Tag "polityka socjalna"

Powrót na stronę główną
Kraj

Czwarty świat, cztery ściany

Za bogaci dla systemu pomocy społecznej, za biedni na godne życie, ale wciąż jakoś sobie radzą

Ubóstwo wyklucza, wypycha poza ramy „zwykłego”, sytego społeczeństwa, wymusza trwanie w odrzucanym „czwartym świecie”. To sformułowanie zapożyczone od Międzynarodowego Ruchu ATD Czwarty Świat, aktywnego w Polsce od ponad dwóch dekad w sposób szczególny. To z ludzi najuboższych organizacja stara się uczynić najważniejszych partnerów w walce z nędzą, ułatwić im dzielenie się doświadczeniami w debacie publicznej, umożliwić współdecydowanie w sprawach, które ich dotyczą – w poczuciu godności i partnerstwa.

Stan ubóstwa w naszym kraju po raz kolejny zbadała zaś platforma European Anti-Poverty Network Polska, wnioski spisując w raporcie Poverty Watch 2025.

Zasiłek rodzinny nie zmienia się od 2016 r., kiedy wszedł w życie program „Rodzina 500+”. Wynosi 95 zł miesięcznie na dziecko do 5 lat, 124 zł na dziecko w wieku 5-18 lat i 135 zł na dziecko do ukończenia 24. roku życia. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej uważa, że nie trzeba go podwyższać, bo jest 800+ (tzw. świadczenie wychowawcze), 300+ (świadczenie „Dobry Start”), a ostatnio program „Aktywny Rodzic”. I wystarczy.

Skrajne ubóstwo oznacza wydatki poniżej minimum egzystencji – dla samotnej osoby to 913 zł, a dla czteroosobowej rodziny – 2465 zł miesięcznie. Życie poniżej tego poziomu może być niebezpieczne dla zdrowia fizycznego, jeśli taki stan trwa ponad dwa miesiące. Ubóstwo zaciska pętlę w różnych sferach życia, takich jak mieszkanie, transport, dochody, żywność. Niewidocznie dotyka ubóstwo energetyczne, nędzny dostęp do usług medycznych i leków, do kontaktów społecznych. Ubóstwo wyklucza na wielu przenikających się poziomach, ma płeć i wiek, nie tylko senioralny.

Wykluczenie transportowe wielkości Moskwy

Ubóstwo transportowe według raportu EAPN Polska to nie tylko brak infrastruktury, ale i „kluczowa bariera uniemożliwiająca pełną partycypację w życiu społecznym i gospodarczym”. Z jednej strony, gospodarstw domowych nie stać na ponoszenie kosztów transportu, z drugiej – nie ma dostępu do transportu publicznego. Kiedy niskie dochody nakładają się na słaby dostęp – ubóstwo transportowe dotyka prawie 2,5 mln osób (6,6% populacji). Jeśli zliczyć wszystkie obszary w Polsce o słabym dostępie do transportu – może to wykluczyć z pełni życia ponad 8 mln osób, czyli ok. 22% społeczeństwa! To tak, jakby odciąć Moskwę albo Szanghaj od reszty świata. Szczególnie źle jest „wzdłuż wschodniej granicy z Ukrainą, Białorusią i Rosją, na obszarach górskich (Karpaty i Sudety) oraz na »wewnętrznych peryferiach« województw”. Skutki to tzw. przymusowa motoryzacja, tanie samochody, techniczne „trupy” na drogach, przymus wyboru między wydatkami na paliwo, opłaty, naprawy a innymi istotnymi życiowo.

Wykluczenie transportowe to nieobecność na szerszym rynku pracy, oferującym lepsze zarobki – 38% mieszkańców obszarów dotkniętych wykluczeniem rezygnuje z możliwości zatrudnienia, 71% ogranicza wizyty u specjalistów medycznych, a 11% rezygnuje z nich – czyli choroby postępują, ludzie cierpią, umierają.

Perspektywy życiowe młodzieży a ubóstwo transportowe? Jest ono „kluczowym mechanizmem międzypokoleniowej transmisji niekorzystnej sytuacji życiowej”, czyli przekazujemy biedę kolejnym pokoleniom. Dla 44% uczniów szkół średnich dostępność była decydującym czynnikiem przy wyborze szkoły – często rezygnowali z marzeń, ograniczali się do wyboru szkoły w pobliżu. Prawie połowa młodych ludzi musi rezygnować z kina, koncertów, spotkań z przyjaciółmi, co dalej ogranicza rozwój, wymianę, niezależność. 29% młodych uważa, że te bariery negatywnie wpływają na ich relacje i liczbę przyjaciół. Dodatkowo wprowadzenie unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla dla transportu (EU ETS2) może pogłębić wykluczenie najuboższych. Nierówności się powiększą.

Alarmująca skala niedożywienia

Wprowadzenie wspomnianej opłaty klimatycznej EU ETS2 w 2027 r. oznacza wzrost kosztów ogrzewania węglem i gazem. Raport informuje, że krajowy wskaźnik ubóstwa energetycznego wzrośnie o 1,5 pkt proc. do 2032 r. i utrzyma się – nawet przy realizacji inwestycji w termomodernizację. Pomoże Społeczny Fundusz Klimatyczny, który przeznaczy ok. 45 mld zł w latach 2026-2032 na złagodzenie negatywnych skutków. Pomoc trafi na początek do ok. 2,5 mln gospodarstw domowych o niskich dochodach.

Większe wydatki na energię wpłyną m.in. na ubóstwo żywnościowe. Raport podkreśla zaniżoną skalę skrajnego ubóstwa żywnościowego, ta zaś jest niepokojąca. To kwestie metodologiczne, ale jeśli oprzeć się na badaniach precyzyjniej oddających wydatki niezbędne do przeżycia, zasięg skrajnego ubóstwa w Polsce podniósł się „z oficjalnych 6,6% do 12% w 2023 r.”.

Aż 88% osób uznanych

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Jak socjal wygrał z politykami

Polska ma jeden z najhojniejszych systemów wsparcia dla rodzin na świecie

Prof. Ryszard Szarfenberg – politolog, wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Członek Zarządu Polskiego Towarzystwa Polityki Społecznej. Przewodniczący Rady Wykonawczej Polskiego Komitetu European Anti-Poverty Network (EAPN Polska), prezes zarządu ATD Czwarty Świat.

Jego książka „Krytyka i afirmacja polityki społecznej” uznana została przez Komitet Nauk o Pracy i Polityce Społecznej PAN za najlepszą pracę naukową roku 2008.

Przerzucam dane… Raporty Poverty Watch 2024 i Szlachetnej Paczki wskazują, że w Polsce rośnie skala ubóstwa. W 2022 r. poniżej minimum egzystencji żyło 1,9 mln osób, a w 2023 r. już 2,5 mln. To najgorszy wynik od 2015 r. Dlaczego tak się dzieje? Jako państwo jesteśmy coraz bogatsi, a liczba żyjących w ubóstwie rośnie.
– Samo bogactwo kraju nie gwarantuje, że wszyscy będą w nim żyli na wysokim poziomie. Są dużo bogatsze i dużo potężniejsze kraje niż Polska, a ubóstwo jest tam bardzo mocno obecne. Bezdomność w Stanach Zjednoczonych… W krajach tak bogatych jak Belgia, Holandia także nie brakuje bezdomnych. A Paryż i Francja?

A Polska?
– Jeśli chodzi o Polskę i wskaźniki ubóstwa, to właściwie od roku 2014 sytuacja się poprawiła, szczególnie w przypadku dzieci, i była w miarę stabilna. I nagle przyszło załamanie w 2023 r. Tłumaczę to przede wszystkim brakiem waloryzacji 500+ i zasiłków rodzinnych przy wysokiej inflacji w latach 2022-2023. Z kolei w 2024 r. sprawdziły się nasze optymistyczne prognozy, że ubóstwo spadnie do poziomu sprzed roku 2023. Tak się stało! Czyli skok w roku 2023 był czymś jednorazowym.

Dlaczego rok 2024 okazał się tak dobry?
– Po pierwsze, poprawiła się sytuacja gospodarcza, spadła inflacja i realnie wzrosły dochody. Po drugie, podniesiono świadczenie 500+ o 300 zł, co zrekompensowało spadek jego wartości realnej.

To uściślijmy jeszcze jedno: od jakich dochodów zaczyna się granica ubóstwa?
– Tutaj mamy do czynienia z wieloma granicami. Najniższą jest ubóstwo skrajne – to granica minimum egzystencji – i w 2024 r. dla gospodarstwa jednoosobowego było to 972 zł miesięcznie. Czyli jeśli osoba miała wydatki niższe niż ta kwota miesięcznie, była uznawana przez GUS za skrajnie ubogą.

Za te pieniądze musiała kupić jedzenie, leki, zapłacić za mieszkanie, ubranie…
– Zapłacić za wszystko. Za podstawowe potrzeby. Druga kategoria, która także służy GUS do określenia sfery niedostatku, to minimum socjalne. W 2024 r. w IV kwartale wynosiło ono 1863 zł dla jednej osoby. To dwa razy więcej niż minimum egzystencji. Ale na jedną osobę miesięcznie, na wszystko, to też dość skromna suma. Zwłaszcza gdy popatrzymy na Warszawę czy duże miasta.

Kogo dotyczy ubóstwo? Ludzi schorowanych, seniorów? Bo trudno uwierzyć, że młodych rodzin – bywa, że oficjalne dochody wykazują niskie, ale pracują na czarno.
– GUS bada ubóstwo na wydatkach, nie na dochodach, więc to, czy ktoś ma dochody z pracy na czarno, nie ma większego znaczenia. Dane o wydatkach uznawane są za mniej obciążone problemami, co nie znaczy, że problemów z nimi nie ma. Dochody czy wydatki to tylko część obrazu. Są jeszcze długi, które trzeba spłacać.

W ubóstwo rodziny są wpychane poprzez długi?
– Może tak się zdarzyć nawet w przypadku rodzin, które mają dochody powyżej minimum socjalnego. Wydatki na spłaty kredytów wyraźnie wzrosły podczas inflacji, bo wtedy wzrosły również stopy procentowe. I to był problem dla młodych rodzin z klasy średniej, które mają pracę, ale nie zarabiają dużo ponad średnią. Jeśli wzięlibyśmy pod uwagę ubóstwo pracujących z tych gospodarstw domowych, w których głównym źródłem dochodu jest praca, to nawet w tym przypadku mamy 4,7% ubóstwa skrajnego.

To dużo.
– Jak przeliczyłem, w 2024 r. było to ok. 718 tys. osób. Czyli wszyscy dorośli pracują, a gospodarstwo jest poniżej granicy ubóstwa skrajnego. W latach 90. powtarzano, że bezrobocie równa się ubóstwo. Że trzeba walczyć z bezrobociem, żeby zwalczyć ubóstwo. Dzisiaj bezrobocie mamy jedno z najniższych w Unii Europejskiej, a nadal mamy ubóstwo skrajne i niedostatek wśród pracujących.

A może to rzecz nieunikniona? I zawsze jakaś niewielka grupa będzie w sferze ubóstwa?
– 1,9 mln to wcale nie jest niewielka grupa.

Zapytam więc inaczej: ubóstwo to stały element w społeczeństwie kapitalistycznym?
– To zależy od systemu ochrony socjalnej. Możemy być bogatym społeczeństwem, a być skąpi dla naszych najuboższych. Politycy myślą: powinni iść do pracy i trzeba ich do tego motywować niskimi świadczeniami. Jednym z problemów, nad którymi

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Turcy bez potomstwa

Nad Bosforem jeszcze nigdy nie rodziło się tak mało dzieci

Korespondencja z Turcji

Nowe świadczenia finansowe dla rodzin z dziećmi, preferencyjne kredyty dla młodych małżeństw, obniżka cen biletów międzymiastowych dla rodzin – tak tureckie władze chcą zachęcić obywateli do posiadania potomstwa. Nie wiadomo jednak, czy uda się odwrócić trend spadkowy. Nad Bosforem jeszcze nigdy nie rodziło się tak mało dzieci.

Prcka rodzina miała średnio sześcioro dzieci, jeszcze w latach 80. czworo, w 90. zaś przeciętnie troje. Dekadę temu rodziło się nieco ponad dwoje dzieci. Dziś współczynnik urodzeń spadł do półtora dziecka. To najgorszy wynik w historii. Przy takiej liczbie urodzeń nie dochodzi do tzw. zastępowalności pokoleń.

800+ po turecku

Choć są prowincje, np. Şanlıurfa, gdzie współczynnik urodzeń wciąż jest wysoki, to nie wystarczy, by „uratować” społeczeństwo przed nieuchronnym starzeniem się. Władze Turcji o tym wiedzą. Dlatego 2025 r. został ogłoszony Rokiem Rodziny. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan, ojciec czworga i dziadek dziewięciorga dzieci, wielokrotnie w publicznych wystąpieniach mówił, że rolą kobiety jest rodzić, a nawet strofował te Turczynki, które nie zdecydowały się na macierzyństwo, nazywając je „półkobietami”. Zawsze też zachęcał pary do posiadania co najmniej trojga dzieci.

Ale skoro namowy nie podziałały, przeszedł do konkretów. Na majowym kongresie poświęconym rodzinie ogłosił program, który ma poprawić dzietność. Na początek – pieniądze. Na pierwsze dziecko tureccy rodzice otrzymają jednorazowo ok. 130 dol. Jeśli dorobią się dwójki, na drugie do ukończenia przez nie piątego roku życia będą otrzymywać miesięcznie niespełna 40 dol. Miesięczna wypłata przysługująca na trzecie i każde kolejne dziecko będzie wynosiła równowartość 130 dol.

Na tym nie koniec. Rząd chce zachęcać młodych ludzi do pobierania się i pożyczkami ułatwiać im start w małżeństwie. Nowy program preferencyjnych pożyczek zakłada, że para na starcie może otrzymać ok. 4 tys. dol. bezodsetkowego kredytu. Jego spłata zacznie się po dwóch latach karencji i będą na nią cztery lata, chyba że parze urodzi się dziecko, wtedy zostanie odroczona o kolejny rok. Pilotażowy program wprowadzono na terenach dotkniętych trzęsieniem ziemi z 2023 r., z pożyczek skorzystało 7,6 tys. par.

Do obsługi programu kredytów została powołana sześcioosobowa rada, w której zasiedli – pod promującym program banerem przedstawiającym rodziców z trojgiem dzieci pod turecką flagą – ministrowie różnych resortów. Przez cały rok mają być organizowane wydarzenia promujące wartości rodzinne i podkreślające znaczenie struktury tureckiej rodziny. Powstał również zarząd ds. polityki demograficznej, który ma rozwiązywać takie problemy jak starzenie się populacji. Jeszcze w zez lata Turcja jawiła się na tle Europy jako wyspa z dodatnim przyrostem naturalnym, jednak najnowsze dane tureckiego urzędu statystycznego (TÜİK) nie nastrajają optymistycznie. Kiepsko było już przed dekadą, kiedy Turcja uplasowała się w światowym rankingu jako kraj o niskiej dzietności, ale przez te 10 lat zdążyła spaść jeszcze niżej, stając się krajem o bardzo niskiej dzietności. Tymczasem przed stuleciem turelatach 70. dzieci stanowiły

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Osiedla grozy

Polityka mieszkaniowa jest odbiciem systemu wartości, jakim kieruje się każda władza

Przez każde większe polskie miasto biegną niewidzialne granice odgradzające coraz szczelniej bogatych od biednych. Nieformalne, ale odczuwalne dla tysięcy ludzi linie podziałów często są kreślone rękami i samorządowców, kierujących się jak najbardziej ideologicznymi pobudkami. Powstawanie tzw. osiedli grozy to często efekt traktowania lokatorów komunalnych jako grupy, którą z zasady należy zakwaterować w miejscach, gdzie nie zamieszkałby nikt, kto nie został do tego zmuszony.

W Polsce nie brakuje miast, których włodarze alergicznie reagują na takie hasła jak odpowiedzialność społeczna czy interes społeczny. Przykładem myślenia o społecznej polityce mieszkaniowej jako o narzędziu represjonowania najuboższych lokatorów było opuszczone już osiedle grozy Dudziarska na obrzeżach Warszawy. Kilkanaście lat temu, tuż przed Euro 2012, o krok dalej posunęły się władze Gdańska, oddając do użytku budynek mieszkalny kojarzący się z więzieniem i gettem.

Ulica Ubocze. Blok ufundowany dzięki partnerstwu publiczno-prywatnemu ulokowano na obrzeżach – tak jakby samo istnienie lokali socjalnych było plamą na obrazie miasta. Z zewnątrz budynek łatwo pomylić z hotelem robotniczym z końca lat 60. Ci, którzy stają przed nim po raz pierwszy, często nie mogą uwierzyć, że budowla powstała zaledwie 12 lat temu. Wybite szyby licznych opuszczonych lokali, zabezpieczone jedynie folią, kojarzą się z mrocznymi ulicami nowojorskiego Bronksu z końca lat 70. Jednak w przeciwieństwie do metropolii zza oceanu Gdańsk nie zmaga się z ostrym kryzysem finansowym, a nawet znajduje się w czołówce najlepszych miejsc do życia i pracy w Polsce.

Bloku nie zbudowano w ramach oszczędności, założeniem porozumienia między władzami miejskimi a dużą firmą deweloperską było pokazanie, że rozwijające się miasto może łączyć interesy prywatnych podmiotów deweloperskich z wrażliwością społeczną. W zamian za przekazanie gruntów pod budowę nowoczesnego kompleksu wieżowców Olivia Centre deweloper w ciągu półtora roku postawił blok mieszkalny z prefabrykatów, przeznaczony dla lokatorów oczekujących na przydział mieszkania komunalnego. Inwestor miał w tym przypadku wolną rękę. Każde jego działanie prezentowano w mediach jako dowód niesłychanej hojności. Firma deweloperska jako podmiot prywatny ma przede wszystkim generować przychód i utrzymywać się na rynku nieruchomości. Jej funkcją nie jest realizowanie polityki społecznej. Zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych to konstytucyjny obowiązek każdego samorządu terytorialnego.

Hojność to waluta chętnie wydawana przed kamerami, na konferencjach prasowych. Jednak deweloper, kierując się czysto wolnorynkową logiką, najwyraźniej po cichu postanowił z nią nie przesadzać, oszczędzając zarówno włożone w inwestycję pieniądze, jak i materiały budowlane.

Zbudowana tanim kosztem konstrukcja dość szybko zaczęła ulegać dewastacji, a brak udogodnień dla osób z niepełnosprawnościami uwięził w mieszkaniach najstarszych i zniedołężniałych lokatorów.

Młotkiem trudno pomalować ścianę, do realizacji określonych zadań służą odpowiednie narzędzia. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku zadań miasta i firm prywatnych. W Gdańsku miejska polityka upychania ubogich i niekiedy problematycznych lokatorów w jednym budynku, w połączeniu z powierzaniem nienadzorowanej firmie prywatnej zadań należących do obowiązków gminy stała się potwierdzeniem neoliberalnej tezy o patologiach cechujących państwowe i komunalne inwestycje mieszkaniowe.

Ruina w prezencie

Plecy około dwudziestoletniego chłopaka pokryły się bąblami po jednej nocy we własnym łóżku. To ślady po ugryzieniach pluskiew. W kuchni dość regularnie można zobaczyć sporych rozmiarów karaluchy. By ograniczyć inwazję, mieszkańcy zalepiają kratki przewodów wentylacyjnych, jednak niewiele to pomaga. Latem, gdy temperatura dochodzi do 30 st. C, pani Bożena woli duchotę szczelnie zamkniętego mieszkania niż niechciane towarzystwo. Karaluchy łatwo znaleźć w zmywarce i kuchence mikrofalowej, która w środku nocy włącza się samoczynnie w wyniku takich odwiedzin.

– Pamiętam, kiedy wprowadziłam się do bloku przy ulicy Ubocze. Jechałam samochodem pod wówczas jeszcze ogrodzony budynek. Byłam przerażona. Co prawda, blok był wówczas nowy i w dobrym stanie technicznym, ale z zewnątrz wyglądał jak hotel robotniczy. Chciało mi się płakać. Moja sąsiadka mieszkała z nastoletnią córką. Sąsiedzi potrafili co tydzień urządzać huczne imprezy. W 2011 r. w same Święta Wielkanocne podpalili jeden bok

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Baby boom w Pradze

W Czechach nie ma 800+. Państwo inaczej wspiera rodziców, respektuje prawa i bezpieczeństwo kobiet. Efekt – Praga szczyci się dodatnim przyrostem naturalnym

Nasze dzieci nie będą mogły bezpiecznie się rodzić, „jeśli dzieciobójstwo będzie legalne i jeśli subsaharyjscy inżynierowie z nożami w zębach importowani wokół centrów integracji cudzoziemców zawładną naszym życiem” – tak wygląda powrót do demograficznej normalności według Grzegorza Brauna, prezesa Konfederacji Korony Polskiej. A to tylko wycinek jego wizji rozwiązywania nad Wisłą palących problemów demograficznych.

Prognozy demografów są znane i niepokojące: w 2060 r. liczba mieszkańców Rzeczypospolitej skurczy się z obecnych 37,4 mln do 31 mln. Tymczasem w Czechach, gdzie normalność mierzy się w zupełnie innej skali, ktoś pokroju Grzegorza Brauna nigdy nie zebrałby wymaganej do startu w wyborach liczby podpisów. Nad Wełtawą jego poglądy na kwestie przyrostu naturalnego miałyby poparcie grupki nie większej, niż pomieściłby przeciętny praski pub.

W Czechach w kwestii demografii dzieje się sporo. Choć legalne jest „dzieciobójstwo”, jak to nazywa polityk wzdragający się przed świeckim przywitaniem w języku polskim, w Pradze mieszkańców rodzi się więcej, niż umiera! Tym samym zatrzymany został trend powszechny w środkowoeuropejskich metropoliach, gdzie liczba mieszkańców zwiększa się, ale tylko dzięki procesom migracyjnym.

Kryzys demograficzny u naszych południowych sąsiadów zaczął się wcześniej niż w Polsce. Wcześniej też – i skuteczniej – zaczęto na niego reagować. Realne zmiany demograficzne w Pradze to efekt zupełnie innych niż pisowskie 500+ czy 800+, działań władz. Prażanie wolni są również od „rad” Kościoła, przynoszących u nas skutki odwrotne do oczekiwanych. Nad Wełtawą Kościół skupia się na swojej roli. Nikomu niczego nie próbuje narzucać – Czechom od dawna kojarzy się z weekendowym wypadem do mniej lub bardziej cennego zabytku architektury.

Konkretny dodatek rodzicielski

Jak podaje czeski urząd statystyczny (Český statistický úřad, ČSÚ), w 2024 r. liczba mieszkańców Pragi wzrosła o 13 148 osób i na koniec grudnia 2024 r. wyniosła 1,398 mln. ČSÚ dodaje także, co Czechów cieszy szczególnie, że w tym okresie w Pradze urodziło się 12 085 dzieci, a zmarły 11 792 osoby.Co oznacza, że urodzeń było o 293 więcej niż zgonów.

Warto zaznaczyć, że Praga to na razie jedyne miasto Czech, gdzie możemy mówić o dodatnim przyroście naturalnym. Chociaż w innych dużych miastach, takich jak Brno i Pilzno, także rodzi się coraz więcej dzieci i wygląda na to, że ujemny przyrost naturalny i tam przejdzie do historii. A jeszcze 20-30 lat temu zarówno w Pradze, jak i w innych miastach notowano niepokojąco wysoki ujemny przyrost naturalny.

Jednym z podstawowych czynników przyczyniających się do wzrostu dzietności w Czechach jest rodičovský prišpěvek (dodatek rodzicielski). Prawo do jego uzyskania mają rodzice do ukończenia przez dziecko czwartego roku życia, zatrudnieni na terenie Czech na umowę o pracę. Świadczenie to otrzymują wszyscy, bez względu na zarobki. W Czechach zatrudniona jest całkiem spora grupa Polaków, którzy również chwalą sobie rodičovský prišpěvek. Jego wysokość to 350 tys. koron (ok. 60 tys. zł) na jedno dziecko i 535 tys. koron (ok. 91 tys. zł), jeśli okresie wypłacania świadczenia pojawi się druga pociecha. Dodatek rodzicielski wypłacany jest co miesiąc i to rodzice mogą zadecydować o wysokości miesięcznych transz.

W trakcie pobierania dodatku możliwe jest wykonywanie pracy zarobkowej pod warunkiem zapewnienia opieki nad dzieckiem (np. żłobek, opiekunka lub opieka innego członka rodziny).

W Czechach rodzice otrzymują też specjalne zasiłki (přídavky) na dziecko. Ich wysokość uzależniona jest od wieku dziecka: w przedziale 0-6 lat miesięczny přídavek wynosi 830 koron (143 zł), na dziecko w wieku 6-16 lat – 970 koron (167 zł), w wieku 15-26 lat – 1080 koron (184 zł). W przypadku rodziców o niskich zarobkach (to w Czechach rzadkie) zasiłek ten jest wyższy o ok. 500 koron miesięcznie (85 zł).

Droga Czechów do demograficznego sukcesu nie prowadzi przez nieustające „dosypywanie” kasy. Według Eurostatu w Polsce w 2020 r. na politykę prorodzinną wydaliśmy 3,5% PKB, tymczasem w Czechach przeznaczono na nią 2,15% PKB.

Rodičovský prišpěvek to spory zastrzyk finansowy dla młodych, choć coraz częściej zdarzają się rodzice 40+. Dodatek ten jest na tyle wysoki, że po urodzeniu dziecka większość czeskich matek zostaje w domu i sama wychowuje pociechę. Zjawisko to potwierdzają statystyki – u naszych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ceny w górę, nastroje w dół

Czy drożyzna za rządów PiS była większa niż dziś?

Premier Morawiecki, chcąc uzasadnić rekordowo wysoką inflację w latach 2022-2023, posługiwał się terminem „putinflacja” i zwalał winę na wojnę toczącą się w Ukrainie oraz na Komisję Europejską, która obłożyła Polskę horrendalnymi opłatami za emisję dwutlenku węgla, czego następstwem był wzrost cen energii elektrycznej, a tym samym towarów i usług.

Inaczej widział problem były lider partii Porozumienie Jarosław Gowin. Mówił o „trzech ojcach »Polskiego Ładu« i polskiej drożyzny”, czyli premierze Mateuszu Morawieckim, prezesie Jarosławie Kaczyńskim i prezesie NBP Adamie Glapińskim, obarczając ich winą za wszystkie nieszczęścia. Ówczesna opozycja oskarżała o to samo rząd i PiS. Dziś, gdy władzę sprawuje Koalicja 15 Października, to liderzy PiS mówią o „tuskodrożyźnie” i zarzucają urzędującemu gabinetowi nieudolność oraz „zdradę Polaków”. Jak jest naprawdę? Czy w roku 2025 ceny towarów i usług rosną szybciej niż w latach 2021, 2022 i 2023?

Mateusz, który inflacją się nie przejmował

Przez pierwsze dwa lata rządów PiS mieliśmy do czynienia z deflacją. Ceny towarów i usług spadały, rosła zaś siła nabywcza pieniądza. Ówczesny rząd premier Beaty Szydło nie musiał z niczego się tłumaczyć. W 2015 r. ceny spadły o 0,9%, w 2016 r. o 0,6%, by w 2017 r. wrócić na normalne tory – wzrosły o 2% w stosunku do roku poprzedniego, co było świetnym wynikiem. W tamtym czasie trudno było wskazać produkty, których cena znacząco by wzrosła.

Mimo ostrzeżeń tzw. niezależnych ekspertów ekonomicznych, że wprowadzenie 500+ wywoła wysoką inflację, nic takiego się nie stało, choć w latach 2017-2023 w ramach tego programu do polskich rodzin trafiło 223 mld zł.

O dziwo między rokiem 2018 a 2020 ceny pozostawały stabilne. Ich wzrost zamknął się w przedziale 1,6-3,4%, co na tle innych państw Unii Europejskiej było bardzo dobrym wynikiem.

Wszystko zmieniło się wraz z pandemią COVID-19. Rząd Morawieckiego wzorem innych krajów podjął bezpośrednią interwencję na ogromną skalę, sponsorując w tym czasie przedsiębiorstwa. Można powiedzieć, że w latach 2020-2022 pieniądze rozrzucano nad Polską z helikopterów.

Pierwszy pakiet antykryzysowy, ogłoszony przez Morawieckiego w marcu 2020 r., miał szacunkową wartość 212 mld zł, co stanowiło prawie 10% PKB. Miesiąc później rząd zdecydował o uzupełnieniu go o 100 mld zł, w ramach tzw. tarczy finansowej, która była skierowana do ok. 670 tys. firm. Jej celem było ratowanie miejsc pracy. Program przewidywał wsparcie dla mikrofirm w wysokości 25 mld zł, dla firm zatrudniających do 249 pracowników – 50 mld zł, a największe spółki mogły liczyć na miliardowe wsparcie kapitałowe.

Na tym się nie skończyło. Pod koniec 2020 r. ogłoszono Tarczę Finansową Polskiego Funduszu Rozwoju 2.0, którą szacowano na 35-40 mld zł. Z tej puli mikrofirmy miały otrzymać do 3 mld zł. Małe przedsiębiorstwa – do 5 mld. Średnie i duże firmy – 25-27 mld zł. Tym razem tzw. niezależni eksperci milczeli, gdyż identycznie postępowały rządy takich państw jak Stany Zjednoczone, Niemcy czy Wielka Brytania. Choć dla wszystkich było też jasne, że tak ogromna masa pieniędzy musi spowodować wzrost cen i usług.

Premiera Morawieckiego to nie martwiło. Jego szczęśliwe numerki: 24, 02, 2022 oznaczały dzień, w którym rosyjskie kolumny pancerne wjechały na terytorium Ukrainy. A wojna, jak wiadomo, kasuje wszystko. Rządzący nazwali wzrost cen „putinflacją” i oskarżyli o nią głównego lokatora Kremla.

Inflacja w 2022 r. w Polsce sięgnęła 14,4%, co było najgorszym wynikiem od lat 90. XX w. Rok wyborczy 2023 także okazał się trudny – poziom inflacji sięgnął 11,4%. Jakie towary zdrożały najbardziej? W czerwcu 2022 r. średnia krajowa cena popularnej benzyny Pb95 wyniosła 6,64 zł za litr. Rekord należał do stacji paliw Orlen

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Biedni czy bogaci?

Łączny majątek setki najbogatszych Polaków to 315 mld zł. 438 tys. osób pobiera tzw. groszowe emerytury, czyli przeciętnie 1200 zł miesięcznie

Łączny majątek setki najbogatszych Polaków to 315 mld zł. W ostatnich latach rośnie on szybciej niż PKB – średnio o 10% rocznie. Z drugiej strony minimalna emerytura wynosi 1878,91 zł. Jednocześnie 438 tys. osób pobiera tzw. groszowe emerytury, czyli przeciętnie 1200 zł miesięcznie. Dwójka rekordzistów otrzymuje „świadczenia” w wysokości… 2 groszy! Pytanie „Jak żyć, panie premierze?” jest w ich sytuacji jak najbardziej zasadne. Nic dziwnego, że wielu rodaków jest przekonanych, że jesteśmy biedni. Istnieje jednak wiele przesłanek świadczących o tym, że nigdy w przeszłości nie byliśmy tak bogaci jak dziś. Czy w tej kwestii prawda leży pośrodku? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Wielki skok

Mało kto wie, że nasz PKB w latach 1990-2020 zwiększył się o 857% i był to drugi w tym okresie najwyższy wzrost na świecie – zaraz po Chinach! Mogło być jeszcze lepiej, gdyby konsekwentnie realizowano „Strategię dla Polski” autorstwa prof. Grzegorza Kołodki, ministra finansów w latach 1994-1997. Wzrost PKB wyniósł w tych latach: 5,2% w 1994 r., 7,0% w 1995 r., 6,0% w 1996 r. oraz 6,8% w 1997 r. Łącznie – 24,8%. Nikomu nie udało się powtórzyć tego wyniku.

Po przegranych przez SLD wyborach w roku 1997, przejęciu władzy przez AWS i Unię Wolności, ministrem finansów został prof. Leszek Balcerowicz, który tak skutecznie schłodził gospodarkę, że cztery lata później nasz PKB wzrósł o nikczemne 1,1%, za to bezrobocie zbliżyło się do 16%. Na szczęście żaden późniejszy rząd nie powtórzył tych szaleństw.

W latach 2001-2024 rozwijaliśmy się średnio w tempie 4% PKB rocznie. Rekordowo wysokie bezrobocie – 20,7% osiągnęliśmy w 2003 r., potem zaczął się spadek i w roku 2024 było to 5%. Według Eurostatu w kwietniu br. bezrobocie w Polsce wyniosło 2,7%, co okazało się drugim najniższym wynikiem w UE.

Jakie były przyczyny tak spektakularnych wyników? Przede wszystkim wejście Polski do NATO i Unii Europejskiej – oznaczało stabilność tak polityczną, jak i gospodarczą. Przyjęcie naszego kraju do Unii otworzyło rynki bogatszych od nas państw na towary i usługi „made in Poland”. Przyciągnęło też inwestorów skuszonych niskimi podatkami oraz wykwalifikowaną i zdyscyplinowaną siłą roboczą. Polska stała się poważnym producentem telewizorów, sprzętu AGD i części dla przemysłu motoryzacyjnego. Dziś jesteśmy dla Niemiec większym partnerem handlowym niż Chiny. Polskie firmy transportowe zdominowały rynek unijny. Eksport produktów rolnych rósł rocznie w tempie ok. 10%, a spółdzielnie mleczarskie, takie jak Mlekpol czy Mlekovita, przetwarzają rocznie więcej mleka niż Grecja i Bułgaria.

Setki tysięcy rodaków wyjechało w poszukiwaniu pracy oraz lepszych warunków życia do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Norwegii czy Islandii. Rocznie przekazują do kraju od 18 do 20 mld zł. Pieniądze te przekładają się na wzrost dochodów gospodarstw domowych, zwiększając ich konsumpcję i poziom życia. W sferze makroekonomicznej transfery te ograniczają deficyt na rachunku bieżącym i znacząco poprawiają bilans płatniczy kraju.

Ogromne znaczenie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Darwinizm społeczny

Gdy czytam liczne wypowiedzi na temat tzw. socjalu, w tym szczególnie osławionego 800+, studiuję programy niektórych partii, z Konfederacją na czele, przysłuchuję się wypowiedziom polityków ze wszystkich partii, czytam felietony niektórych gwiazd felietonistyki polskiej, dochodzę do wniosku, że darwinizm społeczny trzyma się w Polsce mocno. Na naszej scenie pojawił się zaraz na początku transformacji i ujawnił w narzekaniach na brak stosownych kompetencji cywilizacyjnych ludzi poddanych brutalnej transformacji, na ich przywiązanie do starych, złych nawyków, na nieumiejętność dostosowania się do wymogów kapitalistycznej organizacji pracy, na ich mentalność żywcem wyjętą z czasów „komuny” („homo sovieticus”). A także w osławionej formule „rynek zdecyduje”, która zamykała dyskusję na temat losów całych grup społecznych, z klasą robotniczą i pracownikami PGR-ów na czele.

Dyskurs darwinizmu społecznego wzięty był z XIX w. To wszak wtedy, za sprawą angielskiego filozofa Herberta Spencera, stał się istotnym elementem zachodniego pejzażu intelektualnego. Był skutkiem typowego dla XIX w. zafascynowania rodzącą się nauką biologii i uznaniem, że jej ustalenia powinny stanowić podstawę wszelkich dociekań naukowych, także odnoszących się do społeczeństwa. Istotnym elementem owego biologizmu stała się teoria ewolucji Karola Darwina, która pokazywała świat przyrody jako obszar permanentnej walki o przetrwanie, w której wygrywają gatunki lepiej dostosowane do środowiska, a giną te nieradzące sobie w konkurencji. Darwinizm społeczny był przeniesieniem zasad ewolucji darwinowskiej do sfery społecznej. Przy czym zakładano wtedy, jak i dziś, że kapitalizm jest niejako naturalnym środowiskiem człowieka, a zatem dostosowanie się do jego wymogów uznano automatycznie za znak zwycięstwa w wyścigu o przetrwanie i rozwój, brak zaś owego dostosowania za wyraz zawinionego przez siebie braku intelektualnego czy moralnego, prowadzącego do zasłużonego upadku (szczególnie popularne było oskarżenie o lenistwo). W tej perspektywie zwycięzca tylko sobie zawdzięcza sukces, a przegrany jedynie siebie może winić za porażkę. Przy czym darwinowskiego mechanizmu selekcji nie można oskarżać o niemoralność, jego okrucieństwo wynika bowiem z samej natury ewolucji. Silniejsi wygrywają, słabsi muszą ulec, taki jest świat. Tym ostatnim można pomóc co najwyżej przez łaskę filantropii, a nie systemowo, kara, jaka ich spotyka jest bowiem przez nich samych zawiniona i ma wymiar wychowawczy. Ewentualna litość zatem, a nie solidarność, oto przesłanie darwinizmu społecznego.

Podejście to niejako automatycznie zdjęło odpowiedzialność za przegranych z barków zwycięzców, uwolniło ich od wyrzutów sumienia, wszak gra była ich zdaniem czysta, a przegrany sam sobie był winien. Jeśli w wyniku klęski umrze z głodu, trudno. Niech to będzie lekcja dla innych, aby bardziej się starali, a przede wszystkim pokornie skłonili głowę przed urodzonymi zwycięzcami. Systematyczne okrucieństwo i całkowita bezduszność ukrywają się pod

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Polemika

Skansen czy raj dla biznesu?

Do czego doprowadzi deregulacja

Dziennikarstwo ma swoją poetykę i warsztat. Z racji ograniczeń poznawczych odbiorców nie może zbyt głęboko wnikać w istotę zjawisk i problemów.

To przecież ani literatura piękna, ani naukowa. Ale sam dziennikarz musi rozumieć, o czym się wypowiada. A już ubolewanie nad wzrostem „kosztów prowadzenia polityk społecznych” jako jedną z przyczyn uwiądu konkurencyjności europejskiej gospodarki – to duża przesada. Tym bardziej w tygodniku pretendującym do lewicowej perspektywy oglądu świata (Grzegorz Rudnik, „Skansen Europa”, „Przegląd” nr 7/2025). Autor wśród wielu przyczyn wymienia te, od których puchną uszy, bo huczy o nich cały front ideologiczny: przegrany wyścig technologiczny z kalifornijskimi doliniarzami, odcięcie się, w znacznym stopniu na własne życzenie, od rosyjskiego gazu (tańszego niż amerykański czy katarski LNG), przeregulowana gospodarka, wzrost długu publicznego…

Otóż do głównej przyczyny nie dotrze ten, komu poprawność ideologiczna i polityczna nie pozwala dać rzeczom odpowiednie słowo. Do nich należy ze swoim raportem bankier i współsprawca europejskiej niedoli, Mario Draghi.

W świątyni kapitału mądrość etapu trumpizmu-muskizmu ujawnił premier polskiego rządu. Można się zastanawiać, czy był to ideologiczny striptiz, czy raczej polityczne harakiri. Nie jest w stanie ogarnąć wyobraźnią, do czego doprowadzi wymarzona przez polski biedabiznes deregulacja? Przecież to będzie likwidacja prawnych wędzideł, przepisów, które strzegą jakości produktów, warunków zatrudnienia, norm emisji szkodliwych substancji wytwarzanych podczas produkcji itd. Chce, by wszyscy chętni mogli bez żadnych ograniczeń maksymalizować zyski, by chciwość rządziła przyszłością polskiej peryferii?

Ale może chociaż dzięki temu pomysłowi ostatecznie zejdą ze sceny politycznej pogrobowcy Solidarności – obóz POPiS?

Bez zrozumienia, jak obecnie funkcjonuje całość zwana globalną gospodarką, nie poznamy źródła kryzysu kapitalizmu. Cierpi on na przerost sektora finansowego. To bezpośredni skutek demontażu państwa dobrobytu i deregulacji biznesów dużych Bezosów i małych Mentzenów. Początek tego procesu to przełom lat 80. i 90. To wtedy powstała gospodarka globalnego rentiera, nastawiona na wyciskanie zysku, z czego tylko się da, w tym z taniej pracy. W Chinach, w Bangladeszu i… w Polsce. Ale ci, co żyją z pracy

Tadeusz Klementewicz – politolog, profesor nauk społecznych, Uniwersytet Warszawski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Śmierć przez ciszę

Amerykańska lewica musi jak najszybciej odzyskać głos

Korespondencja z USA

Po klęsce w wyborach 5 listopada demokraci zamilkli i do dziś nie odzyskali w pełni głosu. Wybrzmiewają jedynie wzajemne oskarżenia, wyliczanie win i roztrząsanie, „co by było, gdyby”. W dodatku obrażony na wszystkich prezydent Biden zaczął się troszczyć wyłącznie o siebie i swoją rodzinę, a sądy i media podkuliły ogon. Przed Trumpem ściele się czerwony dywan.

Nigdy nie zapomnę nocy z 8 na 9 listopada 2016 r. Moja 17-letnia wówczas córka, zamiast iść spać, trwała z nosem przyklejonym do telewizora. O trzeciej w nocy obudził nas jej krzyk. Stacje telewizyjne ogłosiły, że w wyścigu o fotel prezydencki Hillary Clinton przegrała z Donaldem Trumpem.

Choć wielu z nas długo nie mogło zaakceptować faktu, że do Białego Domu wprowadzi się ktoś pokroju Trumpa, szok i złość szybko ustąpiły innym uczuciom. Lewica zwarła szyki, a nowy front walki i oporu gotowy był już pod koniec listopada. W takim tempie powstał bowiem projekt Marszu Kobiet, który organizatorzy, razem z 400 różnymi instytucjami i zbiorowościami, zaplanowali na dzień po zaprzysiężeniu nowego prezydenta. Marsz, który przeszedł 21 stycznia 2017 r. ulicami Waszyngtonu (prawie pół miliona osób), wspierany przez protesty w kilkudziesięciu innych miastach w całym kraju (kolejne ponad 4 mln osób), stał się największą jednodniową manifestacją w historii Ameryki. Palmę pierwszeństwa odebrały mu dopiero marsze po śmierci George’a Floyda w 2020 r.

Mobilizacja antytrumpowego frontu kobiecego nie pozostała bez wpływu na rzeczywistość. Dwa lata później w wyborach uzupełniających do Kongresu wystartowała – i wygrała! – rekordowa liczba Amerykanek. Demokraci odzyskali kontrolę nad niższą izbą Kongresu, w dodatku frekwencja w wyborach była najwyższa od stu lat (49%), szczególnie po stronie młodych. W 2020 r. do urn ruszyła kolejna rekordowa fala wyborców – ponad 155 mln, a ponieważ 83 mln zagłosowały na Joego Bidena, demokraci wrócili do Białego Domu.

Dziś wiem, że cisza, która zapadła w progresywnej części Ameryki po ponownej wygranej Trumpa 5 listopada 2024 r., będzie tak samo niemożliwa do zapomnienia jak okrzyki grozy mojej córki. Ów niemy szok wydaje się jedyną adekwatną reakcją na wieść o tym, że po wszystkim, czego doświadczyliśmy, Amerykanie znowu dali się nabrać na brednie, że ojczyznę można „budować” poprzez zamykanie, „rozwijać” przez regres i „stabilizować” przez wchodzenie na wojenną ścieżkę ze wszystkimi, nawet z przyjaciółmi. Jednak szok i stupor demokratów trwają o wiele za długo – stawka w grze jest bowiem nieporównanie wyższa niż osiem lat temu. Jeśli szybko się nie otrząsną, może się okazać, że sami przyłożyli rękę do demontażu demokracji, której tak bardzo chcą bronić.

Cisza zdradza i wypacza

Ich przedłużające się milczenie i brak działań są nie tylko oznaką słabości, ale też aktem zdrady wobec większości narodu. Trump nie dostał przecież większościowego mandatu władzy. Głosowanie powszechne wygrał, ale nie przekroczył progu 50% głosów – zdobył ich 49,79% (Cook Political Report, grudzień 2024). Jego przewaga nad Kamalą Harris również nie była spektakularna. Wyniosła mniej niż półtora punktu i w istocie była jedną z najniższych w prezydenckich starciach ostatniego półwiecza. Równie nikła będzie od stycznia 2025 r. przewaga republikanów w Kongresie: trzyfotelowa w stuosobowym Senacie i pięcio- lub nawet tylko dwufotelowa w liczącej 435 członków Izbie Reprezentantów. Niestety, jeśli demokraci nie będą o tym mówić, i to głośno, mogą stracić kontrolę nad rzeczywistością.

Ostatnie wybory dobitnie pokazały, że nie żyjemy już w czasach szacunku dla prawdy ani oczywistego stosowania się do norm. Trafnie ujęła to, podsumowując wybory, Jen Easterly, szefowa Cybersecurity and Infrastructure Security Agency: „Żyjemy w realiach, w których nie ma miejsca na milczenie, bo pustkę natychmiast wypełni ktoś inny, promując własną wersję rzeczywistości. Skala dezinformacji, która zalała Amerykę w przeddzień wyborów, była bezprecedensowa. Nie ma powodów myśleć, że to się skończy”.

Przedłużająca się po stronie demokratów cisza tworzy dodatkowo idealną przestrzeń do tego,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.