Tag "prawicowy populizm"
Trump, Epstein i zdradzona MAGA
Skandal z listą Epsteina to nie tylko ból głowy dla Donalda Trumpa. To test dla MAGA
Korespondencja z USA
Oddając jesienią 2024 r. głos w wyborach prezydenckich, rzesze Amerykanów były święcie przekonane, że Donald Trump nie tylko zakończy w jeden dzień wojnę w Ukrainie i w tydzień ujarzmi inflację, ale przede wszystkim wreszcie zdemaskuje i ukarze zdemoralizowane elity demokratyczne. Zrobi to, upubliczniając listę klientów Jeffreya Epsteina, nowojorskiego finansisty skazanego w 2019 r. za pedofilię i stręczycielstwo. Człowieka, którego życie, a zwłaszcza śmierć, do dziś otacza tajemnica.
Po pierwsze, Epstein popełnił w więzieniu samobójstwo zaledwie miesiąc po rozpoczęciu odsiadki. Jednak w to, że samodzielnie odebrał sobie życie, wierzy raptem co piąty Amerykanin. Połowa respondentów uważa, że Epstein został zamordowany (Yale/YouGov, 24 lipca 2025). Jak inaczej bowiem interpretować fakt, że mimo nakazu sądu, by nie pozostawał w celi sam, w noc jego śmierci nikogo przy nim nie było? I dlaczego na więziennym monitoringu brakuje kilku minut nagrania – dokładnie z momentu śmierci Epsteina? Od razu nasuwają się pytania, kto „pomógł” Epsteinowi umrzeć i dlaczego to zrobił. Sytuację zaognia też potraktowanie po macoszemu śledztwa w tej sprawie rozpoczętego z końcem pierwszej prezydentury Trumpa przez administrację Joego Bidena – nigdy formalnie nie zostało zamknięte ani nie przyniosło odpowiedzi na mnożące się wątpliwości.
Przyczyny prokuratorskiej indolencji doskonale jednak znał Donald Trump i w czasie ostatniej kampanii nie omieszkał przedstawić ich wyborcom. Oczywiście, że administracja Bidena grała na zwłokę. Przecież Biden sam jest częścią przestępczych elit i chciał wejść do Białego Domu, by nadal je kryć. Na pytania, czy jeśli ponownie zostanie prezydentem, odtajni wszystkie dokumenty ze sprawy Epsteina, Trump odpowiadał zdecydowanie „tak”. Upublicznienie listy Epsteina zapowiadał także podczas wieców i w wywiadach kandydat na wiceprezydenta J.D. Vance.
Czary-mary, listy nie ma
Przewińmy teraz taśmę o kilka miesięcy do przodu.
20 lutego 2025 r. – nowym szefem FBI został Kash Patel, który karierę polityczną zbudował na szerzeniu rozmaitych teorii spiskowych, w tym tej, że Epstein zginął z rąk FBI.
21 lutego 2025 r. – prokuratorka generalna Pam Bondi oświadczyła na antenie telewizji Fox, że lista Epsteina leży na jej biurku i zgodnie z wolą prezydenta wkrótce zostanie upubliczniona.
27 lutego 2025 r. – Bondi z pompą przekazała grupie prawicowych influencerów teczki z wydrukami ze śledztwa DOJ (Departamentu Sprawiedliwości). Okazało się jednak, że niczego nowego do sprawy Epsteina nie wnoszą. MAGA zwiększyła naciski na Biały Dom, by znalazł i pokazał listę Epsteina.
18 maja 2025 r. – Kash Patel oznajmił w Fox News, że śmierć Epsteina była samobójstwem.
1 lipca 2025 r. – Pam Bondi zapewniła w Fox News, że FBI intensywnie pracuje nad weryfikacją dokumentów do upublicznienia, w tym nad listą Epsteina.
7 lipca 2025 r. – DOJ i FBI wydały wspólne oświadczenie: „Nie znaleźliśmy żadnej listy ani wiarygodnych dowodów na to, że Epstein szantażował prominentne osoby w związku ze swoją działalnością. Nie odkryliśmy jednocześnie żadnych dowodów dających podstawy do wszczęcia śledztwa przeciwko osobom trzecim, które nie zostały oskarżone”.
MAGA nie posiadała się z oburzenia. Na początku atakowała tylko Bondi i Patela, ale gdy w ich obronie stanął sam Trump, szydząc w niewybredny sposób z tych, którzy nadal „wierzą w te teorie”, oburzenie zmieniło się w rewoltę. Przeciwko narracji Białego Domu wystąpiły najbardziej wpływowe osobowości medialne na prawicy. Idol konserwatywnej manosfery Joe Rogan nazwał zachowanie Trumpa gaslightingiem własnego elektoratu (podcast „The Joe Rogan Experience”, 29 lipca 2025). Dziennikarka Megyn Kelly, była gwiazda telewizji Fox, zaatakowała DOJ i FBI za lenistwo oraz fabrykowanie teorii spiskowych, a dla samego Trumpa nie miała „żadnego współczucia w związku z błędami, jakie popełnił w tej sprawie” (talk show „Piers Morgan Uncensored”, 29 lipca 2025). Komentator polityczny Tucker Carlson zaś oskarżył Trumpa o to, że teraz sam broni elit: „Co w historii Epsteina jest wyjątkowo wkurzające? Frustracja zwykłych ludzi patrzących, jak pewnej klasie ludzi wszystko zawsze uchodzi na sucho, za każdym razem” (na zjeździe organizacji Turning Point USA w Tampie, 11 lipca 2025).
Nie pomogło to, że media na nowo rozdmuchały historię znajomości Trumpa z Epsteinem, a serwisy informacyjne zapełniły się ich wspólnymi zdjęciami. „Wall Street Journal” doniósł przy tym, że na 50. urodziny Trump przekazał swojemu „fantastycznemu kumplowi” list z enigmatycznymi życzeniami odwołującymi się do ich „wspólnej tajemnicy”. W dodatku Trump zmienił zdanie w sprawie publikacji listy Epsteina, gdy Pam Bondi poinformowała go w maju, że w dokumentach ze śledztwa pojawia się również jego nazwisko, i to nie raz („Jeffrey Epstein’s Friends Sent Him Bawdy Letters for a 50th Birthday Album. One Was From Donald Trump”, „Wall Street Journal”, 17 lipca 2025).
Gaszenie pożaru benzyną
W pierwszym odruchu Trump zareagował na te wiadomości jak zwykle furią, stwierdzając, że wystąpi o 10 mln dol. odszkodowania od właściciela „Wall Street Journal”, Ruperta Murdocha. Co ciekawe, Murdoch jest też przecież właścicielem Fox News. „WSJ” ujawnił, że Murdoch otrzymał pozew dopiero po fiasku negocjacji, w wyniku których dziennik miał zrezygnować z publikacji sensacyjnego listu.
Ochłonąwszy, Trump sięgnął po broń, którą kocha najbardziej – fabrykowanie sensacji w celu odwrócenia uwagi od problemu. Wybór padł na historię ingerencji Rosji w wybory w 2016 r. Prezydent oddelegował więc szefową wywiadu Tulsi Gabbard, by poinformowała naród, że nowe, odkryte rzekomo
Rumuni zatrzymali prawicę
Wobec perspektywy realnej wygranej etnonacjonalisty dość łatwo było zmobilizować mniejszości w kraju
Nie milkną wątpliwości wokół przebiegu wyborów prezydenckich w Rumunii i nie dotyczą one wyłącznie wydarzeń z grudnia ub.r., kiedy to unieważniono ich pierwszą turę. Pretekstem były rzekome rosyjskie wpływy wywierane poprzez sieć kont na platformie społecznościowej TikTok. Dogrywka powtórzonych wyborów, po wyeliminowaniu wcześniejszego faworyta Călina Georgescu, przeprowadzona 18 maja, również obrosła podejrzeniami. Głównie ze względu na duży skok frekwencyjny, z 53% na prawie 65%, i dość nagły zwrot w końcowej fazie liczenia głosów.
George Simion prowadził w pierwszej turze i był pewny wygranej. Po ogłoszeniu wyników drugiej tury początkowo odmówił ich uznania i ogłosił się nowym prezydentem Rumunii na platformie X. Szybko jednak zaakceptował realia i pogratulował zwycięstwa Nicușorowi Danowi, aczkolwiek zaznaczył, że nie składa broni, bo choć „przegraliśmy bitwę, wojny nie przegramy”.
Dan pokonał Simiona wyraźną różnicą niemal 10 pkt proc. – 54,8% do 45,2%. A to, co wydarzyło się w Rumunii, rezonuje także poza jej granicami, w tym w Polsce. Cała ta historia – począwszy od „opcji atomowej” użytej przeciwko Georgescu, przez oskarżenia o francuską i mołdawską ingerencję (potwierdzoną częściowo przez Pawła Durowa, założyciela komunikatora Telegram), aż po końcowe wyniki – stała się nowym paliwem dla najbardziej fanatycznej części opinii publicznej, popierającej umowny obóz populistycznej prawicy. Ludzie ci żyją w permanentnym wzmożeniu, karmiąc się fałszywym przekonaniem, że każde zwycięstwo nielubianego przez establishment stronnictwa to wyraz zwycięstwa ludu nad systemem, a ewentualna porażka to efekt spisku „liberalnej międzynarodówki” i „globalistów”; każde odchylenie od oczekiwanego wyniku to dla nich dowód manipulacji.
Wyraźny zwrot w ostatniej fazie głosowania powinien być przedmiotem dokładnej analizy. Pytania, dlaczego i czy to w ogóle statystycznie możliwe, by zwiększona frekwencja przełożyła się niemal wyłącznie na głosy dla Dana, gwarantując mu skok o 30 pkt proc. w porównaniu z pierwszą turą (20,99%), są bardziej niż zasadne. Zamiast śledztwa, choćby tzw. dziennikarskiego, Rumunom podrzuca się jednak spiskową zabawę w sieciach społecznościowych. Tymczasem wiadomo, że obóz euroatlantycki, zwany też liberalno-demokratycznym, nie ma powodu uciekać się do manipulacji, gdyż dysponuje sprawdzoną metodologią wygrywania wyborów nawet w sytuacjach trudnych. Działa bowiem poprzez „instytucje społeczeństwa obywatelskiego” bądź ruchy i wspólnoty obywatelskie. Podobne mechanizmy – zwłaszcza w zakresie kontroli przekazu, zarządzania emocjami elektoratu, koordynacji przekazów międzynarodowych i mobilizacji diaspor – testowano i wdrażano wcześniej w Mołdawii, gdzie Maia Sandu jest prezydentką praktycznie z nadania Mołdawian mieszkających za granicą. Można więc założyć, że strategia ta wciąż działa, a Rumunia stała się jej kolejnym poligonem. Wobec perspektywy realnej wygranej etnonacjonalisty stosunkowo łatwo było zmobilizować wszelkie mniejszości w kraju. Nie tylko Węgrów, ale i stroniące od udziału w polityce wspólnoty romskie czy bułgarskie.
Nicușor Dan i George Simion to postacie, które ucieleśniają całkowicie odmienne nurty polityczne współczesnej Rumunii. Z jednej strony, mamy zakorzenione w strukturach euroatlantyckich status quo, z drugiej – skierowane przeciw niemu postulaty formułowane z pozycji nacjonalistycznych.
Dan wszedł do polityki jako aktywista miejski – jego pierwszym poważnym zaangażowaniem publicznym była kandydatura na mera Bukaresztu w 2012 r. Choć zaczynał z pozycji outsidera, dziś jest już pełnoprawnym reprezentantem establishmentu: w ostatnich wyborach wsparły go Związek Zbawienia Rumunii (USR), Partia Narodowo-Liberalna (PNL) oraz Demokratyczny Związek Węgrów w Rumunii (UDMR). W jego otoczeniu znajdują się ludzie powiązani z sektorem IT, wpływowymi organizacjami pozarządowymi i międzynarodowymi inwestorami. Dan deklaruje poparcie dla Ukrainy oraz dążenie do zbliżenia Rumunii z Trójkątem Weimarskim, czyli według
Dr Duda i kandydaci
Jeżeli ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy Polska jest państwem wyznaniowym, decyzja dr. Dudy o żałobie narodowej po śmierci papieża Franciszka wątpliwości te musiała rozwiać. Zwłaszcza że kontrasygnaty udzielił Donald Tusk. Czy jednak premier miał wyjście? Czy na odmowę kontrasygnaty Duda po cichu nie liczył? A może była to kolejna jego pułapka zastawiona na premiera – jak w przypadku apelu o niearesztowanie Benjamina Netanjahu, którego nikt aresztować nie zamierzał? Jeżeli jednak chodziło Dudzie o żałobę nie po śmierci przywódcy religijnego, lecz głowy obcego państwa – to i ta decyzja była niefortunna. Bo taką żałobę zarządzono w Polsce tylko raz: po śmierci Józefa Stalina. Żałoba po śmierci Jana Pawła II była motywowana głównie jego polskością.
Wpadek jednak u dr. Dudy dostatek. „Prezydent nie jest od tego, by udzielać poparcia jednemu kandydatowi”, oświadczył niedawno. Po czym takiego poparcia udzielił. Cóż, politycy nieraz zmieniają zdanie, nawet tak niezłomni jak Andrzej Duda. Ale przy okazji wyraził on obawę, że wybory mogą być sfałszowane. Poważne oskarżenie! Tymczasem ważność wyborów ma stwierdzić Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Czyżby dr Duda nie ufał tej izbie – tak przez siebie ukochanej, a niebędącej sądem? Wszak innych zagrożeń nie widać.
Ale najpiękniejszy popis oglądaliśmy 3 maja. Oto dr Duda zaapelował, by przestrzegać konstytucji! „Prezydent jak nikt potrafił to święto obchodzić. Jeszcze lepiej potrafił obchodzić samą konstytucję”, skomentował Tusk. Cóż, kto pod kim dołki kopie, ten w nie wpada. W ciągu paru dni sam Duda wpadł w trzecią już pułapkę.
Nie śmiejmy się jednak – może niebawem za nim zatęsknimy? Wynik wyborów nie jest przesądzony. To tylko w II Rzeczypospolitej wszystko było w miarę przewidywalne, zależne od układu sił politycznych. Wyboru prezydenta
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Bastion demokracji walczącej
Dlaczego instytucje w Brazylii wytrzymały atak skrajnej prawicy?
Podobieństwa są tak wyraźne, że trudno uwierzyć w ich przypadkowość. Słusznie, bo chodzi nie o zwykłe zbieżności polityczne, lecz o przykłady strategii realizowanej za pomocą tych samych instrumentów, z tych samych pobudek, choć w dwóch różnych krajach.
Bliźniacze historie
Prawicowy populista dochodzi do władzy legalnie, na fali powolnego rozkładu umowy społecznej, pogłębiania się nierówności oraz spadku zaufania do poprzednich, mainstreamowych formacji. Podczas pierwszej kadencji szybko pokazuje, że nie ma pojęcia o rządzeniu. Antagonizuje zagranicznych sojuszników, osłabia instytucje, nie wierzy w praworządność. Jest przy okazji prezydentem antynaukowym, a że jego rządy przypadają na pandemię koronawirusa, sprzeciw wobec zachodniej medycyny połączony z katastrofalnym zarządzaniem kryzysowym kosztuje życie setek tysięcy współobywateli. Jednocześnie próbuje tworzyć nowy model rządzenia, pozbawiony idei, skrajnie oportunistyczny, nastawiony na zysk. Model ten eksportuje wszędzie, gdzie się da.
Problemy zaczynają się jednak wraz z walką o reelekcję. Elektorat jest zmęczony pandemicznymi kryzysami, chce zmian. Gospodarka się kurczy, inwestycje publiczne stoją w miejscu. Nawet najbogatsi zaczynają wspierać rywali populisty, mimo że wprowadził ulgi podatkowe właśnie dla tych zamożnych, szybko zapominając o swoich pierwotnych, uboższych wyborcach. Urzędujący prezydent może nie jest najwybitniejszym umysłem swoich czasów, ale dynamikę zmian politycznych rozumie doskonale. Wie, że jeśli straci władzę, oznaczać to będzie także utratę parasola ochronnego przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli przyjdą inni, zaczną węszyć. Postawią zarzuty, być może wtrącą do więzienia. Bo materiału im nie zabraknie. Co innego z wolą polityczną, tu istnieją wątpliwości. Wniosek jest jeden, trzeba zrobić wszystko, dosłownie wszystko, żeby przy władzy się utrzymać.
Rozpoczyna się więc dwutorowa kampania (dez)informacyjna. Z jednej strony, podkopujemy wiarygodność niezależnych instytucji państwowych. Jeszcze przed wyborami alarmujemy, że zostaną one sfałszowane, a przygotowania do tego już trwają. Maszyny zostały zhakowane, urzędnicy przekupieni, przeciwna strona nie gra czysto. Z drugiej – mobilizujemy najzagorzalszy elektorat do walki, rozumianej jako walka fizyczna, na śmierć i życie. Pod szyldem obrony państwa i demokracji zagrzewamy do bojkotu ewentualnej nowej władzy. A kiedy najgorszy scenariusz zaczyna się urzeczywistniać, spuszczamy psy ze smyczy. Pozwalamy im zaatakować budynek parlamentu w stolicy, sugerując, że to jeden z tych momentów „teraz albo nigdy”. Rywali trzeba zatrzymać każdym sposobem. Niestety dla prezydenta populisty, to się nie udaje. Władza wraca do mainstreamu, zaczyna się okres rozliczeń.
Do tego momentu możemy
Toporny watażka nie traci na popularności
Zagranie pod publiczkę, czyli jak Holandia uszczelnia granice
Dr hab. Łukasz Zweiffel – politolog Profesor Pomorskiej Szkoły Wyższej. Od 25 lat pracuje naukowo, zajmuje się współczesnymi ideami politycznymi i społecznymi, kwestią wartości kulturowych oraz ich wpływu na życie społeczno-gospodarcze, ze szczególnym uwzględnieniem ich znaczenia w Holandii i Polsce. Autor książki „Dynamika zmian społecznych w Holandii i ich odzwierciedlenie w systemie politycznym w XX i XXI wieku” (2013); współautor publikacji „Lewica holenderska na arenie wyborczej, parlamentarnej i gabinetowej w latach 2000-2020” (2021).
Holandia wprowadziła 9 grudnia wyrywkowe kontrole graniczne na przejściach z Niemcami i Belgią. Jak pan ocenia tę decyzję? Czy to pierwszy krok na drodze do zapowiadanej przez rząd Dicka Schoofa „najbardziej restrykcyjnej polityki migracyjnej w historii”?
– Tego typu ruchy pozorowane nie przyniosą żadnego efektu. Albo bardzo mizerny. I skrajnie prawicowi politycy z Partii Wolności (PVV), największego ugrupowania w koalicji rządzącej, są tego świadomi.
To działanie pod publiczkę, nic więcej?
– Tak, to typowa populistyczna zagrywka, ponieważ problem i tak nie zniknie bez uszczelnienia zewnętrznych granic Unii Europejskiej. Geert Wilders, lider PVV, dobrze o tym wie, ale woli podsuwać swojemu elektoratowi takie właśnie erzace. Podobną funkcję pełnią sponsorowane przez rząd bilbordy z hasłem „Pracujemy, byś mógł wrócić do domu”, ustawiane przed ośrodkami azylowymi. Przecież ten komunikat nie jest skierowany do nieznających niderlandzkiego imigrantów, tylko przemawia do wyborców PVV.
Zwłaszcza że liczba przybyszów osiedlających się w Holandii nie wykracza poza oficjalne prognozy.
– A mimo to rządzący, wiedząc, że większość Holendrów opowiada się za ograniczeniem imigracji, ogłosili plan wprowadzenia stanu wyjątkowego, co tylko podgrzało atmosferę. Na szczęście pomysł spalił na panewce, bo u koalicjantów Wildersa zapaliła się czerwona lampka, że takie posunięcie byłoby zbyt radykalne.
O żadnym szturmowaniu granic nie ma mowy, jednak przez ostatnie lata w ośrodkach recepcyjnych zdążyły się potworzyć ogromne kolejki oczekujących na azyl. Jednocześnie rządzący, twórczo rozwijając neoliberalną linię poprzedników, przymierzają się do ogromnych cięć w budżecie służb imigracyjnych. A może Holandię trawi inny rodzaj kryzysu – nie migracyjny, jak przekonuje ekipa Schoofa, ale kryzys liberalnego państwa i jego procedur?
Michał Litorowicz jest dziennikarzem i wydawcą, w przeszłości związanym z portalami Gazeta.pl i Bankier.pl. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Krytyce Politycznej” i OKO.press.
Historia pewnego wymierania
Stabilne rządy partii nieprawicowych stają się coraz bardziej nierealistyczne
Dla osób o poglądach lewicowych i liberalnych, lokalizujących się w samym centrum politycznego spektrum lub nieco na lewo od niego, początek 2025 r. jest jak dotąd kolejnym krokiem do piekła. Szybki rzut oka na polityczną mapę świata boleśnie o tym przypomina.
W pierwszych dniach stycznia rezygnację, chociaż nienatychmiastową, ogłosił premier Kanady Justin Trudeau. Kiedy w 2015 r. przejmował władzę, był światową nadzieją liberałów. Politykiem niezwykle popularnym w ojczyźnie, który w dodatku wydawał się zręcznie komunikować w dobie internetu i mediów społecznościowych. Innymi słowy, odnosił sukcesy tam, gdzie strona progresywna i centrum notorycznie dostawały bęcki od coraz silniejszych wtedy populistów. Dzisiaj po tamtym entuzjazmie nie ma już śladu, premiera Trudeau dobrze ocenia nie więcej niż jedna czwarta elektoratu. W marcu odda on kontrolę nad rządem i swoim macierzystym ugrupowaniem, Partią Liberalną. Kilka miesięcy później w Kanadzie odbędą się wybory, w których zwycięstwo już można przypisać Partii Konserwatywnej i jej liderowi, Pierre’owi
Poilievre. Jak zauważył niedawno Alastair Campbell, były rzecznik rządu Tony’ego Blaira, jesienią na spotkaniach grupy G7, formatu zrzeszającego największe gospodarki świata, jedynym nieprawicowym szefem rządu będzie Brytyjczyk Keir Starmer.
Odwrót lewicy
Rejterada lewicy i centrum to jednak nie tylko problem tych najzamożniejszych. Właściwie gdziekolwiek zatrzymać w tej chwili wzrok na mapie, władza jest w rękach prawicy lub sił konserwatywnych w jakiejś odmianie tej ideologii – często niedemokratycznej, autorytarnej lub powiązanej z instytucjami religijnymi, niemającej nic wspólnego z uniwersalnością praw człowieka. Poza Wielką Brytanią jedynymi państwami o co najmniej średnim znaczeniu strategicznym, w których lewica i/lub centrum mogą realnie sprawować władzę, czyli realizować przynajmniej część swojego programu, są Meksyk, Brazylia i Chile. Teoretycznie lewicowa jest też władza w Hiszpanii, ale w przypadku premiera Pedra Sáncheza trudno mówić o jakiejkolwiek sprawczości. Jego koalicyjny rząd ma minimalną większość w parlamencie, istniejącą tylko i wyłącznie dzięki korupcji politycznej i nieustannemu handlowaniu przywilejami dla partii regionalnych. Małe ugrupowania, z katalońskimi secesjonistami z Junts na czele, doskonale wiedzą, że to od nich zależy przetrwanie Sáncheza, regularnie więc go szantażują, chcąc uzyskać kolejne koncesje. W efekcie ogon od dawna macha psem, a rządząca Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) zachowuje się, jakby codziennie chodziło jej już tylko o przetrwanie.
Podobnie wygląda sytuacja we Francji, gdzie rząd w momencie oddawania tego tekstu do druku jeszcze funkcjonuje, ale chyba nikt w Europie nie zaryzykuje prognozy, jak długo ten stan rzeczy się utrzyma. Prezydentem jest tam nadal Emmanuel Macron, lecz trudno o nim mówić jako o polityku zdolnym do robienia czegokolwiek poza gaszeniem politycznych pożarów. Faktyczną władzę w swoich krajach sprawują jedynie Luiz Inácio Lula da Silva w Brazylii, Claudia Sheinbaum w Meksyku i Gabriel Boric w Chile. Z tej trójki zaś tylko Sheinbaum cieszy się prawdziwie silną legitymacją. Na urząd wybrana została w ubiegłym roku, a namaścił ją na swoją następczynię odchodzący gigant tamtejszej sceny Andrés Manuel López Obrador i wszystko wskazuje, że bez większych problemów przetrwa ona całą kadencję. Lula nieustannie wojuje z prawicową opozycją w cieniu walczącego o powrót do władzy Jaira Bolsonara. Ich rywalizacja przypomina w pewnym sensie rządy Joego Bidena
Święta krowa
Rok rządów koalicji. Wielu wybrzydza, a ja, malkontent, wystawiam niezłą ocenę. Sporo jest sukcesów w polityce zagranicznej. W kraju teren, który trzeba było zająć, został zaminowany przez PiS i obstawiony zasiekami. Udało się go w dużej mierze oczyścić. Teraz zaczynają się rozliczenia. Za wolno – irytują się wyborcy koalicji. Ale jak robić to szybko bez naruszania prawa? I ta biurokratyczna pulpa. Nie da się iść szybko. Walec jednak porusza się do przodu. Jest złość, bo nasza strona pragnie szybkiej zemsty za ból, który tamci nam zadali, za upokorzenia, za to, że musieliśmy patrzeć na ich triumfujące gęby, gdy nas maltretowali i niszczyli Polskę. Dlatego zdjęcia Ziobry i Romanowskiego na szpitalnych łożach mało kogo wzruszają. Mają za swoje. Z kolei ich elektorat teraz okrutnie cierpi i jest żądny zemsty. To ludzie, którym prezes wmówił, że byli na kolanach i gdy Bóg zawołał: „Powstańcie!”, powstali, a dziś znowu są na kolanach. Tak poniżamy się i wywyższamy nawzajem. Nie widać końca tej toksycznej gry.
Polonia Palace Hotel. W dużej sali, która oszałamia białą urodą, wigilia miesięcznika „Zwierciadło”. Wielu dawno niewidzianych, a miłych sercu ludzi. Wojtek Eichelberger pyta mnie, ile ma lat, i sam odpowiada jakby ze zdumieniem: „Mam 80 lat”. Lubię i cenię Wojtka, to znakomity psychoterapeuta, ma wielkie pokłady wiedzy i czucia. Zrobiliśmy kiedyś razem książkę „Męskie pół świata”, dialog o naszym życiu, o mężczyznach i kobietach. I drugą, o interpretacji snów. Jest też Maciej Stuhr z uroczą żoną. Długo rozmawiamy o Polsce i świecie. Cenię go nie tylko za talent aktorski, ale też za postawę obywatelską i wrażliwość na ludzkie dramaty. Mówimy, jak zawiódł nas internet, liczyliśmy, że gdy wszyscy będą mieli w dowolnej chwili dostęp do mnóstwa informacji, świat stanie się bardziej racjonalny i mądrzejszy. Nic z tego. Każdy idiota znajdzie w internecie
Austria według Kickla
Szef zwycięskich nacjonalistów chce obalić fundamenty liberalnej demokracji
„Bądź wola Twoja” – to jedno z haseł minionej kampanii wyborczej do austriackiego parlamentu. Wola wolą, a względna większość Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) nie oznacza przejęcia steru rządów. Wygrana antyimigranckiego i nacjonalistycznego ugrupowania – taka była wola wyborców. 29 września zagłosowało na FPÖ 28,8%, o 13% więcej niż w poprzednich wyborach. Stan jej posiadania w izbie niższej, Nationalrat, zwiększył się z 31 mandatów do 57, to największa liczba posłów jednej partii w 183-osobowej izbie.
Nie tylko wola, ale i serce chciało. „Twoje serce mówi tak”, widniało na plakatach z przywódcą partii, Herbertem Kicklem. Wolnościowcom, przyjaciołom Putina i Orbána, formacji antyunijnej, kontestującej porządek europejski, kampania się udała. Sondaże przed wyborami dawały im pierwsze miejsce, mogą więc polegać na swoich wyborcach. Zadbali też, by nie odstraszyć od siebie tych, którzy rozważali ich wybór po raz pierwszy. 55-letni Kickl, agresywny, krzyczący, szczujący, na czas kampanii zamienił się w „oswojonego pana Kickla”. Małą prowokacją miało być tylko to hasło „Bądź wola Twoja”, oparte na modlitwie. FPÖ organizowała zresztą ostatnie kampanijne wydarzenie na placu św. Szczepana, przed wiedeńską katedrą. Zakończenie kampanii u wejścia do najważniejszej austriackiej świątyni uznano za szyderstwo.
Strach się bać
Jörg Haider, uważany za ojca europejskiego prawicowego populizmu, byłby dumny z FPÖ. Po skandalu z 2019 r., nazwanym Ibiza-Affäre, kiedy jako koalicjant współrządzący Austrią z ludowcami (ÖVP) z hukiem wypadł z gry w oparach alkoholu, podejrzanych geszeftów i rosyjskich kontaktów, zniknął też ze sceny politycznej Heinz-Christian Strache, lider wolnościowców. Średnio charyzmatyczny, ale dość wyrazisty technik dentystyczny wypadał blado na tle nieżyjącego już Haidera. Jeszcze mizerniej wypada Kickl. Ale jest skuteczny – wyniki wyborcze ma najlepsze w historii tej partii. Podejrzliwy, nieufny, niespecjalnie lubiany zwolennik hasła „Twierdza Europa” dąży do likwidacji mediów publicznych. Wchodzi w spory z dziennikarzami, udziela wywiadów tylko zaufanym, nie wyklucza powrotu do kary śmierci. Czego chce, jak ustawia partię?
Praworządność oraz prawa człowieka i mniejszości mają być regulowane przez „ustawy nadzwyczajne”, zawieszające np. prawo do azylu.
Król bidoków
J.D. Vance wykiwał już chyba wszystkich w amerykańskiej polityce – ale musi uważać, żeby nie wykiwać też samego siebie.
Na początek odrobina prywaty, żeby czytelnicy mogli dobrze mnie zrozumieć. Ja też przeczytałem książkę Vance’a i przez długi czas byłem pod jej silnym wpływem. „Elegia dla bidoków” ukazała się w czerwcu 2016 r. i natychmiast stała się absolutnym hitem. Sprzedażowym oraz intelektualnym, co ma miejsce coraz rzadziej, zwłaszcza w przypadku autorów nieznanych i debiutujących. Świat wyglądał wtedy nieco inaczej niż teraz, na pewno jeśli patrzy się na niego z pozycji szeroko pojętego liberalizmu. Donald Trump coraz wyraźniej czołgał się po republikańską nominację prezydencką, żeby kilka miesięcy później pokonać Hillary Clinton w wyborach, które zdefiniowały politykę pierwszych dekad XXI w. Na początku, jeśli czytelnicy wybaczą tę wycieczkę w przeszłość, nikt Trumpa ani do końca nie rozumiał, ani nie brał na poważnie. Dopiero kiedy ten zmiótł z planszy Clinton, modelową kandydatkę liberalnych elit, stał się poważnym graczem i obiektem zaawansowanych badań czy diagnoz społecznych.
Podłoże.
Wpisany w szerszy kontekst Trump nie był oczywiście aż takim odchyleniem od normy. W końcu chwilę wcześniej wydarzył się brexit, inny polityczny happening. Na Węgrzech szalał Viktor Orbán, a w Polsce trwał już demontaż instytucji państwowych pod szyldem Zjednoczonej Prawicy. Narendra Modi cementował swoje poparcie w Indiach, a Jair Bolsonaro właśnie wjeżdżał na autostradę po prezydenturę w Brazylii. Niby ta populistyczno-antyestablishmentowa rewolucja była wokół nas wszędzie, niby formacje sceptyczne wobec liberalnej demokracji pokonywały centrum atakami z lewa i z prawa, a jednak wciąż brakowało odpowiedzi na kluczowe pytanie: dlaczego?
W świecie nauk społecznych furorę robił wtedy artykuł Pippy Norris i Ronalda Ingleharta, naukowców z Uniwersytetu Harvarda. Dowodzili oni, że eksplozja poparcia dla populistów wzięła się z wybuchowej mieszanki marginalizacji ekonomicznej i poczucia wykluczenia kulturowego. Ludzie, którzy głosowali na Trumpa, europejskich antyliberałów czy torysów chcących rozwodu z Brukselą, przez lata odczuwali pogorszenie swojego statusu materialnego, głównie z powodu procesów związanych z globalizacją, takich jak automatyzacja produkcji, przenoszenie jej do Azji czy Ameryki Łacińskiej. Jednocześnie mieli wrażenie, że nie rozpoznają już świata, który ich otacza. Nie rozumieją i nie akceptują procesów społecznych uderzających w ich fundamenty kulturowe: sekularyzacji, zmiany modelu rodziny, emancypacji kobiet czy pełniejszego włączania mniejszości w życie społeczne. Cytując tytuł innej głośnej książki z tego okresu, popularnej również w Polsce monografii Arlie Russell Hochschild, stali się „Obcymi we własnym kraju”.
Nie brakowało więc analiz tego, co działo się w rozwiniętych społeczeństwach. Co nie znaczy, że stało się to zrozumiałe, bo język analiz socjologicznych, nawet najbardziej przystępny, był wciąż wyłącznie zestawem skomplikowanych diagnoz, opatrzonych komentarzami o złożoności tych procesów. Naukowcy, zgodnie z podstawowymi zasadami ich zawodu, zastrzegali, że mogą się mylić, a w różnych krajach przyczyny eksplozji populizmu mogą być diametralnie różne. Brakowało kogoś, kto powiedziałby światowej opinii publicznej, na czym naprawdę polegały te marginalizacje i wykluczenia. Ale w życiu codziennym, w zmaganiach z rzeczywistością, a nie na wykresach opatrzonych zdaniami długimi na kilkanaście linijek.
Umysły zniewolone
Omawiając recepcję swego „Zniewolonego umysłu”, Czesław Miłosz wspominał, jak został kiedyś „bohaterem Indonezyjczyków”: „Zapytałem, dlaczego, przecież ich gnębi dyktatura prawicowa. Odpowiedzieli: »Nic nie szkodzi, wszystko poza tym się zgadza«”.
Dyktatura prawicowa! Jakże niedawno ją przeżywaliśmy i jak wciąż może do nas powrócić! Przypomniałem sobie tę rozmowę, czytając „Fenomen pisizmu” Jerzego Czecha. Autor, znakomity tłumacz literatury rosyjskiej (ostatnio już tylko ukraińskiej), wypróbował swe siły do ukazania umysłowego zaczadzenia. Jego zbiorku nie sposób porównywać z analizami Miłosza, jest on jednak świadectwem podobnym: kapitulacji rozumu przed wiarą. „Sam wyniosłem z domu religijność… – pisze autor – tyle że w odniesieniu do Boga… Ale do dziada z Nowogrodzkiej czy jego nieszczęsnego brata? Tego zgłębić nie potrafię”. Takich dylematów Miłosz jednak nie miał.
Bowiem analizowane przez niego zaczadzenie stalinizmem można było mimo wszystko zrozumieć. Po załamaniu się dawnego świata, po najokrutniejszej wojnie w ludzkich dziejach przychodziła oto Nowa Wiara, oferująca likwidację „wyzysku człowieka przez człowieka” oraz zapanowanie – już na zawsze! – „ustroju sprawiedliwości społecznej”. Tak, wiara ta była naiwna i prostacka, ale właśnie dlatego możliwa do przyjęcia przez masy. A przez intelektualistów mogła być zawsze wyprowadzona z poważnych nurtów europejskiej filozofii. Z obecną Nową Wiarą jest inaczej: jest ona od początku wyjałowiona z myśli. Jeżeli do czegoś sięga, to do nauki Kościoła, a tu, po eliminacji przez Jana Pawła II niepokornych teologów, wznosi się już tylko gmach pusty: zaskorupiały i zmurszały. Dzisiejsza Nowa Wiara musi więc zadowalać się klepaniem zasłyszanych w Kościele formułek. A wytresowana w ten sposób, musi mechanicznie powtarzać kolejne polityczne „przekazy dnia”.









