć profile o Polsce w mediach społecznościowych oraz organizować spotkania. Spotkania się odbyły, a profile miały znikomą oglądalność. Ale, zdaje się, mało komu to przeszkadzało.

Świrski prowadził też szeroką działalność społeczną. Był m.in. prezesem Reduty Dobrego Imienia oraz inicjatorem powstania Społecznego Trybunału Narodowego. Trybunał ten wydawał społecznie wyroki infamii na byłych działaczy komunistycznych. Ogłaszano je w siedzibie Polskiej Agencji Prasowej, gdzie Świrski był wiceprzewodniczącym (a potem przewodniczącym) rady nadzorczej. Podczas pierwszego posiedzenia trybunał ogłosił infamię, czyli utratę czci i dobrego imienia, Bolesława Bieruta i Stefana Michnika, podczas drugiego orzekł infamię Władysława Gomułki i Zbigniewa Dominy.

W zasadzie było więc rzeczą naturalną, że tak oddany sprawie żołnierz zostanie doceniony. 15 września 2022 r. został wybrany przez Sejm, z rekomendacji Prawa i Sprawiedliwości, w skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji na sześcioletnią kadencję. A 10 października tegoż roku objął stanowisko jej przewodniczącego.

I się zaczęło.

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji to dziś ciało pięcioosobowe. W jej skład wchodzą dwie osoby powołane przez Sejm (Maciej Świrski i Agnieszka Glapiak), dwie przez prezydenta RP (Hanna Karp i Marzena Paczuska) oraz jedna przez Senat (prof. Tadeusz Kowalski). W realu wygląda to tak, że z jednej strony jest czwórka reprezentantów PiS, z drugiej reprezentant strony liberalnej, czyli prof. Kowalski. KRRiT była więc ciałem jednorodnym.

Świrski przystąpił do działań. Rozpoczął się czas ataków KRRiT na media, oczywiście te nieprawicowe. Przewodniczący opóźniał przedłużenie koncesji TVN czy TOK FM, nakładał też kary. Najgłośniej było o karze dla Radia Zet za informację, że amerykańskie służby przewiozły przez Polskę Wołodymira Zełenskiego bez wiedzy służb polskich. Świrski uznał, że ta informacja to fake news, sprzeczny „z prawem, polską racją stanu i dobrem społecznym”, nie przedstawiając na to żadnych dowodów”. I nałożył na stację karę w wysokości 476 tys. zł. Ostatecznie po rozprawach sądowych Radio Zet uniknęło kary. Wyrok sądu w tej sprawie i jego uzasadnienie były dla Świrskiego miażdżące. Ale przecież to go nie zatrzymało.

Tak oto w Polsce zaczęto budować nowy ład medialny

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Stracone 10 lat

Duda przyzwyczaił nas, żeby od prezydenta zbyt wiele nie oczekiwać. I że może nim być byle kto

Wreszcie koniec. Kończy się nam prezydentura Andrzeja Dudy. I dobrze, że się kończy, bo była dla polskiej demokracji czasem straconym.

Gdy Andrzej Duda obejmował urząd, inne było postrzeganie pozycji prezydenta RP i inne oczekiwania wobec niego. Myśleliśmy, że prezydent to postać godna, poważna, górująca na scenie politycznej. Najważniejszy Polak! Dziś nikt tak prezydenta RP nie postrzega. Poprzeczka oczekiwań ustawiona jest dużo niżej. 10 lat Dudy zrobiło swoje. Od prezydenta RP niczego już nie chcemy i niczego po nim się nie spodziewamy. Wiemy, że jego rola w polityce to być hamulcowym. Przeszkadzaczem. Podpisuje ustawy albo je wetuje. Jest adwokatem jednej politycznej strony. Tyle! Dla zwolenników strony liberalno-lewicowej jest postacią miałką, długopisem Kaczyńskiego, Adrianem czekającym na machnięcie ręką prezesa. Dla zwolenników PiS – również postacią z trzeciego szeregu. Dobrą, gdy podpisuje. Gdy nie podpisuje – złą.

Nikt nie traktuje go jako osobowości, wokół której powinna krążyć polityka, wokół której mogą być definiowane polska racja stanu, nasz interes i życie narodu. Ba! Nikt nawet nie traktuje go jako punktu odniesienia po stronie prawicowej – tej, która go na najwyższy urząd wyniosła. Tam też jest mało ważny. Duda był w kącie i został w kącie. Mimo różnych zachowań – raz podłych, raz głupich. Nieliczne przebłyski tego nie zmieniły.

Tak straciliśmy 10 lat.

Wyciągnięty z kąta

To już prehistoria, ale warto o tym pamiętać. Duda został wybrany na kandydata na prezydenta RP w ciemnych dla PiS czasach, kiedy wydawało się, że partia Kaczyńskiego na zawsze została zepchnięta do roli opozycji. Wystarczająco silnej, by straszyć Polaków, ale za słabej, by wygrać wybory i rządzić.

Jesienią 2014 r. Kaczyński szukał kandydata, który powalczyłby w drugiej turze z Bronisławem Komorowskim i nie przyniósł wstydu. Wiemy, jakie kandydatury rozważał – profesorów Piotra Glińskiego i Andrzeja Nowaka (bo miał do nich słabość), Janusza Wojciechowskiego (bo znakomicie się prezentował w programach Elżbiety Jaworowicz jako sprawiedliwy sędzia), no i gdzieś na końcu krążyło nazwisko Dudy.

Ostatecznie padło na niego. Wewnętrzne badania podpowiadały, że najlepszym kontrkandydatem Komorowskiego byłby ktoś, kogo można by uznać za jego przeciwieństwo – młody, w miarę dynamiczny, symbolizujący otwarcie na nowe pokolenia i nowe czasy. A jednocześnie trochę konserwatywny i z rodziną.

Duda tu pasował, więc Kaczyński, bez większego entuzjazmu zdecydował, że to będzie on. Początkowo nikt nie dawał mu szans. Ale później to się zmieniło. Wpłynęło na to kilka czynników, takich jak: dobra praca sztabu PiS – Duda odwiedził wszystkie powiaty, wszędzie rozmawiał z ludźmi; nieudolność sztabu Komorowskiego, pycha i niemrawość jego sztabowców, no i narastający w społeczeństwie trend – coraz większa niechęć do skostniałej Platformy, nastroje oczekiwania na zmianę, przeciwko tym na górze.

No i się udało.

Zabójca słowa

W polityce jest tak, że lider wyznacza pole działań, mówi, co zrobi, a potem obietnice w mniejszym lub większym stopniu realizuje. Kłopot z Andrzejem Dudą polegał na tym, że te dwa obszary – zapowiedzi i czynów – zupełnie się nie pokrywały. Tak było od samego początku jego prezydentury i w zasadzie tak jest do dziś. Mamy polityka, który sprawia wrażenie, jakby nie przywiązywał wagi do słów, tylko uważał je za ozdobnik różnych uroczystych imprez.

Szczególnie jaskrawo widać to na przykładzie inauguracji Andrzeja Dudy. W swoim pierwszym prezydenckim przemówieniu wspomniał, że podczas spotkań wyborczych długo rozmawiał z ich uczestnikami. I co słyszał? „Jednym z podstawowych oczekiwań jest to, byśmy zaczęli odbudowywać wspólnotę. Ludzie marzą o takiej wspólnocie, jaka wśród Polaków powstała w latach 80., w czasach Solidarności” – opowiadał. „Dlatego mówię dziś do ludzi o różnych poglądach, o różnym światopoglądzie, wierzących i niewierzących: proszę o wzajemny szacunek, byśmy szanowali swoje prawa oczywiście bez narzucania ich innym, ale byśmy umieli te prawa nawzajem szanować. Proszę, żebyśmy umieli szanować się nawzajem. Mówię o tym zwłaszcza tutaj, w sali sejmowej, mówię do polskich polityków, mówię to także do siebie. Chciałbym, żebyśmy budowali wzajemny szacunek, bo to szacunek musi być podstawą wspólnoty. A tylko wtedy, gdy będziemy wspólnotą, jesteśmy w stanie naprawić Polskę”.

Podkreślał wówczas też, że wierzy w dobre współdziałanie z rządem (wtedy jeszcze Platformy), z Sejmem i Senatem. I dodawał: „Wierzę w sprawach zewnętrznych w dobre współdziałanie z Parlamentem Europejskim i z naszymi przedstawicielami na ważnych stanowiskach w UE”.

Szybko mogliśmy się przekonać, że albo Andrzej Duda

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.