Tag "sport"

Powrót na stronę główną
Igrzyska

Deficyt złota

A gdybyśmy tak spróbowali się pogodzić z tym, że w Europie wszyscy biją po mordach mocniej, uciekają lub gonią szybciej, strzelają celniej, skaczą wyżej?

Wałęsam się po mieście stołecznym w dzień po zakończeniu igrzysk paryskich, które w klęskowej atmosferze rozgrzały ojczyste internety, bo przecież medali przywieźliśmy tyle co kot napłakał, w księgach potęgi narodu polskiego to jest manko niewybaczalne, z lewa i z prawa słychać pohukiwania frustratów, którym wreszcie podano pożywkę do szyderstw i hejtu większego kalibru niż kwestia śmierci psa wobec norm językoznawczych.

Słowem, igrzyska zakończone, jeźdźcy tzw. gównoburzy już dosiedli swoich rumaków w internecie. Miejsce 42. w klasyfikacji medalowej to rzeczywiście dorobek nieszczególny, jest nawet słabiej, niźli wypominają historycy: no bo teoretycznie to były nasze najgorsze igrzyska od 68 lat (Melbourne, 1956), ale wtedy reprezentowało nas w dziewięciu dyscyplinach 65 osób, a teraz mieliśmy prawie 200 sportowców w 28 konkurencjach, spokojnie można zatem uznać, że z polskim sportem olimpijskim nie było tak źle od czasu symbolicznej obecności na pierwszych powojennych igrzyskach w Londynie. Tam zdobyliśmy jeden medal na 24-osobową reprezentację, no ale kraj dopiero się regenerował po wojennej hekatombie, przeto bez większego ryzyka można orzec, że tak źle jak w tym roku w Paryżu nie było z nami nigdy dotąd.

Mijam warszawskie podwórka, skwerki i placyki u podnóża starych kamienic (na nowe osiedla nie zachodzę, bo bronią do nich dostępu ciecie w portierniach) – gdzie spojrzę na równy spłachetek ziemi, na którym można by zaimprowizować boisko, ze ścian straszą tablice z napisem „Zakaz gry w piłkę”. Dziatwa, która chce pokopać, musi się zapisać do oficjalnych szkółek i uczęszczać na treningi, bo orliki i hale są wynajmowane przez korporacyjne ligi szóstek. Tam, gdzie mogłaby pouganiać się za gałą lub spontanicznie poruszać, w najlepszym razie wyjdzie z kanciapy Stróż Anioł i zapyta: „Czytać nie umiecie, gówniarze?!”, w najgorszym mieszkańcy osobiście wymierzą sprawiedliwość krnąbrnej dziatwie z adehade.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Polki potrafią

Jeśli jest o czym gadać przy okazji tych igrzysk, to za sprawą naszych sportowczyń – z chwalebnym wyjątkiem siatkarzy polscy panowie nie bardzo sobie radzą.

„Ona szybciej się wspina niż ja spadam” – nie wiem, kto to powiedział, ale lepiej nie da się opisać wyczynów Aleksandry Mirosław, naszej medalistki z Paryża. Broniłaby w tym roku olimpijskiego złota, gdyby nie absurdalna decyzja organizatorów sprzed trzech lat – połączenie w wielobój konkurencji na trudność z czasówką. Wyobraźmy sobie, że Armand Duplantis dostaje medal tylko pod warunkiem udowodnienia, że i bez tyczki daje sobie radę.

Albo dwubój sprintersko-maratoński, tudzież naprzemienny rzut oszczepem i młotem. Nie zrozumiem nigdy, dlaczego tak efektowny, także telewizyjnie, sport doczekał się olimpijskiego debiutu dopiero na 22. igrzyskach, spotykając się z ignorancją i arogancją komitetu olimpijskiego, który uznał, że wspinaczom wystarczy jeden medal, żeby nie mieli much w nosie. Teraz poszli po rozum do głowy, dzięki czemu byliśmy świadkami najbardziej bezdyskusyjnej dominacji polskiej sportsmenki od lat. Mirosław jest na ściance jak Katie Ledecky w basenie – nie ulega wątpliwości, że wygra zawody, jedyną niewiadomą jest, czy pobije rekord świata. W ostatnich latach uczyniła to dziewięciokrotnie, z czego dwa razy w ciągu jednego dnia na tych igrzyskach!

Czasówka jest dyscypliną specyficzną, najodleglejszą od źródeł wspinania, czyli atawistycznego pragnienia zdobycia najwyższego punktu w okolicy bez względu na jego niedostępność. Rozwiązywanie wciąż nowych i trudniejszych problemów wspinaczkowych ma charakter eksploracyjny, jest górską lub przynajmniej skałkową przygodą; pokonywanie dziewiczych ścian to wszakże walka z naturalnymi trudnościami, połączenie pasji sportowej i odkrywczej. Tymczasem nasze medalistki – Aleksandra Mirosław i Aleksandra Kałucka wciąż odbywają tę samą drogę, identyczny układ chwytów i stopni, zaprojektowany przez najsłynniejszego routesettera Jacky’ego Godoffe’a raz na zawsze jako trasa standardowa. Nie bez przyczyny nazywają swoje starty „biegami” – one biegają po znanej na pamięć 15-metrowej ścianie, doskonaląc technikę tak, by znaleźć się u góry jak najszybciej. Szanuję i podziwiam, ale z niejaką konfuzją, bo to tak, jakby mi się kto pochwalił, że był tysiąc razy na Żabim Koniu; zdecydowanie wolałbym wejść na tysiąc różnych turni tatrzańskich. Czas upadku swobodnego z wysokości 15 m wynosi 1,7 sekundy, męski rekord świata w czasówce to 4,7. Najnowszy żeński 6,05 sekundy – zostało zatem jeszcze trochę do nadrobienia, aby ostatecznie zadrwić z grawitacji. Trzymam kciuki.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Fascynujące teatrum emocji

Najwspanialszą dramaturgię miał mecz polskich mistrzyń fechtunku z Chinkami.

Nieszczęście pana Babiarza, które rozogniło naród wzdłuż linii frontu prawo-lewego, byłoby do uniknięcia, gdyby redakcja TVP zawczasu poszła po rozum do głowy i nie kazała komentatorom sportowym wysilać się nad wielogodzinnym widowiskiem o teatralnej proweniencji. Gdyby mnie kazano wysmażyć naprędce esej metalurgiczny, choćbym zmobilizował wszystkie swoje krasopiśmiennicze talenty, palnąłbym serię gaf, bo zapytany „miedź czy nie miedź?” zawsze będę zmuszony strzelać jako laik w dziedzinie rud. Nie rozróżniam galeny od galmanu, tak jak pan Babiarz nie musi rozróżniać Lennona od Lenina, skoro jednak biedaczyna zdawał się w kwestiach artystycznych na intuicję, trudno mieć pretensje, że go zawiodła.

Musiał strzelać, więc palnął, a że go zawieszono w trybie nagłym, widowiskowym i jednakowoż niewczesnym, stworzono bohatera ludowego z nieco zaśniedziałej gwiazdy mediów publicznych. Kibolstwo już wywiesza transparenty „Przemek Babiarz, nie przepraszaj. Stop czerwonej zarazie!”, co jest najlepszą miarą popularności. Na mój półrobociarski rozum, Babiarza nie powinno być w TVP, od kiedy skończyła się kur-wizja; człowiek, który z dumą prężył pierś do kamer, stojąc obok prezesa kaczystowskiej tuby propagandowej, winien już dawno pójść w diabły za dawnymi pracodawcami. Tymczasem teraz stał się dziennikarzem wyklętym i będzie przyjmował honory za to, że pomylił pacyfistyczny evergreen z manifestem komunistycznym.

Niekompetencja sprawozdawców sportowych w kwestiach kultury nie tyczy się zresztą tylko Babiarza – najsilniejszy polski akcent otwarcia igrzysk paryskich także opatrzono błędnym przekazem: oto jeden z najsłynniejszych kontratenorów świata został nazwany tenorem, teraz ojczyzna nie odróżni Beczały od Orlińskiego i pomyśli, że nasz solista breakdancer, moknąc w stroju arlekina, zaśpiewał fistułą z powodu nagłego przeziębienia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Poczuć z bliska ogień

Czego w olimpijskim mieście jest więcej? Sportu, barierek i maskotki o imieniu Phryge. Czego mniej? Śmieci na ulicach oraz paryżan i paryżanek.

Korespondencja z Paryża

Olimpiada w Paryżu to sport, sztuka, trochę polityki.

Na jednym z budynków przy rue de Rivoli wisi plakat ze sportowcem, który po olimpijskim zwycięstwie uniósł pięść w geście Czarnych Panter. Na ogrodzeniu przy jednym z okolicznych skwerów wystawa pięknych sportowych zdjęć Williama Kleina. Po czerwcowych wyborach do Zgromadzenia Narodowego paryskie mury wciąż krzyczą „Soyez pas racistes = votez NFP” („Nie bądź rasistą = głosuj na NFP”, czyli Nouveau Front populaire, lewicową koalicję). W lipcu zaś Francuzi udowodnili, że największą sportową imprezę na świecie można otworzyć w sposób, w jaki jeszcze nikt tego nie zrobił, czyniąc z miasta wielką scenę i odgrywając na niej artystyczny spektakl o braterstwie, siostrzeństwie, wolności i równości.

W mariaż sportu ze sztuką wmieszała się jednak polityka.

– To była przesada – mówi barman w jednej z kawiarni i z wykrzywioną miną pokazuje mi w telefonie zdjęcie słynnej już sceny przy stole, w której niektórzy dopatrzyli się nawiązania do „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci, a drudzy ripostowali, że nawiązuje do obrazu Jana van Bijlerta „Uczta bogów”.

– Nie jestem katolikiem, ale wyobraź sobie, że twoja córka albo syn oglądają w telewizji coś takiego.

– I love it! – rzuca bukinistka znad Sekwany. – Bardzo inkluzywna ceremonia, i to mi się podobało!

– Paryż zawsze był w awangardzie, więc ceremonia mnie nie zaskoczyła – uważa Marc Alaux, który prowadzi wydawnictwo i księgarnię. – Rozumiem jednak, że niektórzy ludzie mogli poczuć się urażeni. Transmisję ogladało pewnie z miliard osób na całym świecie i może Aya Nakamura nie musiała tańczyć w taki sposób – tu Marc zaczyna się wyginać i przesuwa dłoń po klatce piersiowej.

– Ceremonia bardzo ładna. Jedynym minusem był deszcz – dodaje sprzedawca pamiątek ze sklepiku przy Boulevard Saint-Michel. – Ale każdy ma prawo do swojej opinii, bo na tym właśnie polega demokracja.

Dyskusja w paryskich kawiarniach i francuskich mediach trwa, a tymczasem organizatorzy oświadczyli, że żadna to „Ostatnia wieczerza” i żaden Jezus. Reżyser spektaklu Thomas Jolly w kanale telewizyjnym BFMTV zapewnił, że ukazał po prostu pogańską ucztę z bogami Olimpu, a w jego pracy nie ma miejsca na pragnienie poniżenia kogokolwiek czy czegokolwiek.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Kulturalni olimpijczycy

„Boska to rzecz być pierwszym i bawić się takim żartem”, głosił Kazimierz Wierzyński w „Fanfarze”.

Był to jeden z 15 wierszy pomieszczonych w tomiku „Laur olimpijski”, za który skamandryta ów laur otrzymał. Od 1912 r. z inicjatywy barona de Coubertina podczas igrzysk o medale rywalizowali bowiem nie tylko sportowcy, ale także literaci, artyści i architekci. Fakt, że pierwszym mężczyzną, który zdobył dla Polski olimpijskie złoto, był poeta, można uznać za proroczy – nasza pozycja w medalowej klasyfikacji wszech czasów źle znosi porównanie z listą polskich laureatów literackiej nagrody Nobla. Średnio usportowieni, jesteśmy za to solidnie uduchowieni, wypada zatem żałować, że Olimpijski Konkurs Sztuki i Literatury przetrwał tylko do pierwszych powojennych igrzysk. Złoto w tamtym czasie zdobywali dla nas po równo tak lekkoatleci (Konopacka, Walasiewiczówna i Kusociński), jak i ludzie sztuki – oprócz Wierzyńskiego jeszcze rzeźbiarz Józef Klukowski i kompozytor Zbigniew Turski.

Gdyby artystom pozostawiono przywilej stawania w olimpijskie szranki, być może lud domagałby się oprócz chleba i igrzysk także kultury, z dużą dozą prawdopodobieństwa zaś można mniemać, że nasz dorobek olimpijski zostałby podwojony. „Dawni ludzie nie potrzebowali sportu: byli zdrowi i silni z natury. dziś sport zabija wszystko, zastępuje nawet sztukę, która upada coraz bardziej. Ja sam bardzo lubię narty, ale nie znoszę, jak z was, sportsmanów, robi się największe chwały narodów i kiedy wasze idiotyczne rekordy zajmują tyle miejsca w gazetach, gdzie tego miejsca nie ma na poważną artystyczną krytykę” – zacietrzewiony Atanazy Bazakbal wyraża w ten sposób w „Pożegnaniu jesieni” Witkacego poglądy lwiej części przedwojennej inteligencji, zwłaszcza tej kawiarnianej. Ale cóż począć, skoro wagi kawiarnianych stolików dla polskiej kultury, od Ziemiańskiej po Czytelnika, zlekceważyć nie sposób.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Moja jedenastka turnieju

Euro 2024 skończyło się doskonale – zwyciężyła drużyna grająca najpiękniej i najskuteczniej.

Spośród argumentów na rzecz uznania turnieju za udany koronnym wydaje mi się ten dotyczący puenty, podobnie rzecz ma się zresztą z krótką formą literacką, a wedle aforyzmu pierwszego macho polskiej socjaldemokracji tyczy się to także kwestii męskości – wszystko zależy od tego, jak kto kończy.

Otóż Euro 2024 skończyło się doskonale – zwyciężyła drużyna grająca najpiękniej i najskuteczniej. Hiszpania wystawała jakością ponad resztę uczestników tak, że nawet oko laika błyszczało z zadowolenia, bo wystarczyło poprzyglądać się przez kilka minut La Furia Roja, by umieć wytypować prawidłowy wynik meczu.

Przepaść między reprezentacją Hiszpanii a pozostałymi uczestnikami łatwiej zrozumieć, jeśli sporządzimy tabelę punktową zakończonych mistrzostw: triumfatorzy wygrali wszystkie siedem spotkań, podczas gdy drugi finalista – ekipa angielska – tylko trzy razy. W bramkach też różnica miażdżąca: Hiszpanie trafiali 15 razy, Anglicy ośmiokrotnie. Zanim jednak udało się podopiecznym Luisa de la Fuente sięgnąć po rekordowy, czwarty tytuł, musieli trochę się pomęczyć w finale, przez pierwsze 45 minut męczącym także dla widowni. Dariusz Szpakowski w pierwszej połowie narzekał, że mecz nie chce się otworzyć – zaiste, fachowcy od otwierania wzięli się do roboty dopiero po przerwie, kolejna genialna asysta Yamala skazała Nico Williamsa na sukces. Anglicy musieli zacząć grać, zrobiło się ciekawie i żwawo, aż po ostatnie chwile i kluczową interwencję Daniego Olma, wybijającego z linii piłkę nieuchronnie zmierzającą do… dogrywki. Meczbole w ostatnich momentach były specjalnością tych mistrzostw, Anglicy dwa razy zabijali nadzieje rywali w samych końcówkach, tym razem jednak trafili na drużynę idealnie zbalansowaną.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Przystanek Pokrzywna

W kilka osób, w jedynym we wsi miejscu narad – „pod altanką” na Słonecznej Polanie, uznali, że nie boją się wyzwania.

Szczere pole, tak się myśli o nieznanej, małej mieścinie gdzieś na krańcu. Inaczej dziura, koniec świata, kacze doły. Pragnienie Roberta Hojdy, inicjatora Tour de Konstytucja (TdK), fundatora i prezesa Fundacji Aktywna Demokracja, by zawitać w to „szczere pole”, spełniło się 3 lipca, w czwartym roku letnich spotkań edukacyjnych dotyczących konstytucji, praw człowieka w RP i stanu obywatelskiego ducha. Spotkań wymyślonych jeszcze w czasach mroku prawnego rządów PiS przez niespokojnego ducha Roberta Hojdę. Chcieli pola, mieli Słoneczną Polanę. I wielu ludzi spragnionych rozmów o swoich prawach, o Konstytucji, o człowieczeństwie. Owo pole o nazwie Słoneczna Polana znajduje się w najmniejszej miejscowości na trasie TdK, w Pokrzywnej. Liczba obywateli – 240. Położenie – u stóp Gór Opawskich i ich najwyższego szczytu, Biskupiej Kopy.

To „szczere pole” już kilka godzin przed rozpoczęciem dyskusji z prawnikami i aktywistami o paragrafach 31 i 32 Konstytucji RP czekało z wielkim namiotem na wypadek deszczu, z ławami na 140 osób i domkiem gościnnym dla konstytucyjnych tułaczy, jeżdżących wozem, gwarantującym samodzielność w terenie. I tak od 2 czerwca do 31 sierpnia, tego lata już kilkanaście tysięcy kilometrów.

Silna ekipa. Danuta Przywara – socjolożka, działaczka społeczna, historia Solidarności i praw człowieka, założycielka w Polsce Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka (HFPC), przewodnicząca jej rady. – Nasza ci ona! Urodzona w Strzelcach Opolskich – cieszyli się niektórzy. Teraz będą wiązać działalność HFPC z Danutą – ciepłą, umiejącą wsłuchać się w każdego. Dalej energiczna Kinga Dagmara Siadlak, adwokatka, edukatorka prawna, wiceprezeska Fundacji Aktywna Demokracja, frontmenka Tour de Konstytucja, oraz Robert Hojda – talent wszechstronny. Z promiennym uśmiechem, a w tle amerykańską muzyką country i drogi. Dla mnie – Jerzy Owsiak polskiej edukacji prawnej i obywatelskiej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Cieszynki i smuteczki

Sposób, w jaki trójkolorowi dostali się do ćwierćfinału, nie ma precedensu w historii – nie zdobyli ani jednej bramki z gry.

Wszyscy wyrzekają na nieustanny rozrost turniejów mistrzowskich: a to, że liczba uczestników sięga absurdu i w ten sposób obniża się prestiż imprezy, na którą zbyt łatwo awansować; a to, że piłkarze i tak przeciążeni sezonem nie mają już sił i poziom spotkań spada; a to, że oglądalność pojedynków ekip z odległych miejsc w rankingach krajowych będzie niska. A kiedy przychodzi kolejny parzysty czerwiec, kibic jednak ogląda wszystko po kolei, uzależnia się od codziennej dawki futbolu w fazie grupowej, a potem cierpi na syndrom odstawieniowy w pauzach między kolejnymi fazami rozgrywek. Nie ma czym wypełnić popołudnia i wieczoru, myśli o piłce uniemożliwiają skupienie, robotni stają się niegramotni, bo wiedzą, że po pracy nie będzie futbolowego deseru, bezrobotni wpadają w głębsze kręgi depresji, bo nic tak nie odwraca uwagi od rozpaczy jak mecz i nic tak nie frasuje jak meczu brak. Lipiec to już diabelska ambiwalencja – radość z wejścia turnieju w fazę decydującą, kiedy pozostali sami najlepsi, jest wypierana przez smutek z powodu nieznośnego rozrzedzenia meczowego: co mi po tym, że teraz będzie walka o medale, skoro zostało ledwie kilka spotkań do obejrzenia. Żałoba po fazie grupowej, kiedy futbol był smakowitym i pożywnym farszem codzienności, nie znajduje ukojenia w najcudowniejszych nawet zmaganiach finalistów, tęsknota za grupową nudą i pozornym przesytem jest dojmująca – oto uzależnieni od końskiej dawki narkotyku jesteśmy od niego brutalnie odzwyczajani, wijemy się w cierpieniach niczym Popeye Doyle w drugiej części „Francuskiego łącznika”, gdzie Gene Hackman wstrząsająco odegrał głód heroinisty bez dostępu do dragu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Już zawsze

Znów okazaliśmy się mistrzami meczów pożegnalnych, bo honor jest u nas pierwszy po Bogu, przed Ojczyzną nawet.

Nie ma nas, a jakoby nikogo nie ubyło. Nikt po nas nie płacze. Nawet polscy kibice nie płaczą, nie pomstują, ba, sterczą tłumnie na Okęciu, póki rudzik nie zakwili, by powitać powracających bohaterów.

Nie przegrali wszystkiego, zajęli przedostatnie miejsce w mistrzostwach Europy, w dodatku na pożegnanie utarli nosa wicemistrzom świata. Cel minimum, który zarazem był naszym wyzwaniem maksymalnym, udało się zrealizować! Odpadli, ale się nie zbłaźnili! Znów okazaliśmy się mistrzami meczów pożegnalnych, bo honor jest u nas pierwszy po Bogu, przed Ojczyzną nawet, a zatem w dziedzinie zmagań o honor nie możemy mieć sobie równych! Parafrazując skrzydlatą frazę św. Marcina: już zawsze! Reprezentacja Polski już zawsze będzie miała takie wyniki. Wiadomo jest bowiem, że kiedy nie ma już o co grać, polscy piłkarze grają najlepiej. Na Euro wybiegliśmy na dwa mecze bez presji i oba były stosunkowo udane. Z Holandią, gdy porażka była niejako wkalkulowana i spodziewana, nasi bez lęku stawili czoła rywalom i zabrakło im kilku minut do remisu; z Francją, kiedy już było pozamiatane, bez stresu zremisowali na do widzenia pomimo obiektywnej przewagi wicemistrzów świata.

Tylko mecz kluczowy z teoretycznie równorzędnym przeciwnikiem, kiedy naród oczekiwał zwycięstwa i awansu, zawalili po całości. Nie pierwszy raz okazuje się, że tutaj trzeba nie trenera, tylko poważnej i długotrwałej psychoterapii. Są bowiem przesłanki ku temu, by sądzić, że Polacy grać w piłkę potrafią, ale z całą pewnością nie umieją spełniać oczekiwań. Pierwszy kwadrans przeciw Austriakom to była zupełna katastrofa, nasza kadra zachowywała się jak stado cieląt zaatakowane przez wilczą watahę, szybko stracony gol zdawała się przyjmować z ulgą, że drapieżnik dostał ofiarę i być może się uspokoi. Skądinąd nawet trener Probierz już przed meczem stracił głowę i wystawił błędny skład. Napięcie, widać, było za duże, bo znowu do naszej szatni wdarła się zatęchła myśl szkoleniowa: w decydujących chwilach stawiamy na „twardzieli”, a nie artystów. Tylko że w przypadku składu na Austriaków była to twardość drewniana – jak technika Piotrowskiego i Slisza, którzy okazali się najgorsi w drużynie i osłabili środek pola. Żeby chociaż, jak na kłody przystało, zwalali się na drodze rozpędzonych rywali, tymczasem pozwalali się mijać, ewentualnie faulowali i obaj byli do zmiany już w przerwie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Pragnienie przeciętności

Wciąż przebywam w krainie ambiwalencji i konsternacji po meczu z Holandią – bo czy to przystoi kibicowibyć zadowolonym z porażki?

Przed 12 laty naród euforycznie przyjął remis na Stadionie Narodowym z Rosją, a kiedy ośmieliłem się zwrócić uwagę, że to raczej symptom naszego upadku niż dowód potęgi (byliśmy gospodarzami mistrzostw, wylosowaliśmy grupę, która wydawała się łatwa, tymczasem nie udało się nam z nikim wygrać), spotkał mnie powszechny oburz, dziś nazywany hejtem. Nie nadążałem za skurczeniem się kibicowskich ambicji i przemożnym pragnieniem radosnego świętowania: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – chodziło o to, żeby bawić się jak najdłużej. Polski kibic był niewyobrażalnie wdzięczny Kubie Błaszczykowskiemu, że za sprawą jego atomowego uderzenia w okno rosyjskiej bramki uniknęliśmy meczu o honor – stypa została przełożona o kilka dni, odbyła się dopiero po zakończeniu fazy grupowej. Nieprawdą jest bowiem, że na Euro tradycyjnie gramy mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor – to była nasza tradycja mundialowa, na mistrzostwach Europy nigdy dotąd nie przegraliśmy pierwszych dwóch spotkań.

Piszę ten felieton przed meczem z Austrią, który Państwo już widzieli, konfrontować moich intuicji z Waszą wiedzą nie zamierzam – jestem szczęśliwszy, bo u mnie wciąż każdy wynik jest możliwy, jeśli zatem nasi zawiedli, mam jeszcze nadzieję, która was już opuściła; jeśli zaś wygrali, mam przed sobą to, co Wy możecie już oglądać tylko na powtórkach. Ja na razie wciąż przebywam w krainie ambiwalencji i konsternacji po meczu z Holandią – bo czy to przystoi kibicowi być zadowolonym z porażki? Azaliż nie jest upadkiem ducha fakt, że o ile w roku 2012 radowały nas remisy, o tyle teraz mamy uciechę z bezbolesnych porażek? Na mundialu w Katarze przeżyliśmy „zwycięską porażkę” z Argentyną i nikt się nie cieszył z awansu. To był zdrowy objaw, bo upokarzające ganianie piłkarzy za rywalami z prośbą, żeby nam więcej nie strzelali, te modlitwy, żeby Meksyk nie strzelił Arabom, żeby żaden z naszych już nie dostał żółtej kartki, wszystkie te kalkulacje, jak tu się za wszelką cenę przeczołgać do drugiej rundy, wzbudziły powszechne zmarkotnienie. Reprezentacja Michniewicza zabiła w nas resztki wiary – owszem, wyszliśmy z grupy psim swędem, Polak potrafi! Tylko w piłkę grać nie potrafi. I oto nadeszła chwila, gdy świętujemy już po prostu porażkę – zwykłą, taką, która niczego nam nie daje, okrągłe zero punktów, 1:2 na przywitanie turnieju; świętujemy tylko dlatego, że polscy piłkarze podjęli walkę. Jeśli to nie jest „sanmarynizacja” mentalu kibicowskiego, to nie wiem, co miałoby nią być. Cieszymy się już dokładnie z tego samego, co najsłabsza reprezentacja w światowym rankingu – z porażek, które nie przynoszą wstydu, ergo z uniknięcia kompromitacji. My już dawno nie śnimy o potędze, my chcemy po prostu nie odstawać, pragniemy akceptacji, integracji z grupą, w której nie będziemy się wyróżniać kalectwem. Piłka nas nauczyła pokory, ba, mogłaby nas wyleczyć z narodowych obsesji – polski kibic marzy nie o ojczyźnie od morza do morza, tylko o przeciętności; marzy, abyśmy byli choć solidnym europejskim średniakiem, a nie ekipą, którą wyrzuca się z imprezy na zbity pysk w pierwszej kolejności.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.