Tag "politycy"

Powrót na stronę główną
Felietony Stanisław Filipowicz

Jankesi

Żyć można dla prawdy albo dla efektu. Dziś na ogół robimy wszystko dla efektu, gorączkowo próbując nadążyć za trendem. Takie skłonności czynią z człowieka idealnego kandydata na polityka. Czasy, gdy politycy zajmowali się przełamywaniem barier, a nie zdobywaniem poparcia poprzez pochlebstwa i fałszywe obietnice, już dawno minęły.

Bywa jednak, że coś jeszcze zaszeleści. Bardzo spodobał mi się Cornel West, który w amerykańskich wyborach próbował zdobyć nominację z ramienia zielonych – ciemnoskóry filozof, jazzman, nowojorski profesor. Błyskotliwy, przebojowy. Zapytany w rozmowie ze Stephenem Sackurem z BBC, co będzie po wyborach, odpowiedział: „Jeśli wygra Trump, będzie druga wojna domowa, jeśli wygra Biden, trzecia wojna światowa”. Ciekawe. Oczywiście Biden nie jest już kandydatem, ale nie zapominajmy, że Kamala Harris przyjęła namaszczenie właśnie z jego rąk. Nie będzie więc żadnym nadużyciem stwierdzenie, że jesteśmy wciąż na tym samym torze.

A gdzie szczęśliwa Ameryka, gdzie się podziała? Druga już wojna domowa na horyzoncie? Od dawna dużo się mówi na temat napięć, konfliktów, walki plemion politycznych. Przewidywania Westa nie są więc oderwane od rzeczywistości.

Ten tekst piszę z przekory

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Też przynieście zaświadczenia

Ochrona dzieci przed demoralizacją i przestępstwem jest niewątpliwie szlachetnym celem. Tyleż szlachetnym, co i trudnym do realizacji. Gdyby naprawdę chodziło o ochronę dzieci, twórcy prawa powinni się zwrócić do ekspertów z prośbą o radę, jak to zrobić. Można było się zwrócić do kryminologów, psychologów, pedagogów, seksuologów, psychiatrów czy innych jeszcze, wcale licznych specjalistów. Ale chyba nie zwracano się, wszak dla polityków nie ochrona dzieci była istotna, lecz jedynie to, aby wszyscy się dowiedzieli, jak bardzo los dzieci leży im na sercu.

W atmosferze emocji, a często wręcz histerii, wypowiadano twierdzenia jawnie anaukowe, nieraz sprzeczne nawet ze zdrowym rozsądkiem. I w tej atmosferze uchwalono prawo. Wszyscy, którzy mają kontakt z nieletnimi do 18. roku życia, jako nauczyciele, wychowawcy, lekarze, trenerzy, instruktorzy itd., ale także studenci odbywający praktyki w szkołach, szpitalach czy placówkach wychowawczych, muszą dostarczyć zaświadczenie o niekaralności i przedłożyć je pracodawcy. Niezależnie od tego pracodawcy muszą wystąpić o dostęp do rejestru osób karanych za przestępstwa seksualne z zapytaniem, czy zatrudnieni nie figurują w tym rejestrze, a gdy figurują, nie dopuścić ich do pracy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

A co my możemy zrobić?

Zacznę od osobistego wspomnienia. Lata 60. i kolonie dla dzieci w okolicach Stronia Śląskiego. Nie tak to przecież odległy okres, gdy dzieci ze Śląska jeździły w czasie wakacji na kolonie. Na koszt zakładów pracy, w których zatrudnieni byli ich rodzice. Mój ojciec pracował w chorzowskim Konstalu, znanym z produkcji tramwajów, więc przez kilka lat z gromadą dzieciaków spędzaliśmy w Kotlinie Kłodzkiej po kilka tygodni.

Kolonii dla dzieci z uboższych rodzin już nie ma. I Stronia Śląskiego prawie nie ma. Czy się odrodzi i kiedy? Znając jego mieszkańców, wierzę, że niedługo zobaczymy, jak Stronie Śląskie wraca do życia. Podobnie jak setki miejscowości, które spustoszył żywioł.

By jednak tak się stało, potrzebne są ogromna pomoc ze strony państwa i solidarne wsparcie ludzi dobrej woli. Zrozpaczeni utratą dachu nad głową i często dorobku całego życia powodzianie czekają na każdy gest solidarności. I pomoc. Wszelką. Potrzeby są ogromne, ale po pierwszych reakcjach na tę tragedię można być pewnym, że pomoc ze strony państwa i współobywateli osiągnie niespotykaną skalę. Żołnierze, strażacy, ochotnicy, często ryzykując życiem i zdrowiem, potwierdzili, że w sytuacjach alarmowych można liczyć na ich sprawność i ofiarność. Jadą też konwoje z darami. Liczy się czas. A w perspektywie mądra odbudowa. Żywioł, który spustoszył te obszary, może się powtarzać. Dlatego, jeśli kogoś po raz trzeci zalało, naprawdę nie ma co ryzykować kolejnej katastrofy.

Kataklizm o takiej skali jest sprawdzianem dla rządu i samorządowców. Z jednej strony mamy wielkie dramaty i zrozpaczonych ludzi, a z drugiej polityków, którzy nawet na takiej tragedii chcą coś ugrać. Należę do tych, którzy doceniają działania premiera Tuska i jego najbliższych współpracowników. Determinacja i sprawność tej ekipy zasługują na uznanie. Choć do finału ciągle daleko, to, co jest za nami, mogło wyglądać o wiele gorzej. Każdy ma w tej sprawie swój rozum i widzi, co i jak jest robione.

Zniszczenia są niewyobrażalne, ale wszystko, co materialne, można odbudować. O wiele trudniej przyjdzie powodzianom poradzić sobie z traumą po utracie dorobku życia. Szczególną uwagą i troską musimy otoczyć dzieci z rejonów dotkniętych katastrofą. Dziękując tym, którzy ratowali ludzi i mienie, spróbujmy pomyśleć, co my możemy zrobić. Na miarę naszych możliwości. A może nawet choć trochę więcej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Dzięki, zaporo cesarzowej!

Powódź w Górach Opawskich: Jarnołtówek, Pokrzywna, Moszczanka

Zapora wytrzymała, stara, poniemiecka, ale doglądana z miłością i troską. Są dobra upragnione: chleb, woda i prąd. Jest też rzesza pomagaczy, wspaniałych ludzi. To powodzianom daje siłę i wsparcie.

– W czwartek byliśmy w Prudniku w kinie na thrillerze. W piątek mąż pracował w Nysie, jechał z Pokrzywnej, kto by tam wierzył w powódź. W sobotę miał urodziny, chcieliśmy iść do kina na nasz ukochany tytuł. Ale w sobotę już mieliśmy ulewy, falę, rzekę rozmiarów nam nieznanych – opowiada Krystyna.

Woda zdominowała wszystko. Kina na razie nie będzie, choć oglądanie powodzi też jest filmem, zwłaszcza kiedy własny dom stoi w miarę bezpiecznie. Jak łatwo się komentuje, że ludzie sobie postawili domy blisko rzeki i się dziwią, że im je potem porywa. No ale taka mała rzeczka, struga, Złoty Potok w Jarnołtówku, płynący też m.in. przez Pokrzywną i Moszczankę. Te dwie dawne niemieckie wsie dzieli podniebny wiadukt kolejowy, postawiony po zniszczeniu poprzedniego podczas wielkiej powodzi latem 1903 r. Właśnie ta podstępna rzeczka o cechach rzeki górskiej podmyła stary most. Zawisły wówczas same tory kolejowe, co utrwalono na zdjęciach. Resztki fundamentów widać do dziś.

Tu opuszcza się turystyczną, hotelową strefę Pokrzywnej, przechodząc na teren Moszczanki ze stawem rybnym i knajpką. Szło się po żółtym mostku, całkiem wysoko nad lustrem rzeczki. Miejscowi i turyści jak zahipnotyzowani obserwowali, jak woda z bulgotem i sykiem zaczyna się wdzierać na ów mostek. Tak długo go kąsała, aż go wyrwała i poniosła. Nie ma dojścia do ulubionego przez wielu łowiska z pstrągami, placu zabaw dla dzieci; jest brudna rzeka, resztki konstrukcji, pozrywane brzegi. Nie ma miejsca, na którym parkował lokalny wytwórca miodu. Byli za to powodziowi turyści, łowcy wrażeń.

Turyści w czasie powodzi się nudzą

Nagle okazuje się, jak małe cieki wodne, dopływy z lasu, strumyki potrafią hałasować. Jakie są głośne, jak dudnią, huczą, straszą. Kiedy nie ma prądu, nie ma na uliczkach światła, noc jest diablo ciemna, huk tych rzeczek napawa lękiem, pomnaża się w mroku. To uczucie nie jest miłe, nawet dla stałych mieszkańców.

W sobotę, która tu, w Górach Opawskich, była pierwszym niebezpiecznym powodziowym dniem po niespokojnej, ulewnej nocy, kilka hoteli było jeszcze pełnych gości. A podczas deszczu nie tylko dzieci, ale i turyści się nudzą. Każdy uzbrojony w komórkę, stary, młodszy, maszerował nad wezbrany Złoty Potok, który rwał brzegi, porywał ziemię, krzewy. Stali, patrzyli, przyglądali się, zbliżali, by mieć lepsze zdjęcia; zresztą miejscowi także robili pamiątkowe „focie”, by za kilka godzin jednak przyjąć do wiadomości, że trzeba się ewakuować. W każdej miejscowości było co najmniej kilka takich punktów, bardzo niebezpiecznych, ale pozwalających obserwować rzekę, jej wzrost, jej apetyt na zajęcie kolejnych przestrzeni.

Na trasie spaceru z psem, dzieckiem bezpieczną dotąd asfaltową drogą miał być kolejny miły mostek, a nagle okazywało się, że deski są śliskie, woda je liże i wdziera się od spodu, by za jakiś czas przelać się górą. Krok na takim mostku, ślizg, na szczęście ludzie zawracali, brali psa na smycz, dziecko trzymali mocnej za rączkę. To była inna rzeka, to był brązowy żywioł z pianą, bulgotami, spiętrzeniami.

Kawałek dalej jest wielka, drewniana restauracja Raj. Droga tam raczej mroczna, bliziutko schronisko młodzieżowe, które dawało dach nad głową ukraińskim uchodźcom, teraz przyjęło „uchodźców powodziowych”. Nieliczni, ale byli, posłuchali sugestii sztabu kryzysowego o konieczności ewakuacji. Bo dom nad rzeką, bo tama pęknie. Zszokowani, niektórzy z psami. Nie wzięli psich kocyków, miseczek, karmy, tak szybko to się działo w Jarnołtówku.

Wiele osób odmówiło opuszczenia domów. – To nie jest łatwa decyzja, sąsiadka przybiegła, że tama padnie, trzeba uciekać, choć tu wody nigdy nie było, najwyżej podtopienia. Spakowali trochę rzeczy, pojechali, a my tylko parę drobiazgów technicznych wynieśliśmy na górę i uznaliśmy spokojnie, że najwyżej zaczekamy na piętrze. I nic się tu nie stało, raczej nie miało prawa tu wylać. Auta przeparkowane do sąsiadów „na wysokości”, pół naszej części wsi tam stanęło, worki z piaskiem rozłożone przy wjazdach na uliczki, no, co jeszcze? – wylicza mieszkaniec nowszej części Pokrzywnej.

W karczmie, co Raj się nazywa, znaleźli kilkugodzinne schronienie i posiłek goście jednego z ośrodków wczasowych, tak było bezpieczniej. Dla innych, których powódź zaskoczyła, szukano chleba u jednego z hotelarzy, odmówił. Miał tylko dla swoich gości, jak powiedział. Po paru godzinach nadjechało zaopatrzenie, organizowane siłami m.in. sołtysa; wszyscy dopiero uczyli się na kolejne dni, że chleb i bieżąca woda to nie jest oczywistość. Kilka osób płakało, kiedy dostało chleb.

Moszczanka, gdzie armagedon

Podobnie z prądem. Pani Maria z Moszczanki nie miała prądu przez cztery doby, nie było wody, poza tą szalejącą w rzece. Najpierw było miło przy świecach, z sąsiadami, potem kolejny dzień i ewakuacja wyżej, do znajomych. Konieczność pozostawienia domów.

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Głupi Polak po szkodzie

Kto protestował przeciw budowie zbiorników retencyjnych, które mogły ograniczyć katastrofę w Kotlinie Kłodzkiej? I co z tego wynika?

Jeszcze nie wiemy, jaką nazwę otrzyma tegoroczna powódź, która spustoszyła Kotlinę Kłodzką. W przypadku części tamtejszych miejscowości sytuacja jest gorsza niż 27 lat temu, w czasie „powodzi tysiąclecia”.

15 września br. naporu wody nie wytrzymały wały w Głuchołazach. Woda wdarła się do miasta, zniszczyła dwa mosty i uszkodziła dziesiątki, jeśli nie setki domów. Burmistrz Paweł Szymkowicz oszacował straty w samej infrastrukturze miejskiej na 250 mln zł. Ile stracili mieszkańcy, na razie nie wiadomo, zapewne co najmniej drugie tyle.

W Stroniu Śląskim powódź wywołała jeszcze większe spustoszenia. Gdy runęła tamtejsza tama, ściana wody i błota uderzyła w to malownicze pięciotysięczne miasteczko, porwała posterunek policji, uszkodziła drogi i wiele domów. Jeden z mieszkańców powiedział do kamery, że „Stronia już nie ma”.

Podobne sceny miały miejsce w Kłodzku, Lądku-Zdroju, Brzegu, Prudniku i wielu innych miejscowościach. Na szczęście zniszczenia były tam mniejsze, co nie zmienia faktu, że odbudowa dotkniętych powodzią miast, miasteczek i wsi będzie kosztowała dziesiątki miliardów złotych i potrwa latami. Nic dziwnego, że zaczęło się szukanie winnych.

Zwolennicy PiS gotowi są przysiąc, że widzieli Tuska z Kosiniakiem-Kamyszem, jak kręcili się w Głuchołazach nocą przy wałach, które potem pękły. Sympatycy Platformy Obywatelskiej nieśmiało oskarżają PiS, że niewiele zrobiło w sprawie zabezpieczenia mieszkańców tej części kraju przed skutkami powodzi. A obie strony starają się przemilczeć udział swoich polityków w hamowaniu budowy zbiorników retencyjnych, które, jeśli nawet nie ocaliłyby Kotliny Kłodzkiej, to z pewnością ograniczyłyby skutki katastrofy.

Jestem za, a nawet przeciw

17 maja 2019 r. ówczesna posłanka na Sejm z Platformy Obywatelskiej Monika Wielichowska pisała na Twitterze, że uczestniczyła w jednym ze spotkań z mieszkańcami w Ścinawce Górnej, podczas którego jasno określili oni, co myślą o przygotowanej przez rząd analizie zawierającej propozycje lokalizacji dziewięciu suchych zbiorników retencyjnych na terenie Kotliny Kłodzkiej. W sieci krąży zaś fragment jej wywiadu udzielonego Telewizji Sudeckiej – Wielichowska mówi, że zapyta, ile publicznych pieniędzy zostało wydanych na ten cel.

Ponieważ wszystko to działo się przed wyborami do Sejmu i partie walczyły o głosy, do akcji włączyła się posłanka i minister edukacji Anna Zalewska z PiS, która solennie zapewniła mieszkańców Kotliny Kłodzkiej, że żadnych nowych zbiorników nie będzie – ten fragment jej wypowiedzi także znajdziemy w internecie.

W konsekwencji rząd PiS zrezygnował z budowy sześciu planowanych zbiorników. Dziś pewnie bardzo by się one przydały. Tak jak wybudowany w latach 2013-2020 największy w Polsce zbiornik retencyjny Racibórz Dolny. To on w ubiegłym tygodniu ocalił przed powodzią Wrocław, przejmując ogromne ilości wody płynące Odrą.

Historia jego budowy to historia protestów ekologów i mieszkańców dwóch wsi położonych na jego terenie – Nieboczowy oraz Ligota Tworkowska – które miały zostać zlikwidowane.

Budowa Raciborza Dolnego mogłaby ruszyć już w roku 2002, lecz przetarg ogłoszono dopiero w roku 2010. A rozstrzygnięto go trzy lata później. Umowę na realizację projektu podpisano z hiszpańską firmą Dragados. Zakończenie budowy zbiornika planowano na rok 2017, lecz wykonawca nie dotrzymał terminu i umowa została zerwana. Inwestycję dokończyło polsko-hiszpańskie konsorcjum Budimex-Ferrovial Agroman. Oficjalne oddanie zbiornika do użytku nastąpiło 30 czerwca 2020 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Jedna powódź, dwa podejścia

W Czechach działania przeciwpowodziowe i ratunkowe były skoordynowane, a politycy pozostali w cieniu

Powódź w Polsce każe nam przyjrzeć się przebiegowi powodzi i jej skutkom w sąsiednich Czechach. Obserwując zmagania obu krajów i społeczeństw z wielką wodą, można zauważyć sporo różnic w podejściu i działaniu.

Komisja i system

Już w sierpniu wszystkie ośrodki meteorologiczne w Europie Środkowej zapowiadały pojawienie się bardzo intensywnych opadów w drugiej dekadzie września. Czeskie instytucje rozważały publicznie różne scenariusze i formy przygotowań, gromadzono środki techniczne i zapasy oraz tworzono plany działań i ewakuacji. Punktem odniesienia były wielkie powodzie z roku 1997 i z przełomu lat 2002/2003.

Jednak tym razem opady, które przyniósł niż genueński Borys, były o jedną trzecią większe niż w czasie poprzednich powodzi i objęły cały kraj, a szczególnie intensywne odnotowano w krajach libereckim, kralovehradeckim, ołomunieckim i morawsko-śląskim, a także w południowych Czechach w górnym biegu Wełtawy.

Na obszarach przygranicznych Opawa, Metuje, Łaba i Odra przemieszczały masy wodne, które dotarły potem do Polski. Niestety, nie stworzono żadnych polsko-czeskich mechanizmów monitorowania sytuacji czy współdziałania służb prewencji z uwzględnieniem wspólnych zasobów technicznych.

Zarządzaniem przeciwpowodziowym oraz koordynacją działań resortów i instytucji w czasie powodzi w Czechach zajmuje się Centralna Komisja Powodziowa. Kieruje nią minister środowiska, a w jej skład wchodzą też inni ministrowie, szefowie agencji i służb. Wsparcia CKP udzielają jednostki Czeskiego Instytutu Hydrometeorologicznego. Do działań ratunkowych powołany jest Zintegrowany System Ratunkowy koordynowany przez Straż Pożarną Republiki Czeskiej. Zarówno w czasie powodzi z ostatnich lat, jak i w okresie pandemii COVID-19 ten zintegrowany system okazał się skuteczny.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Komisja w pół drogi

Ursula von der Leyen pokazała światu swoją drużynę na kolejne pięć lat. Mało kto jest zadowolony

Zaczęło się prawie jak u Hitchcocka – choć nie od trzęsienia ziemi, tylko od awantury, i to na ostatniej prostej. Zakulisowe doniesienia z Brukseli wskazywały, że zarówno nominacje kandydatów, jak i podział obowiązków właściwie były już dopięte na ostatni guzik, kiedy kilkanaście dni temu do Ursuli von der Leyen zadzwonił prezydent Francji Emmanuel Macron. Rozmowa była krótka i konkretna, jak donosi europejska odsłona serwisu Politico, powołując się na trzy niezależne źródła we francuskiej dyplomacji. Chodziło o Thierry’ego Bretona, francuskiego komisarza zajmującego się w poprzedniej kadencji rynkiem wewnętrznym.

Przez całe lato wydawało się w zasadzie pewne, że wróci on do Komisji na kolejną pięciolatkę, zwłaszcza że naciskał na to sam Macron. Wokół tej nominacji rozpętała się burza nad Sekwaną, bo podobnie jak w przypadku wyboru premiera różne stronnictwa polityczne rościły sobie prawo wysuwania swojego reprezentanta do władz Unii. Jordan Bardella, przewodniczący Zjednoczenia Narodowego, chciał forsować kandydata skrajnej prawicy, również dlatego, że Bretona organicznie nie znosi. Macron pozostał jednak nieugięty.

Każdy, tylko nie Breton

Tyle że za Bretonem nie przepada też jego dotychczasowa szefowa. Albo kłócili się publicznie, albo zamrażali wszelką komunikację, a Francuz zachowywał się, jakby nie uznawał niczyjego autorytetu. Żeby oddać mu sprawiedliwość, miał na koncie sporo sukcesów. To on był głównym architektem skutecznej koordynacji produkcji szczepionek przeciw COVID-19 i dzięki niemu (oraz szefowi unijnej dyplomacji Josepowi Borrellowi) udało się szybko zmobilizować Europę do wsparcia Ukrainy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Breton nie bał się konfrontacji, w których bywał skazany na porażkę, np. z wielkimi korporacjami technologicznymi w sprawie zasad konkurencji na europejskim rynku. Walczył nawet z Elonem Muskiem, który na tle Bretona i innych eurokratów chciał uchodzić za ewangelistę wolności w internecie – a Bruksela chciała opiłować mu pazury, dyktując, co w mediach społecznościowych jest dozwolone, a co zakazane.

Trudno jednoznacznie opisać istotę konfliktu Bretona z von der Leyen, bo to, co było jego przyczyną, zależy od punktu widzenia. Francuskie media, m.in. dziennik „Le Monde”, zwracały uwagę na ekspansywny styl pracy komisarza, który miał w ten sposób zagrażać samej szefowej Komisji. Innymi słowy, była to po prostu odsłona konfliktu na osi Paryż-Berlin. Obie stolice lubią myśleć, że to one – i nikt inny – nadają ton europejskiej polityce, mimo że w obu przypadkach rzeczywistość mocno już odbiega od wyobrażeń. Po stronie europejskiej mówiło się natomiast, że Breton zwyczajnie nie szanuje porządku instytucjonalnego. Politico w pewnym momencie nazwało go nawet „komisarzem od wszystkiego”, bo nieustannie wchodził na cudze terytorium. Jeśli dodać do tego hierarchiczny styl zarządzania samej von der Leyen, widać jak na dłoni, że ta współpraca trwać już nie mogła. Jeden z francuskich dyplomatów, komentując wspomnianą rozmowę telefoniczną z Macronem, powiedział nawet, że podejście Niemki było oczywiste: każdy, tylko nie Breton.

Ostatecznie Francuzom przedstawiono ofertę: małe portfolio z Bretonem, albo duże – bez niego. Macron starego komisarza wycofał. Zamiast niego Francję w nowej Komisji reprezentować będzie Stéphane Séjourné, ostatnio pełniący funkcję ministra spraw zagranicznych. Zajmie się on strategią przemysłową i jednolitym rynkiem, choć nie należy się spodziewać, żeby miał tak wielki wpływ na działania całej Komisji jak Breton. W dodatku to dla niego nagroda pocieszenia, po tym jak Macron wrzucił własną ekipę pod autobus, rozpisując w czerwcu przedterminowe wybory parlamentarne. Młodzi liberalni politycy pozostali niezagospodarowani, ich kariery brutalnie przerwano. Séjourné jako jeden z niewielu dostał od szefa drugą szansę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Co może Kaczyński?

PiS weszło w etap wojen wewnętrznych. To nieuniknione

PiS wchodzi w jesień 2024 r. z poczuciem nadchodzącej burzy. Ona jest nieuchronna, pytanie tylko, jak długo potrwa i jak będzie wyglądała scena polityczna po jej przejściu. Jak będzie wyglądało PiS.

Pomruki tej burzy słyszymy codziennie. Mamy kolejne pyskówki na linii Mariusz Błaszczak-Marcin Mastalerek, czyli prawa ręka Kaczyńskiego kontra prawa ręka Dudy. Mamy gry wokół Mateusza Morawieckiego, Beaty Szydło i Patryka Jakiego… To nie może się skończyć ot tak sobie. W PiS rozpoczyna się wojna domowa. A Kaczyński nie potrafi jej zatrzymać.

Skąd ta wojna? Dlaczego prezes, który twardą ręką trzymał partię, dziś może tak mało?

PESEL

Przyczyny są oczywiste. I zaczynają się na literę P. Wyliczmy je: PESEL prezesa, prokurator i pieniądze (bo jedni je mają, a drudzy – nie).

Biologii nie oszukasz. Jarosław Kaczyński to rocznik 1949, ma 75 lat. W polskiej polityce jest to wiek bardzo zaawansowany. Spójrzmy: Władysław Gomułka w roku 1970 miał 65 lat, Edward Gierek w 1980 – 67 lat, Tadeusz Mazowiecki w 1989 – 62 lata, a Jan Olszewski w 1991 – 61 lat. Na ich tle Kaczyński to matuzalem. To po pierwsze. Po drugie, każdy widzi, że polityczną formę prezentuje coraz gorszą, mówi coraz bardziej rozwlekle i coraz mniej przekonująco. Widać też, że coraz mniej rzeczy do niego dociera, przez co jest źle poinformowany i podejmuje złe decyzje.

Przykład? Ciągnie PiS w dół sprawa Ryszarda Czarneckiego. A przecież nie musiała. Bo informacji o jego cwaniactwie było aż nadto. Ale gdy wyszło na jaw, jak oszukiwał Unię Europejską, wmawiając unijnym urzędnikom, że podróżował służbowo motorowerem, ba, nawet traktorem, Kaczyński zareagował w sposób rozbrajający. Powiedział, że wcześniej sądził, że to plotki, legendy…

Dlaczego tych plotek nie sprawdził? Nie chciał? Nie potrafił? Nie ma współpracowników, którzy zrobiliby to za niego i którym by ufał? Można więc sądzić, że podobnie podchodzi do innych spraw kadrowych.

Dodajmy do tego jeszcze jeden element – kalendarz polityczny mówi, że następne wybory do Sejmu i Senatu odbędą się w roku 2027. Kaczyński będzie miał wtedy 78 lat. Czy ktoś wierzy, że będzie miał tyle werwy, by ułożyć listy wyborcze i przeprowadzić zwycięską kampanię? A potem mianować premiera i go kontrolować?

Prokuratura

Od 16 sierpnia działa w Prokuraturze Krajowej specjalny pięcioosobowy zespół badający śledztwa polityczne z czasów rządów PiS. Zarówno te prowadzone, jak i umorzone. Na przykład sprawę „dwóch wież”, które Kaczyński planował zbudować na należącej do spółki Srebrna działce w centrum Warszawy.

Poza tym prokuratura aż puchnie od wniosków i prowadzonych śledztw. Do najbardziej medialnych należy sprawa Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, w której oskarżony jest jej były szef Michał K. Afera uderza w Mateusza Morawieckiego i jego grupę.

Jest też afera Funduszu Sprawiedliwości. W niej oskarżony został były wiceminister sprawiedliwości Marcin Romanowski z Suwerennej Polski. No i afera Collegium Humanum i dyplomów MBA. Tu oskarżonymi są Ryszard Czarnecki i jego żona, ale przecież w tle jest rzesza samorządowców, generałów, celebrytów, którzy załatwiali sobie dyplomy.

Rozwija się również afera wokół PKOl i jego szefa Radosława Piesiewicza. A sponsorujące PKOl spółki skarbu państwa nie dość, że wycofują się z umów, to jeszcze zaczynają składać zawiadomienia do prokuratury, związane z dysponowaniem pieniędzmi przekazywanymi PKOl.

Prowadzone są także śledztwa związane z Orlenem. Jest ich zresztą dużo więcej, na konferencji prasowej parę tygodni temu premier Tusk mówił, że Krajowa Administracja Skarbowa w związku z prowadzonymi kontrolami złożyła już 60 zawiadomień do prokuratury, a suma wyłudzeń sięga 3,2 mld zł. I to nie koniec.

Dla polityków PiS sytuacja jest więc z gatunku nie znasz dnia ani godziny. Nie wiedzą, do kogo teraz zapuka prokurator. W kogo uderzy. W jaką frakcję. W ten sposób, można rzec, prokuratura kształtuje układ sił wewnątrz PiS…

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Stanisław Filipowicz

Kłamstwo – fatum i farsa

Jaką rolę odgrywają w naszym życiu kłamstwa? Czy możemy wyobrazić sobie świat, w którym wszyscy mówiliby prawdę? Z trudem, z wielkim trudem. Z drugiej strony bliskie jest nam przekonanie, że powinny istnieć granice kłamstwa. Tego poglądu – jak wiemy – nie podzielają jednak politycy. Kariera domaga się wyrzeczeń – najłatwiej wyrzec się prawdy. Nic już wtedy nie krępuje swobody ruchów – wszystko można powiedzieć, wszystkiemu można zaprzeczyć. W epoce marketingu reguły postępowania wyznacza wiara w polityczną samowystarczalność kłamstwa.

Poza codzienną robotą nasza pamięć wykonuje też pewne prace sezonowe. Sierpień stawia mi przed oczami postać Richarda Nixona. 9 sierpnia 1974 r. Nixon, chcąc zdjąć z siebie ciężar impeachmentu, nie czekając na rozwój wypadków, ustąpił z urzędu prezydenta. Afera Watergate wystawiła mu rachunek. Ale to nie ona stała się dźwignią upadku. John Farrell, biograf Nixona, próbę zainstalowania podsłuchów w kwaterze demokratów ocenia jako „trzeciorzędny włam”. Efekty żenującej wpadki nie musiały być rujnujące, otoczenie prezydenta dość długo kontrolowało sytuację. Nixon jednak kręcił i mataczył. Wygrał wybory, ale zaplątał się we własne sieci, kłamstwa pociągnęły go na dno.

37. prezydent USA był w istocie postacią tragiczną. Michael Dobbs, amerykański autor opisujący miesiące szamotaniny, która poprzedzała ostateczny upadek Nixona, przedstawia go jako „Króla Ryszarda” – uczestnika „amerykańskiej tragedii”. Szekspirowska poświata pozwala widzieć wyraźniej wzniosłość i nędzę polityki.

Nixona zżerały wysokie ambicje. Przy tym wszystkim był jednak nieśmiały, niezdecydowany, obsesyjnie nieufny i podejrzliwy. Dręczyły go obawy dotyczące spisków – sam odnajdywał w sobie ziarno paranoi. Jego prezydentura była autentycznym dramatem rozdwojenia i niepewności. Jestem – wyznał w jednym z wywiadów – „introwertykiem, który trafił do zawodu dla ekstrawertyków”.

„Król Ryszard” należał do świata, w którym rozpacz związana z utratą godności nie straciła jeszcze znaczenia. Dzisiaj tragiczny wymiar kłamstwa jest już poza kadrem. Wyznawców marketingu interesują jedynie efekty. Trwa orgia zakłamania – jej uczestnikom obce są wszelkie rozterki. Kłamstwo stało się sterydem, dzięki któremu cherlawi politycy nabierają ciała.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Jak nas psują politycy

Sposób przedstawienia zarzutów wobec PiS nie przekonuje jego zwolenników. Przeciwnie, mobilizuje ich do solidarności.

Prof. Janusz Reykowski – zajmuje się psychologią społeczną i polityczną. W latach 1980-2002 dyrektor Instytutu Psychologii PAN. Współzałożyciel Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Od grudnia 1988 r. do stycznia 1990 r. członek Biura Politycznego KC PZPR. W czasie obrad Okrągłego Stołu współprzewodniczący (z Bronisławem Geremkiem) zespołu ds. reform politycznych.

Mamy sierpień, nie ma tygodnia, byśmy nie słyszeli o kolejnych aferach PiS, które wychodzą na światło dzienne. A PiS ciągle uzyskuje duży stopień poparcia. Dlaczego?
– Powody mogą być różne. Jednym z nich jest chyba brak wypracowanego sposobu i mechanizmów porozumiewania się z obywatelami. Przedstawiania im, co się robi, dlaczego się robi, a także dlaczego się nie robi tego, co miało się robić. Rząd powinien mieć także stały dopływ informacji dotyczącej stanu umysłów obywateli, sposobu widzenia jego polityki i nieporozumień, jakie z tym widzeniem mogą się wiązać. Być może powinien istnieć specjalny sektor, którego zadaniem byłoby całościowo spojrzenie na sferę porozumiewania się z obywatelami.

PiS komunikuje się lepiej?
– Inaczej. Jeśli jest jakiś aktualny problem przedstawiany przez media, np. poważne naruszenia prawa przez pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości kierowanego przez ministra Zbigniewa Ziobrę, to PiS szybko przedstawia swoją narrację, która kwestionuje prawdziwość ustaleń i podważa ich legalność. Pyta: macie na to dowody? To oskarżajcie! A jak będzie wyrok sądu, to zobaczymy kto ma rację. A teraz wasze zarzuty są gołosłowne!

Albo na zarzut niezgodnego z prawem użycia środków państwowych na propagandę przedwyborczą PiS Mateusz Morawiecki odpowiada: „Nie robiliśmy nic innego niż to, co robiły inne partie”. To znakomite usprawiedliwienia, które pozwalają im utrzymywać się w przeświadczeniu, że PiS jest w porządku. Bo rzeczywiście żadnych wyroków sądowych nie ma, są tylko oskarżenia prokuratorskie, ale to niczego nie przesądza. Zwolennicy PiS mogą więc pozostawać w przekonaniu, że „nasi mają rację”! A ze strony obozu demokratycznego nie ma na to żadnej racjonalnej odpowiedzi, jest tylko powtarzanie tych samych zarzutów.

Powinno być inaczej?
– Na znaczenie przemyślanej i systematycznej komunikacji między władzą a społeczeństwem wskazują różne przykłady historyczne. Jednym z nich jest prezydent Franklin Delano Roosevelt, który rozpoczynając w Stanach Zjednoczonych gruntowne reformy ekonomiczne i społeczne, wykorzystał nowy w owym czasie instrument masowej komunikacji – radio – do tego, aby regularnie spotykać się z obywatelami, tłumacząc im, co i dlaczego robi. Miał bardzo wielu słuchaczy. To radio okazało się ważnym instrumentem polityki. U nas w mediach często występują różni przedstawiciele obozu demokratycznego, ale można odnieść wrażenie, że ich głównym celem jest dezawuowanie PiS. Przedstawiając długą listę zarzutów i oskarżeń wobec tej partii, liczą zapewne na to, że w ten sposób zniszczą jej autorytet w oczach społeczeństwa. To jednak kiepski sposób komunikowania się w sprawach polityki. Atakowani przedstawiciele PiS sami odpowiadają atakiem. W ten sposób rozmowa przekształca się w kłótnię. A w kłótniach z reguły rację mają „nasi” lub nikt.

To stara zasada pojedynków medialnych – gdy się przegrywa, wszczyna się awanturę.
– Rzadko trafiam w debatach medialnych na polityka, który jest dobrze merytorycznie przygotowany. Takiego, który może wyraźnie powiedzieć, dlaczego uważa, że jego oponent się myli lub celowo wprowadza w błąd. W dyskusjach polityk raczej stara się „zniszczyć” rozmówcę, a nie wyjaśnić, na czym polega różnica i dlaczego tak krytycznie się do niego odnosi.

Jeżeli ludzie słuchają takich polityków, ich kłótni, to działają emocjonalnie – są za swoimi.
– No właśnie. Kłótnia lub awantura to sytuacja, która przyczynia się do zwarcia szeregów. Innymi słowy, do zwiększenia identyfikacji z własną grupą. Ale rzadko sprzyja dobremu zrozumieniu sytuacji i uznaniu argumentów jakiejś strony. Jeżeli była niemała grupa, która się identyfikowała z PiS, to ona automatycznie ma tendencję do obrony tej partii.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.