Tag "polski teatr"
Tęsknić za domem
Warszawskie Spotkania Teatralne rozbudziły tęsknotę za teatrem
Aktorzy często powtarzają, że teatr to ich dom. Trochę to trąci banałem albo bywa wygodną maską rzeczywistości teatralnej, niekoniecznie przypominającej idealizowany dom. Tak czy owak, tegoroczne 45. Warszawskie Spotkania Teatralne, tradycyjnie organizowane przez Teatr Dramatyczny, rozbudziły tęsknotę za teatrem. Paradoksalnie za teatrem dramatycznym, w którego istnienie (przynajmniej festiwalowe) zaczęto powątpiewać. W programie tegorocznych spotkań znalazły się bowiem zaledwie dwa dramaty – klasyczne „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i „Tęsknię za domem”, współczesny dramat Radosława Maciąga, wyróżniony w ubiegłym roku Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną. Ale to właśnie one wzbudziły największe emocje, przypominając, że teatr bliżej ma do serca niż do rozumu.
Inne spektakle oparte były na scenariuszach korzystających z rozmaitych źródeł (powieści, faktografii) imitujących dramaty. Jedynie „Susan Sontag” z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie zbliżyła się temperaturą emocjonalną do tej wytworzonej przez „Wesele” czy „Tęsknię za domem”, a to za sprawą wyrazistego finału. Nie chcę powiedzieć, że nie było w tych wystudzonych spektaklach ciekawych myśli czy frapujących rozwiązań scenicznych, ale w zderzeniu z „prawdziwymi” dramatami ujawniały pewną bezradność.
Przewaga Wyspiańskiego nad teatralnymi dramaturgami nie budzi zdumienia, niewielu mieliśmy w historii takich wizjonerów. Może bardziej zaskakuje zwycięska siła zwykłego dramatu Maciąga. Jeden z młodszych kolegów recenzentów trafnie zauważył, że ludzie wstydzą się przyznać, że taki teatr im się podoba. Może za wcześnie został (?) złożony do grobu.
Najsmutniejsze „Wesele”
Nie tak źle jednak z tym dramatem, skoro królem warszawskiego przeglądu okazał się Wyspiański. Co to za demoniczne teksty! Wciąż aktualne, jakby pisane wczoraj. „Wesele” i „Wyzwolenie” zdają się idealnie przylegać do rytmu polskiego życia w każdych okolicznościach. Zwłaszcza kiedy tekst interpretują aktorzy tak wyborni jak w Słowackim. Wtedy nie ma lepszego komentarza do gorączki wyborczej od „Wesela”. Aktorzy potrafią jeszcze dorzucić od siebie aktualne akcenty – jak charakterystyczny ociężały sposób mówienia jednego z kandydatów na prezydenta, wydobyty przez Dziennikarza, czy gest ze snusem przywołujący uzależnienie innego kandydata. Wywołuje to zrozumiałą wesołość widowni. Ale są ku temu poważniejsze impulsy. Po wizycie Wernyhory Kuba powiada w zachwycie: „Jak żyje / jeszczem takiego Polaka nie ujzoł”. Na co z godnością i przechwałką w głosie odpowiada Gospodarz (wyśmienity Juliusz Chrząstowski): „Bo żyjesz mało; / jeszcze duża takich Polaków ostało, / co są piękni”. Kuba nie daje za wygraną i pyta dociekliwie: „A kaz się to wszyćko kryje?”. I to dość, aby publiczność zareagowała śmiechem zaprawionym goryczą.
Czasem to tylko spostrzeżenie, którego nie można uniknąć. Kiedy Czepiec (kreacja Marcina Kalisza) obdarza Radczynię (niezawodna Lidia Bogaczówna) siarczystym całusem, ta, gdy tylko chłop się oddali, starannie wyciera usta, nie kryjąc odrazy.
Więcej tu jednak powodów do smutku niż śmiechu. „Wesele” Mai Kleczewskiej to bodaj najsmutniejsza inscenizacja tego dramatu – przepojone poczuciem lęku i rozpaczy, mimo że początek zapowiada się malowniczo bujnym roztańczeniem, które trwać będzie przez cały akt pierwszy. Tańcownicy nie będą znikać ze sceny, aby wybrzmiały dialogi poszczególnych par, one przedzierać się będą do uszu przez dźwięki muzyki, gwar. To zaledwie fragmenty toczonych rozmów, co może nawet irytować, ale zabieg wydaje się celowy. Reżyserce zależy na wywołaniu wrażenia tumultu w gruncie rzeczy nieznośnego w swojej formie zdarzenia. Niby wesoło, a już smutno.
Dopiero jednak zrobi się smutno, kiedy pojawią się osoby dramatu. Tym razem będą to lęki, obsesje, koszmary. Wszystkie zjawy nawiedzające bohaterów niosą albo ból, albo strach, albo poczucie zagrożenia. Stańczyk już nie jest mędrcem – w kabaretowym ujęciu Krzysztofa Głuchowskiego to zblazowany błazen. Hetman to chodzący jak bomba zdrajca. Rycerz okaże się żołnierzem wyklętym – to on urządzi na scenie egzekucję Żydów. Nawet Wernyhora
Anioły w Warszawie potrzebne od zaraz
Teatr trudnych tematów
Monumentalne obroty metalowej konstrukcji na scenie Teatru Dramatycznego kojarzą się z młynami historii. Nawet towarzyszący temu monotonny, przytłumiony zgrzyt uwydatnia obojętność czasu, który toczy się swoim rytmem. Konstrukcja przypomina bryłę Dworca Centralnego, co dodatkowo potwierdzają odgłosy pociągów, komunikatów i gwar pasażerów.
W ten sposób Julia Holewińska (autorka) i Wojciech Faruga (reżyser) spektaklem „Anioły w Warszawie” cofają nas o 40 lat, przenosząc do centrum gejowskiej stolicy lat 80. Podzielony na fragmenty komentarz chóru świadków wprowadza niczym prolog w antycznej tragedii w opowieść o epidemii AIDS, groźnej i nieznanej choroby, która przyprawiła o trwogę cały świat.
Tak dalece, że usiłowano jej zaprzeczyć. Koronnym tego dowodem stały się „Anioły w Ameryce” Tony’ego Kushnera (prapremiera w 1991 r.), uznane za obraz nowej Apokalipsy, nazywane najwybitniejszym dramatem anglosaskim ostatniej dekady XX w. Właśnie w tej sztuce jeden z bohaterów, demoniczny adwokat Roy, mentor republikanów, zarażony wirusem HIV rozgłasza, że cierpi na raka. Podobnie zachowuje się reżyser Michał, ikona opozycji demokratycznej w „Aniołach w Warszawie”. Jego losy to niejedyne podobieństwa wiążące spektakl w Dramatycznym ze sztuką Kushnera, a szczególnie z inscenizacją Krzysztofa Warlikowskiego w TR Warszawa (2007). Twórcy przedstawienia w Dramatycznym tego nie kryją, przeciwnie, świadomie nawiązują do tego przełomowego spektaklu.
Sensacja Warlikowskiego
„Anioły” Warlikowskiego to opowieść o ludzkich zmaganiach z własną tożsamością, o odrzucaniu każdego, kto myśli i czuje inaczej, o szansie wybaczania i pojednania, o potrzebie miłości i otwartości wobec świata. Warlikowskiemu udało się związać realizm z metaforą, sceny fantastyczne i wizyjne z reporterskimi zapisami. Unikając naturalistycznej dosłowności, znalazł sugestywny sposób odsłonięcia ludzkich dusz. Podobną drogą idą Holewińska i Faruga, tworząc opowieść lokalną i uniwersalną zarazem, zakotwiczoną w konkretnym miejscu, pełną odniesień do odwiecznej tęsknoty za miłością i odrzuceniem przemocy.
Kto będzie dociekliwy i poruszony premierą w Dramatycznym, może te spektakle porównać, bo „Anioły w Ameryce”, dzisiaj odsyłane przez niektórych recenzentów na emeryturę, nadal są grane w Nowym Teatrze. Co więcej, dramat Kushnera nie zniknął z obiegu teatralnego w Polsce i na świecie. Niemałe wrażenie zrobiło ośmiogodzinne przedstawienie reżyserowane przez Marianne Elliott w londyńskim National Theatre (2017), dobre recenzje zebrał spektakl Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ludowym w Krakowie (2021). „Anioły” zapukały też do drzwi uczelni aktorskich: łódzkiej Filmówki (2019) i krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych (2023).
Warto przypomnieć, że kiedy dramat Kushnera pojawił się na scenie w Warszawie (a poprzedziły go premiery w Gdańsku i Toruniu), przyjmowany był rozmaicie. Prawicowi recenzenci odżegnywali się od gejowskich brewerii. Jedna z rozeźlonych krytyczek grzmiała: „Co mnie, widza, mogą obchodzić jakieś dewiacyjne romanse i zdrady homoseksualistów w środowisku żydowskim z udziałem małżeńskiej pary mormońskiej w Nowym Jorku”. Ale i wśród zdecydowanie aprobujących spektakl widać było wielkie zróżnicowanie opinii. Część recenzentów uważała samą sztukę Kushnera za utwór co najmniej nierówny, a nawet kiczowaty, w każdym razie daleki od Szekspira. Część z kolei przyjęła go jako objawienie, proroctwo, zarzucając jednak Warlikowskiemu, że zamazał jego ostrą wymowę polityczną.
Dzisiaj spektakl Warlikowskiego potwierdza jego niezwykłe wyczulenie na moment dziejowy. Ukazał bowiem, wprawdzie odnosząc się do rzeczywistości amerykańskiej, stan lękowy społeczeństwa w konfrontacji z groźną zarazą, postawy ludzi niegotowych na przyjęcie do wiadomości niebezpieczeństwa i mierzenie się z nieznanym, co wprost przekładało się na sytuację w Polsce. Dlatego czytano te „Anioły” jako rzecz o ówczesnej Warszawie.
„Anioły w Ameryce” Warlikowskiego nie były jednak pierwszym spektaklem o AIDS w Polsce. Pierwszeństwo należy się Grzegorzowi Mrówczyńskiemu, który na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu w 1987 r. wystawił „Normalne serce” Larry’ego Kramera w przekładzie Małgorzaty Semil, pierwszy ważny tekst amerykański o epidemii AIDS. Tę mocną premierę powtórzył dwa lata później w Teatrze Telewizji. Nie był to może dramat literacko
Parada ról
Czyli sceniczne autoportrety Jana Peszka
Rzadko się zdarza, by aktorzy sami siebie portretowali na scenie. U malarzy to chleb powszedni, można przywołać setki, ba, tysiące autoportretów. Z aktorami rzecz inna – nader rzadko demaskują się na scenie. Raczej ukrywają się za maskami.
Przypomnieć można zaledwie kilka takich przypadków. Przed laty Nina Andrycz z okazji 65-lecia pracy scenicznej wystawiła w Teatrze Polskim w Warszawie monodram „Lustro” (współautor Andrzej Kondratiuk, reż. Tomasz Zygadło, 2000), w którym zagrała samą siebie. W roku 2024 Henryk Talar zaprosił do tego samego teatru na czytanie „78 lat i co nieco wincyj”, monodramu jego córki Zuzanny Talar-Sulowskiej, którego bohaterem był on sam ze swoimi teatralnymi losami. Pewnie jeszcze kogoś można by dołączyć do tej reprezentacji aktorskich autoportretów, ale i tak nikt nie dorówna Janowi Peszkowi, który aż trzykrotnie podjął próbę stworzenia swojego portretu scenicznego.
Pierwsze było „Dośpiewanie”, miało charakter spektaklu autorskiego, choć z udziałem reżysera Cezarego Tomaszewskiego. Następne, „Serce ze szkła” i „Sztuka wywiadu”, powstały z okazji 80. urodzin artysty we współpracy z jego dziećmi, Marią i Błażejem Peszkami.
Premiera spektaklu „Dośpiewanie. Autobiografia” według konceptu i w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego na podstawie materiału biograficznego aktora miała miejsce na Scenie Kameralnej Starego Teatru (2014). Trudno wyobrazić sobie „Dośpiewanie” bez „Scenariusza dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” Bogusława Schaeffera. Nie przypadkiem Jan Peszek grywał te monodramy jednego wieczoru, nie ukrywając, jak głębokie inspiracje wiążą nowy monodram z tym „odwiecznym”, który pozostaje w jego repertuarze od roku 1976!
Gdyby nie tekst Schaeffera, co aktor wielokrotnie potwierdzał, nigdy nie przyszłoby mu do głowy występować solo (stąd i tytuł dyptyku: „Podwójne solo”). O ile jednak „Scenariusz” nie jest tekstem własnym, choć został usynowiony przez aktora, o tyle nowy monodram wywodził się wprost z ważnych dla Peszka momentów w życiu osobistym i artystycznym. Toteż „Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha w porywającym wykonaniu Glenna Goulda, które stanowią muzyczne spoiwo monodramu, są przez aktora dośpiewywane w postaci fragmentów z biografii. Dośpiewania mają charakter nietypowy, bo to wykonania eksperymentalne, będące świadectwem poszukiwania muzycznych ekwiwalentów dla epizodów z życia.
Sam tekst również podlega transformacjom melodycznym za sprawą barwy, tempa, rytmu, głośności i dodatkowych efektów odkształcających „zwykłe” wypowiadanie tekstu. Peszek objawia w ten sposób nieskończenie wielkie możliwości plastycznego formowania dźwięku, budowania muzyki z pauz i głosu aktora. Towarzyszą temu działania plastyczne, zsynchronizowane z treścią opisywanego epizodu. Jednym z nich jest przywołane zabawne zdarzenie, kiedy Peszek, dostawszy się dzięki aktywności w sławnym krakowskim zespole MW2 (Młodzi Wykonawcy Muzyki Współczesnej) na warsztaty do Johna Cage’a, nie poddał się poleceniu obnażenia. Pozostali uczestnicy stanęli jak ich bóg stworzył, a Peszek pozostał w bieliźnie. Zaciekawiony Cage zapytał go, z jakiego kraju przybył. „Z Polski”, odparł bez lęku aktor. „Aaa…”, pokiwał głową ze zrozumieniem sławny kompozytor.
Takie to epizody przywołuje na świadków życiowej wędrówki, przede wszystkim demonstrując biegłość techniczną i zdumiewającą formę wykonania. „Dośpiewanie” Peszek przygotował z myślą o 50-leciu pracy artystycznej. Zamiast laudacji, listów gratulacyjnych i typowych jubileuszowych egzekwii zagrał spektakl potwierdzający najwyższą klasę aktorską. „Życie mi smakuje – komentował go w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim – cieszy, rzadko przeraża. To uwielbienie życia, w całej jego rozmaitości, przejąłem zapewne od tych najważniejszych: dziadków, rodziców”. Spektakl potwierdzał siłę tego zachwycenia.
Nad kolejnym autoportretem Jana Peszka
Warszawa zła i dobra
Porywające spektakle o stolicy
Na pozór wszystko te spektakle dzieli. „Mahagonny” w Teatrze Studio opiera się na songspielu Brechta/Weilla (1927), potem rozbudowanym do formy widowiska operowego. „Karnawał warszawski” Cyryla Danielewskiego grany w stołecznym Teatrze Komedia korzysta ze starego wodewilu (prapremiera 1905). Oba snują jednak opowieść o wielkim mieście. Mieście potworze, pełnym przemocy, niewolącym i pochłaniającym mieszkańców, ale też o mieście marzeniu, które przynosi swobodny oddech i wolność.
Songspiel Brechta/Weilla nie opowiada o Warszawie, pokazuje miejsce wyimaginowane, tytułowe Mahagonny, które wiele obiecuje, a potem niszczy skuszonych perspektywą sukcesu. Jego znakiem rozpoznawczym stał się „Alabama song” – w Studiu śpiewa go porywająco Ewa Błaszczyk: „Potrzebny nam byle jaki bar / Żeby można w nim whisky chlać i gin / Inaczej tylko grób inaczej tylko grób / Inaczej inaczej inaczej tylko grób”. Śmiały pomysł połączenia „Mahagonny” ze współczesnym songspielem „Afterparty” Kasi Głowickiej i songami do tekstów Bartosza „Fisza” Waglewskiego sprawia natomiast, że i „Mahagonny” można traktować jako figurę każdego wielkiego miasta. Tak zachwala swoją produkcję sam teatr: „Mahagonny, fikcyjne miasto w Europie lat 30. XX w. i współczesna Warszawa. Rewolucja przemysłowa, galopująca nowoczesność, wszechogarniający postęp. Muzyka i śpiew”.
Na scenie Teatru Studio i Mahagonny, i Warszawę symbolizuje klub fitness, w którym rozgrywa się ta opowieść o życiu bez barier, czerpaniu pełnymi garściami z przyjemności, ale i o cierpieniu, które za tym się kryje. Bohaterowie niezmordowanie poddają próbie swoją kondycję, tak ważną w pogoni za sukcesem. Ich utrudzenie słychać zwłaszcza w części drugiej widowiska, skomponowanej przez Głowicką, i w tekstach Waglewskiego. Dochodzą w nich do głosu krańcowe przemęczenie, utrata złudzeń, poczucie nienadążania za tempem życia narzucanym przez wielkie miasto. Szczególne wrażenie robi song influencerki w wykonaniu Natalii Rybickiej. Obietnica wielkiego miasta okazuje się złudą. Ten spektakl ma przebudzić, zachęcić do bacznego przyglądania się światu i stawiania sobie innych wymagań, z myślą o zagrożonej przyszłości.
Od takiego odstręczającego wizerunku Warszawy najwyraźniej stronił Danielewski. Na scenie Studia wielkie miasto, Warszawa, niewoli przybyszów, w Komedii zaś ich wyzwala. Utwory Brechta i Danielewskiego powstały mniej więcej w tym samym czasie, dzieli je zaledwie 20 lat – a zarazem przepaść. Łączy z kolei niemal kompletne zapomnienie. Wprawdzie wersja operowa „Mahagonny”, czyli trzyaktowa sztuka „Rozkwit i upadek miasta Mahagonny”, trafia co pewien czas na afisz w Polsce (po raz ostatni w Teatrze Muzycznym w Gdyni, 1982), ale wcześniejsza wersja koncertowa raczej nie. W zaciszu archiwum spoczywał też „Karnawał warszawski”, po raz ostatni
Bertolt Brecht, Kurt Weill, Kasia Głowicka, Bartosz „Fisz” Waglewski, „Mahagonny. Ein Songspiel/Afterparty”, reżyseria i scenografia Krystian Lada, Teatrgaleria Studio w Warszawie, premiera 8 grudnia 2024.
Cyryl Danielewski, „Karnawał warszawski”, reżyseria i adaptacja Sławomir Narloch, muzyka Jakub Gawlik, Teatr Komedia w Warszawie, premiera 3 stycznia 2025.
Teatr 2024: karuzela z przesiadkami
To był sezon rozpędzonej zmiany personalnej, nowego otwarcia Teatru Telewizji i kilku zaskakujących odkryć repertuarowych
Kręci się w koło
Zaczęło się od odwołania Moniki Strzępki z dyrekcji warszawskiego Teatru Dramatycznego (5 stycznia 2024 r.). Na stanowisku dyrektorki przetrwała niewiele ponad rok. Ciemne chmury gromadziły się, zanim jeszcze weszła do gabinetu dyrektorskiego, ale spór osiągnął temperaturę wrzenia, kiedy się okazało, że koncepcja tzw. kolektywu kierowniczego, mającego stać na czele teatru, przerodziła się w swoje przeciwieństwo.
Tymczasem w krakowskim Teatrze Słowackiego powstał autentyczny kolektyw – zespół poczuł się jednością, poddawany presji urzędu marszałkowskiego, i doprowadził do zakończenia sporu wokół dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego (powodem było głównie wystawienie „Dziadów” w reżyserii Mai Kleczewskiej), a także do jego nominacji na następną kadencję.
Karuzela zmian rozkręciła się, gdy po odwołaniu Strzępki nie udało się rozstrzygnąć konkursu na dyrekcję Dramatycznego – ratusz nominował więc Wojciecha Farugę i Julię Holewińską, duet sprawujący kierownictwo w Bydgoszczy, na który już psioczą kapryśnicy z powodu adaptacji „Fausta” w Teatrze Narodowym. Ich nominacja spowodowała zmiany w Bydgoszczy. Z kolei rezygnacja dyrektora Jakuba Skrzywanka w związku z powołaniem go na szefa artystycznego Starego Teatru w Krakowie wywołała konieczność zmiany dyrekcji w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, gdzie – powołany zaledwie rok wcześniej – obiecywał pozostać do końca kadencji. Podobnie odejście dyrektor Doroty Ignatjew z łódzkiego Teatru Nowego na naczelną do Starego otworzyło konieczność poszukiwania nowej dyrekcji w Łodzi. Gdzie zresztą niemal jednocześnie z fotela dyrektora Teatru Jaracza zrezygnował Michał Chorosiński.
Poza tym po ponad 40 latach z warszawskiego Teatru Współczesnego odszedł Maciej Englert – aż dziw, że na pożegnalnym spektaklu zabrakło najwyższych przedstawicieli władz stolicy, przypadek nadzwyczaj długiej kadencji Englerta należy do fenomenów, a Współczesny pod jego dyrekcją długo pozostawał niedoścignionym wzorcem dla innych teatrów.
Można by tę listę ciągnąć, bo czekają nas kolejne nominacje. A niejako po drodze wymieniono w konkursowym tempie redaktorów „Teatru” i „Dialogu” oraz dyrektorkę Instytutu Teatralnego. Uff!
Ta piękna Zośka
Zajrzyjmy teraz do teatru nie od kuchni, ale od widowni. Reżyser Marcin Wierzchowski chętnie poszukuje źródeł naszych lęków i uwikłań w przeszłości. Tym razem w spektaklu „Piękna Zośka” Teatru Wybrzeże sięgnął do kroniki kryminalnej z okresu międzywojennego, kiedy w podkrakowskiej wsi pod ciosami męża zginęła Zośka Paluchowa. Tragedia na miarę Wyspiańskiego odtwarza mroczny obraz przemocy wobec kobiet, zaciskającej się niczym garota na szyi bohaterki. Zośka rwie się do życia, do Krakowa, do swobody. Ale dla władzy męża to zagrożenie. Widzów i recenzentów zachwyciła forma przedstawienia, wyrównana gra całego zespołu i wiarygodne kreacje odtwórców ról małżeństwa Paluchów: Karoliny Kowalskiej jako Zośki i Piotra Biedronia – Macieja. Spektakl obsypany został nagrodami, zyskując niebywały rozgłos i przypominając, że Teatr Wybrzeże szczyci się jednym z najmocniejszych zespołów aktorskich w kraju.
Gombrowicz w lustrze swojego roku
Teatr nie po raz pierwszy przesypia jubileusz Gombrowicza – może dlatego, że Gombrowicz do jubileuszy nie bardzo pasuje. Honoru domu broniła „Iwona, księżniczka Burgunda”, oryginalna inscenizacja
Artystką się bywa
Te wyjątkowe momenty są ulotne i najczęściej poprzedzone ogromną pracą
Justyna Sieńczyłło – aktorka teatralna i telewizyjna, dyrektorka naczelna i artystyczna warszawskiego Teatru Kamienica, który założyła z mężem Emilianem Kamińskim
Artystka nie kojarzy się z walką, raczej z wrażliwością.
– Mój mąż mawiał, a ja się do tego przychylam, że artystką się bywa. Nasz zawód jest przede wszystkim jednak rzemiosłem, w dużej mierze polega na warsztacie. Artysta to wielkie słowo. Te wyjątkowe momenty są ulotne i najczęściej poprzedzone ogromną pracą. Ale dla nich warto uprawiać ten zawód. Takie pojedyncze chwile przeżyłam, grając ukochany spektakl męża i mój „Wiera Gran” w reżyserii Barbary Sass, o pełnej determinacji kobiecie, która musiała stoczyć niejedną ciężką walkę… (…) W kawiarni, w której siedzimy, jeszcze przed wybuchem II wojny światowej występowała Wiera Gran. Akompaniował jej Władysław Szpilman. Po drugiej stronie, przy alei Solidarności, kiedyś ulicy Leszno, znajdowała się Cafe Sztuka. Tam z kolei Wiera śpiewała już w czasie wojny, w trakcie pobytu w getcie warszawskim. Słuchacze na widowni pili gorącą wodę, ewentualnie stać ich było na kawałek chleba. Ale przede wszystkim słuchali piosenek Wiery i dzięki nim przenosili się mentalnie i emocjonalnie do innego świata. W tych krótkich chwilach mur oddzielający getto od strony „aryjskiej” nie istniał! To była walka tych ludzi o każdą minutę życia. (…)
Dostałaś za tę tytułową, wielką rolę nominację do Feliksa, jednej z najważniejszych nagród teatralnych w Polsce.
– To miłe, ale dla mnie największą nagrodą jest to, że w teatrze komediowym ten dramatyczny spektakl jest dla ludzi czymś więcej niż przedstawieniem. Często słyszę po nim od widzów, że im pomogłam, dotknęłam ważnych strun, a nawet, że wyleczyłam z traumy. Niezwykle budujące jest, że gramy ten tytuł już od 12 lat. Nie zdejmujemy go z afisza.
Inną walczącą kobietą, o której zrobiłam spektakl w Kamienicy, była Pola Negri. Wybitna artystka, która przed wojną mieszkała tuż za rogiem, przy Elektoralnej. Oddajemy tu cześć i honor wielu wybitnym artystkom i artystom. Widzowie mówią o nas, że Kamienica to najbardziej warszawski teatr w Warszawie. Na tym bardzo zależało Emilianowi, cieszę się, że nasi widzowie to doceniają. (…)
Walczysz każdego dnia. Na jakich poziomach?
– Jeśli musisz coś zrobić i wiesz, że tylko ty możesz tego dokonać, bo liczą na ciebie inni, to możesz naprawdę dużo! Nawet przenosić góry. Zdajemy egzamin każdego dnia. Czasem prostszy, czasem trudniejszy. Kiedy wchodziłam do zawodu dwadzieścia kilka lat temu, miałam zupełnie inne doświadczenia i oczekiwania, i inne walki do stoczenia niż teraz, jako matka dwóch dorosłych synów, jako dyrektorka teatru, której zmarł mąż, jako aktorka. Życie stawia na naszej drodze przeszkody skrojone na naszą miarę. Czasami ludzie mnie dopytują: jak dałaś radę? (…) Gdybyś mnie o to zapytała 20 lat temu, gdy Emilian zaczął już realnie tworzyć wymarzony przez siebie teatr, odpowiedź byłaby inna. Spodziewałam się, że będzie ciężko, ale nie sądziłam, że aż tak. On też się tego nie spodziewał. Bagaż odpowiedzialności, który dźwigamy, rośnie z roku na rok. Zatrudniamy ludzi, którzy z tej pensji utrzymują siebie i swoje rodziny. To wielka odpowiedzialność.
A wracając do mojej walki, to walczę również o to miejsce, o tę kamienicę. Nie jest tajemnicą, że lata temu pojawiła się grupa ludzi, która chciała przejąć przestrzeń Teatru Kamienica na inne cele. To nie jest nasza własność, tylko wspólnoty mieszkaniowej, która wynajmuje piwnicę pod działalność teatru. Stan prawny jest skomplikowany. Miasto ma większość praw własności w tej przestrzeni. Teraz walczymy o to, aby móc odkupić choć część tej przestrzeni, którą zajmuje Teatr Kamienica, bo to sprawi, że nie będzie nas można stąd usunąć i już nikt z dnia na dzień nie będzie próbował zabetonować naszych drzwi, jak to się działo kilka lat temu. Sprawa ciągnie się i wyniszcza nas od lat, ale my się nie poddamy. Teraz, gdy Emiliana już nie ma, walczę ja. (…) Rozmawiam z urzędnikami, z aktorami, z dziennikarzami, muszę działać.
Latem 2003 r. Emilian Kamiński przyszedł do ogrodu przy waszym domu, gdzie akurat siedziałaś z przyjaciółką. Oznajmił, że ma pomysł na Teatr Kamienica.
– Wtedy w ogóle nie było to oczywiste. Nikt w Polsce nie zbudował prywatnego teatru, własnymi rękami. Tak, własnymi, bo Emilian już jako nastolatek ciężko pracował, m.in. na budowach, przy rozładunku wagonów z węglem, i te wszystkie umiejętności, które posiadł we wczesnej młodości, wykorzystał przy tworzeniu teatru. Jego marzenie dotyczące własnego teatru też nie rozpoczęło się tamtego lata w 2003 r. Kiedy w PRL Emilian był etatowym aktorem Teatru Ateneum w Warszawie, do Polski przyleciał Joseph Papp, producent amerykański. Zobaczył Emiliana na scenie, zachwycił się jego talentem i charyzmą. Zaprosił go jako jedynego aktora z teatru na obiad, wraz z ówczesnym dyrektorem Ateneum,
Fragmenty rozmowy z książki Magdaleny Kuszewskiej Wojowniczki, Lira, Warszawa 2024
Prapremiera tekstu: Ferajna! Zupełnie Inny Świat
28.11.2024 w Teatrze XL imienia Artystów Zaangażowanych Teatr XL zapisuje się w historii teatru polskiego autorskim repertuarem. Zazwyczaj tematyka prapremier dramatów, wiąże się z reprezentatywnym społecznie doświadczeniem, które wywarło wpływ na percepcję twórców i stało
Aktor uczy się każdego dnia
Chciałbym doświadczyć spektaklu nie do uratowania
Łukasz Simlat – (ur. w 1977 r.) w 2000 r. ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. W latach 2007-2010 związany z Teatrem Powszechnym, a w latach 2012-2016 z Teatrem Studio. Od 2022 r. jest członkiem zespołu Ateneum. Współpracował z wieloma innymi warszawskimi teatrami. Za drugoplanowe role w „Zjednoczonych stanach miłości” i „Amoku” otrzymał nagrody na FPFF w Gdyni. Drugoplanowa kreacja w „Bożym Ciele” przyniosła mu Orła.
W ostatnich latach jesteś bardzo aktywny zawodowo i współpracujesz z czołowymi polskimi reżyserami. Wszedłeś w najlepszy etap kariery?
– Czuję się dobrze w obecnym momencie kariery. Ludzie mnie różnie odbierają, nie jestem zaszufladkowany, staram się bawić swoim zawodem w całej rozciągłości, od komedii po dramat. Przede wszystkim chcę, żeby praca mnie satysfakcjonowała, bo przyniesie to najlepszy efekt przed kamerą i dam radość widzom. Nieposkromione aktorskie ego każe jednak cały czas czekać na to, co jest za zakrętem. Niewiadoma daje rodzaj adrenaliny, bo pytamy, jaki będzie następny projekt i kiedy się przydarzy. Ogólnie jest dobrze, warto wychodzić z domu i czasem schylać się po najmniejsze role, zwłaszcza jeśli są równie ciekawe jak epizod w „Kosie”. W naszym zawodzie trzeba szukać frajdy i korzystać z pomocy wyobraźni, która pozwala oszacować, jaki film może powstać. Cała praca odbywa się przed wejściem na plan. Dopiero w trakcie zdjęć zderzamy nasze potrzeby i pomysły z rzeczywistością.
Wydaje się, że starannie dobierasz role. Można w Polsce pozwolić sobie na odrzucanie słabszych propozycji?
– Czytałem raz wywiad z Seanem Pennem, który był w szczytowym momencie kariery, niedługo po odebraniu Oscara za „Rzekę tajemnic”. Wzruszyło mnie, jak aktor powiedział, że scenariusz „Obywatela Milka” wyciągnął ze sterty 50 tekstów leżących na biurku i pomyślał: „To jest ten szczęśliwy reżyser, do którego się uśmiecham”. Nie jestem w tak uprzywilejowanej sytuacji jak Penn. Odrzucam propozycje, które mnie kompletnie nie interesują, są opakowane w rodzaj złej emocji albo dotykają tematu, którego nie należy moim zdaniem promować. Czasem z przymusu, gdy dostaję nie do końca satysfakcjonujący tekst, staram się nałożyć na niego własne pomysły, aby rozwinąć postać. Może twórcy mnie posłuchają i stwierdzą, że warto coś zmienić? Za każdym razem rozpoczynam nową przygodę, która zależy od koncepcji scenariusza i wizji reżysera.
Co najbardziej zafascynowało cię w scenariuszu „Sezonów”, które opowiadają o parze aktorów pracujących w małym teatrze i przeżywających kryzys małżeński?
– Czytając tekst, miałem wrażenie, że każdą scenę przeżyłem, byłem jej świadkiem, słyszałem, że się zdarzyła, albo wierzę, że mogłaby się zdarzyć. Znam środowisko teatralne i realia ciasnych korytarzy, wiem, jak cały organizm pracuje na zapleczu, podczas prób lub w trakcie spektaklu. Elementem, który chyba najbardziej mnie ujął i przyciągnął do pracy z Michałem Grzybowskim, była mieszanka gatunkowa. Lubię się poruszać w konwencji komediodramatu
„Przyjazne dusze” – uwierz w duchy w Teatrze Capitol!
Pełna humoru, romantyczno-spirytystyczna komedia, jakiej jeszcze nie było! W ten świat zabiorą widzów m.in.: Magdalena Wójcik, Krystyna Tkacz, Jacek Rozenek, Stefan Pawłowski, Małgorzata Ostrowska-Królikowska i Sławomira Łozińska. Sztuka „Przyjazne dusze”
Król Lear nie żyje
Jak doszło do ukazania się wspomnień o Tadeuszu Łomnickim.
Izabella Cywińska po odejściu z funkcji ministra założyła Fundację Kultury i została jej prezeską. Na potrzeby fundacji wydzielono dwa lub trzy pokoiki w oficynie gmachu ministerstwa. Tam urzędowała. Odwiedziłem ją późną jesienią 1991 r., już nie pamiętam, czy była to wizyta kurtuazyjna, czy związana z jej książką „Nagłe zastępstwo”, na którą BGW podpisało z panią minister umowę. Pracowałem wtedy w tym wydawnictwie. Podczas rozmowy Izabella Cywińska zasugerowała, abym podjął się namówienia Tadeusza Łomnickiego na spisanie autobiografii lub udzielenie wywiadu rzeki. „On teraz ma próby w Poznaniu, premiera planowana jest na luty, załatwię ci zaproszenie na premierę i na bankiet, postaramy się, żebyś siedział blisko niego… porozmawiasz o książce”. Był to Teatr Nowy, którym Cywińska kierowała do czasu wejścia w skład rządu.
Pomysł spodobał się szefowi wydawnictwa, a ja pod koniec lutego 1992 r. szykowałem się do wyjazdu do Poznania, żeby spotkać się z wielkim aktorem. 22 lutego wieczorem radio i telewizja podały wiadomość o jego nagłej śmierci podczas jednej z ostatnich prób. Łomnicki po wygłoszeniu kwestii: „Więc jakieś życie świata przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!” wybiegł rzeczywiście ze sceny w kulisę. Tam zmarł. Na widowni siedziała jego piąta żona Maria Bojarska. Misterny plan zaproponowany mi przez Izę legł w gruzach.
Niedługo później spotkałem się znów z Cywińską. Dała mi numer telefonu do Marii Bojarskiej. „Skontaktuj się z nią, to przecież autorka biografii Ćwiklińskiej, musisz ją namówić, żeby napisała o Łomnickim”.
Odczekałem kilkanaście dni i zadzwoniłem. Poprosiłem o spotkanie. Pani Maria wyraziła zgodę. Wchodziłem do mieszkania Łomnickich z wielką emocją. Jej poziom wzrósł, gdy byłem już w środku, a na oparciu krzesła w kuchni zobaczyłem przewieszoną marynarkę, tak jak On ją zostawił, jadąc do Poznania. Siedząc w saloniku, uświadomiłem sobie, że jeszcze kilka tygodni wcześniej Łomnicki był tu gospodarzem, domownikiem, być może siadywał w tym co ja teraz fotelu. Czy miałem już wtedy ze sobą w prezencie butelkę brandy? Może tak, a może dopiero od następnej wizyty. Tak czy siak, był to element każdego kolejnego spotkania.
Bojarska była wyraźnie zdruzgotana śmiercią męża, wyglądała na cierpiącą i bardzo zmęczoną. Odrzuciła moją propozycję od razu. Twierdziła, że nie podoła książce wspomnieniowej o mężu, że za wcześnie, że byłoby to zbyt subiektywne spojrzenie na wielkiego aktora. Argumentowałem, że ta praca wypełniłaby jej czas, pozwoliła skoncentrować się na pisaniu, oderwała od rozpamiętywania śmierci męża, samotności. Była nieugięta.
Rafał Skąpski – autor publikacji poświęconych kulturze, historii i genealogii, w tym wspomnień Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej „Dziwne jest serce kobiece… Wspomnienia galicyjskie” (Czytelnik). Prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek, w latach 2001-2004 wiceminister kultury









