Tag "uchodźcy"

Powrót na stronę główną
Felietony Roman Kurkiewicz

Szymon z wozu, Polsce lżej

Nie płakałem po papieżu, nie będę po Hołowni. Melodramatyczne okoliczności odchodzenia marszałka Sejmu z polityki nie są jakąś porywającą historią. Odchodzi z polityki ktoś, kto się do niej nie nadawał. W tym dramatopodobnym happeningu porusza jedynie tupet, który każe Szymonowi Hołowni po paśmie porażek politycznych plus kilku co najmniej kompromitacjach i z zerowym bilansem osiągnięć ubiegać się o stanowisko wysokiego komisarza ONZ ds. uchodźców. Jeszcze w marcu br. Hołownia głosował za przyjęciem ustawy ograniczającej prawo do azylu. W ocenie organizacji broniących praw człowieka (niekoniunkturalnie) ustawa ta jest niezgodna z konstytucją i prawem międzynarodowym, ale co tam, szczególarstwo…

W maju razem z większością sejmową Hołownia głosował za przedłużeniem rozporządzeń w tej sprawie. Od 10 lat polskie państwo nie zdaje egzaminu nie tylko z człowieczeństwa w kwestii sytuacji na granicy z Białorusią, ale też z przestrzegania prawa międzynarodowego, jego fundamentalnych standardów, a Hołownia jest jedną z twarzy tego procederu. Mówiąc najkrócej, nie wystarczy tzw. charytatywne zaangażowanie w organizację pomagającą dzieciom z Afryki, co robił w swoich fundacjach przed wejściem do polityki (albo może brutalniej – tak przygotowując sobie wejście do polityki), nie wystarczą zdjęcia z czarnymi dzieciakami i pluszakami. Czas próby nadszedł, kiedy sympatyczny, niespecjalnie wyróżniający się (oprócz katolickiego fundamentalizmu) prezenter komercyjnej telewizji wszedł do polityki w niejasnym projekcie politycznym. Niejasnym, bo do dziś nie wiemy, jaka grupa realnie go wspierająca pozwoliła człowiekowi znikąd (no wiem, wiem, z telewizji i dwukrotnie od dominikanów) wprowadzić kilkadziesiąt osób

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pogranicze – świat kryzysu humanitarnego

Zapora nic nie dała. Uchodźcy lewarkiem czy czymś tam robią sobie wyrwę i przechodzą

Mielnik

– Na początku był szał, bo telewizja przyjechała. Znajomi z innych stron Polski dzwonili do nas i pytali, co się dzieje, a my siedzieliśmy w pracy niczego nieświadomi – mówi dwudziestoparoletnia mieszkanka Mielnika. – Z tydzień ludzie to przeżywali, a potem ucichło i zapomnieli.

Mielnik leży w powiecie siemiatyckim, niedaleko granicy z Białorusią. Jest tu sporo pagórków, drewnianych domów, krzyż, kapliczka, kościół, cerkiew, ośrodek kultury, kopalnia kredy, nowy park z flagą Polski i wojskowe koszary.

1 stycznia pijany żołnierz strzelał w Mielniku do cywilów. Pytam mieszkańców o związki żołnierzy z alkoholem. – Ja się nie spotkałem z tym, by żołnierze pili – zastrzega się mężczyzna w mleczno-peerelowskim barze.

– Nie można wszystkich do jednego wora wrzucać. Jednostkowy przypadek – mówi kobieta idąca drogą z małą dziewczynką.

– Bała się pani?

– Nie.

– Ja się bałam – mówi dziewczynka.

Czeremcha

Jest marzec 2025 r. Jeżdżę po pograniczu polsko-białoruskim, by dowiedzieć się, co sądzą mieszkańcy trzy miesiące po wydarzeniu w Mielniku i trzy i pół roku po tym, jak w sierpniu 2021 r. w Usnarzu Górnym uchodźcy zostali zatrzymani przez Straż Graniczną, co zapoczątkowało kryzys.

2 września 2021 r. tereny znajdujące się w odległości do 15 km od granicy stały się obszarem objętym stanem wyjątkowym, a 1 grudnia 2021 r. obszarem z zakazem przebywania. 1 lipca 2022 r. strefa została zniesiona. Przywrócono ją na terenach leżących 200 m od granicy 13 czerwca 2024 r. i potem przedłużano jej obowiązywanie trzykrotnie, ostatnio 10 marca – na kolejne 90 dni. Organizacje pozarządowe z Helsińską Fundacją Praw Człowieka na czele od początku protestują w sprawie stref, dowodząc, że są one wprowadzane na podstawie przepisów rządu PiS, uznanych za niekonstytucyjne.

– Myślę, że na początku strefa coś dawała – zastanawia się dwudziestoparolatka z Mielnika. – Choć wkurzające było legitymowanie przez policję, nawet gdy wyjeżdżałam z własnego podwórka. Stali akurat koło mojego domu, więc ciągle byłam sprawdzana. Teraz nikogo nie widać.

Mówi, że ludzie na Podlasiu już się przyzwyczaili do sytuacji. Jeżdżąc przy granicy, słowo przyzwyczajenie usłyszę jeszcze kilka razy. Jak również to, że żołnierze inaczej się zachowują. Wcześniej mieszkańcy opowiadali o zakupach alkoholowych, piwach w restauracjach i butelkach leżących w leśnych rowach. A jak jest dziś?

– Od stycznia mają chyba nacisk na niewychodzenie i w ogóle się już nie pojawiają, nad czym bardzo ubolewamy – przyznaje Paulina, współwłaścicielka pubu 3K w Czeremsze. – To byłby dla nas pieniądz. Tyle że w zasadzie oni tu przyjechali na służbę, a nie pić. Dowozimy im pizzę na zamówienie.

– W wojsku nie ma tolerancji dla spożywania i posiadania alkoholu podczas wykonywania obowiązków służbowych – mówi rzecznik Zgrupowania Zadaniowego Podlasie mjr Błażej Łukaszewski. Wspomina o szkoleniach profilaktycznych i wyrywkowych kontrolach stanu trzeźwości. – Spożywanie lub posiadanie alkoholu podczas wykonywania obowiązków służbowych wiąże się z surowymi konsekwencjami, z wydaleniem ze służby włącznie – dodaje.

Łukaszewski zaznacza, że kierowcy pojazdów wojskowych podlegają tym samym przepisom ruchu drogowego, co cywile. Zgłoszenia dotyczące nieodpowiedzialnej jazdy są analizowane, a w przypadkach stwierdzenia naruszeń

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Mentzen na Podkarpaciu

Wyborcy PiS pójdą za Mentzenem. Moja babcia w pierwszej turze będzie głosować na niego

„Tu jest Polska i to oni mają się dostosować do nas, a nie my do nich!”, mówił ze sceny Sławomir Mentzen. Było o Zielonym Ładzie i „niech mi przyjdzie jakiś lewak i powie, że wszystkie kultury są takie same”, była „silna, bogata Polska”, a w tłumie nadzieja. Były „dwie płcie” z przewagą jednej, MAGA i dużo młodzieży z energią i energetykami. Usiądźcie wygodnie w fotelu. Gotowi? Jedziemy do Kolbuszowej.

Uproszczenie podatków przede wszystkim

Rynkiem w Kolbuszowej, dziewięciotysięcznym miasteczku na Podkarpaciu, rządzi krokodyl. Legendarny magnat Sanguszko sprowadził tu ponoć kiedyś z Egiptu krokodyla, który wprawdzie nie zniósł warunków w lokalnej rzece Nil, ale zainspirował władze do stawiania w mieście figurek krokodyli. Największa stoi na rynku, rozdziawia paszczę i łypie na gromadzący się tłum.

Samochody zjeżdżają się z całego Podkarpacia. Na rynek ciągną młode chłopaki. Adidasy, czarne spodnie, puchowe kurtki, pierwszy zarost, młodzieńczy trądzik, zapał, energia, a w dłoniach energetyki.

– Pierwszy raz głosujecie? – pytam Kubę i Patryka, którzy siedzą na ławce.

– Nie, drugi. Głosowaliśmy już w parlamentarnych. Przyjechaliśmy posłuchać.

Mają po 20 lat i pewność, że młodzi zagłosują na Sławomira Mentzena, bo świeżość działa.

– Na Mentzena będą głosować głównie młodzi przedsiębiorcy. Mnie się podobają jego poglądy gospodarcze. Uproszczenie podatków przede wszystkim.

– To polepszy sytuację w Polsce? – dopytuję.

– Ciężko stwierdzić, przekonamy się.

– A co sądzicie o prawie do posiadania broni?

– OK, ale nie za bardzo, żeby nie było jak w Teksasie.

Temat Ameryki pojawi się dziś niejeden raz.

Z synem przyjechaliśmy, bo koniecznie chciał to zobaczyć

Ludzi jest coraz więcej i to nie tylko palące po murkach i ławkach chłopaki, ale także dziewczyny.

– Raczej zagłosuję na Mentzena – przyznaje Gabriela.

Ma jasne włosy, jasną kurtkę i uważa, że lewicowe kwestie, takie jak prawo do aborcji, nie są istotne w wyborach, bo ważniejsze jest zmniejszenie podatków i cen prądu.

– Wszyscy wiemy, ile się zarabia w Polsce. Płacenie 2 tys. zł za prąd to duży problem.

– Płacisz 2 tys. zł za prąd? – pytam.

– Nie. Ja akurat mam fotowoltaikę i pompę ciepła.

Mówi też o imigrantach.

– Zależy, jak to rozumiemy. Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy szukają schronienia w Polsce. Jeśli ktoś ucieka, rozumiem to. Ale Polska nie ma być tranzytem między Ukrainą i Niemcami. Poza tym po co jest ten głupi NFZ? Polacy tyle czekają i tyle składek płacą, a nic z tego nie mają, bo i tak trzeba iść prywatnie i zapłacić.

Jeśli nie wiecie, co ma wspólnego NFZ z imigrantami

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Cudzoziemiec w Polsce – na końcu łańcucha pokarmowego

Praca imigranta w dynamicznie rozwijającym się kraju jest towarem pierwszej potrzeby. Ale on sam to tylko żywa maszyna lub intruz

W gdańskich stoczniach i fabrykach rozbrzmiewa kilkadziesiąt języków, podobnie jak w turystycznych zaułkach Starego Miasta. Stolica Pomorza ze swoim chłonnym rynkiem pracy skupia jak w soczewce wszystkie problemy polskiej polityki migracyjnej. W warunkach ostrego kryzysu mieszkaniowego i niepewności zatrudnienia liberalne hasła o równości szans i tolerancji szybko mogą zostać zastąpione polowaniem na czarownice. Niechęć i uprzedzenia sprzedają się jak gofry na plaży.

Chów klatkowy

W 50-metrowym, trzypokojowym mieszkaniu na gdańskich Siedlcach gnieździ się ośmiu Ukraińców. Wojna za wschodnią granicą jeszcze bardziej zaostrzyła kryzys mieszkaniowy, więc takie warunki to i tak wyjątkowy luksus. Miejsca, w których lokatorzy śpią na zmiany na piętrowych łóżkach, ograniczając czas spędzony w wynajętym mieszkaniu do kilku godzin niespokojnego snu, w aglomeracji gdańskiej nie należą do wyjątku. W myśl przepisów Kodeksu karnego z września 2017 r. na jednego osadzonego w polskim więzieniu powinno przypadać 3 m kw. powierzchni mieszkalnej. Więźniów i pracowników łączy więc konieczność ograniczania ekspresji ciała do minimum. Dnie spędzane w dusznych pomieszczeniach są jak krople spadające na czoło podczas chińskiej tortury wodnej.

Zagęszczeniu w wynajętych mieszkaniach i hotelach robotniczych towarzyszy całkowity brak ochrony przed nadużyciami na prywatnym rynku wynajmu. W gdańskim Nowym Porcie młodą Białorusinkę, która uciekła do Polski przed reżimem Łukaszenki, czekało starcie z realiami dzikiego rynku. Jej rzeczy osobiste zostały wyrzucone na ulicę, a kaucję przejęli nieuczciwi właściciele. W wyniku zastraszenia przez osiłków wynajętych przez właścicielkę lokalu dziewczyna dostała ataku padaczki. Cała sytuacja przypomniała jej pobicie przez białoruską milicję. Aktywiści lokatorscy donoszą o wielu tego typu sprawach z całego kraju.

– Do Komitetu Obrony Praw Lokatorów co kilka dni napływają zgłoszenia od przebywających w Polsce Ukraińców, Czeczenów, Pakistańczyków czy obywateli Arabii Saudyjskiej. Zgłaszający zazwyczaj nie mogą liczyć na równe traktowanie ich spraw przez policję. Mundurowi z cudzoziemcami obchodzą się zdecydowanie gorzej niż z Polakami – a przy tym nie zaobserwowałam, by nasi rodacy też mogli liczyć na profesjonalizm i zrozumienie funkcjonariuszy. Policjanci, gdy tylko słyszą obcy akcent, okazują całkowite lekceważenie. Pogarda wyczuwalna jest nawet wówczas, gdy zgłaszający płynnie mówi po polsku – stwierdza Zenobia Żaczek z Komitetu Obrony Praw Lokatorów.

Kontakt cudzoziemca z polskimi służbami porządkowymi jest jeszcze bardziej dramatyczny, jeśli sprawa dotyczy nielegalnego pobytu w pustostanie. Jeżeli w opuszczonym budynku chroni się polska rodzina, policjanci zazwyczaj przymykają oko. Znajdujące się w takiej samej sytuacji np. rodziny czeczeńskie są błyskawicznie wysyłane do ośrodka Straży Granicznej i traktowane jak przestępcy.

Do biura Komitetu Obrony Praw Lokatorów równie często trafiają sprawy Ukrainek i Białorusinek. Właściciele, którzy znaleźli bardziej dochodowych lokatorów, wyrzucają je na bruk z dnia na dzień. Policji nie obchodzi los ofiar brutalnego mechanizmu rynkowego. Funkcjonariusze z reguły nie chcą przyjmować tego typu doniesień ani nawet rozmawiać z pokrzywdzonymi.

Dziki Wschód i cywilizowany Zachód?

Tymczasem nie ma w Polsce takiego miejsca, w którym nie słychać o ukraińskich dzieciach przyjmowanych do przedszkoli bez kolejki kosztem polskich maluchów czy o dobrze płatnych etatach z pełnym ubezpieczeniem społecznym, czekających na pracowników zza wschodniej granicy.

– Ukraińcy i wiele innych grup pracowników cudzoziemskich są zatrudniani na czarno. „Pracodawcy” nierzadko okradają ich z pensji, a oni w efekcie stają się niewypłacalni, co skutkuje natychmiastowym wyrzuceniem z mieszkania. Nie wiedzą, do kogo się zwrócić – w sytuacji nadużyć pozbawieni są sieci wsparcia. Są także ofiarami propagandy, z którą zetknęli się jeszcze w ojczyźnie. Mówiono im, że Polska jako członek Unii Europejskiej i państwo cywilizowane przestrzega zasad humanitaryzmu i praworządności. Roszczeniowość Ukraińców może zatem brać się z ich wiary w propagandę uprawianą przez państwo polskie – ocenia aktywistka lokatorska.

Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski zadeklarował chęć niesienia pomocy

Felietony Jerzy Domański

Zełenski nie zrobił nawet pół kroku

Pomagamy Ukrainie mocno. I to ponad nasze realne możliwości. Efekty tej skali pomocy widać zwłaszcza tam, gdzie dodatkowe kilkaset tysięcy osób robi różnicę. Myślę tu przede wszystkim o systemie ochrony zdrowia, który już przed wybuchem wojny był piętą achillesową każdej władzy. A teraz jest jeszcze gorzej. I trudno za wszystko, co spadło na lecznictwo, obwiniać ministerstwo. Staramy się, i jako państwo, i jako zwykli obywatele, pomagać uchodźcom i rozwiązywać ich problemy. Nawet kosztem własnych potrzeb. Na krótką metę można było się zmobilizować w nadzwyczajny sposób. I na skalę zaskakującą nawet nas samych.

Ale gdy zbliżają się trzy lata tej wojny i naszej pomocy, nastroje po obu stronach są coraz bardziej minorowe. Mimo gigantycznego wsparcia państw NATO, a głównie USA, Ukraina traci kolejne miejscowości. I wykrwawia się. Podobnie jak Rosja. Choć ta pierwsza bardziej. Widzą to też kraje, które z nią nie sąsiadują. Państwa Unii mają swoje problemy i zaczynają oglądać każde euro, które ma pójść na pomoc dla Kijowa, a jest potrzebne, by podpierać własne gospodarki. Z miesiąca na miesiąc w sprawie pomocy więcej jest deklaracji niż czynów. Nie brakuje wzniosłych słów o otwieraniu Ukrainie drzwi do Unii Europejskiej, a nawet do NATO. Słowa nic polityków nie kosztują, bo hipokryzja jest wpisana w ten zawód.

Wizyta prezydenta Zełenskiego w Warszawie tylko to potwierdziła. W nagłówki o uchylaniu Ukrainie drzwi do Unii czy o gwarancjach całego NATO dla Kijowa nie wierzą pewnie nawet ich autorzy. Może to jest już ten moment, kiedy trzeba otworzyć oczy i zobaczyć, jakie są fakty. Gdybym przeczytał u kogoś, że chciałby widzieć Ukrainę w Unii czy w NATO, to zgoda. Ma prawo. Marzenia to piękna rzecz. Ale nie w polityce. Tu za złudzenia można słono zapłacić. I czy nam się to podoba, czy nie, jest realna polityka. A ta Ukrainy w tych organizacjach na razie nie widzi. A to „na razie” znaczy długie lata. Prezydent Ukrainy spotkał się w Polsce z czwórką dziennikarzy. Zabrakło miejsca dla kogoś z mediów publicznych.

Uważam to za skandal i prostacką manipulację.

Zełenski w sprawie Wołynia nie zrobił w Polsce nawet pół kroku. Powiedział, że zajmie się tym ministerstwo kultury, że są plany, „które będziemy wspierali, pomagali, obserwowali wyniki”. W podejściu Ukrainy do ludobójstwa na Wołyniu nic więc się nie zmieniło. Coś jednak się zmienia. Cierpliwość Polaków.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Libia. Targowisko niewolników XXI wieku

Niewolnika można było kupić za zaledwie 400 dol. „To kawał chłopa, wielki, silny mężczyzna!”, zachwalał handlarz, prezentując towar

Z Sudanu do Włoch prowadziła, jak nazywał ją Essey, droga śmierci. Pierwszą trudnością było pokonanie 1,4 tys. km przez Saharę, co trwało tydzień. Żadnych szos, żadnych torów, tylko bezmiar piasku tak nieskończony, że zdawał się planem filmowym albo jakąś psychologiczną sztuczką. Jedzenia i wody pasażerowie mieli niewiele, siedzieli ciasno spakowani na tyle pojazdów w palącym blasku słońca. W każdej chwili ich dżipy marki Toyota Hilux mogły zostać zaatakowane przez jedną z milicji. Kiedy ktoś umierał, porzucano jego ciało. Gdyby ktoś wypadł z auta, kierowca by się nie zatrzymał.

Po zaledwie pół godzinie podróży pewien człowiek oznajmił, że chce wracać. Nie pozwolono mu. „Pamiętam go – mówił później Essey. – Nie wiem, czy żyje, czy zginął”. Ta odmowa uwzględnienia osobistej decyzji stanowiła jasny sygnał: od tej pory jesteście ładunkiem, towarem, który się kupuje albo sprzedaje.

Granica z Libią nie jest wyraźnie oznaczona, ale Essey się domyślił, że ją przekroczyli, ponieważ uzbrojeni Sudańczycy przekazali ich grupę Libijczykom, ludziom o jaśniejszej skórze. Znów ruszyli w drogę i dotarli do miasta oazy Kufra, węzła przemytu wielu osób, gdzie kazano im wejść do jakiegoś budynku. W środku znajdowały się już setki innych czekających na kolejne połączenie. Właśnie tutaj Essey rozmawiał z Merim, nastolatkiem z Asmary, stolicy Erytrei. Spytał go, jak wygląda sytuacja w mieście, nagle spragniony opowieści o miejscu, w którym wciąż mieszkali jego dziadkowie i z którego uciekła kiedyś jego matka. (…)

Następnie powieziono Esseya w głąb kraju. Kiedy jechali nieznanymi traktami, uzbrojeni strażnicy poinformowali grupę, że będzie trzeba zapłacić tysiąc dolarów poza kwotą, którą już uzgodniono. Nie było dyskusji, a zbliżający się przystanek miał być najgorszym w dotychczasowej drodze. Libijskie miasto Bani Walid, dawną fortecę Al-Kaddafiego, migranci nazywają miastem duchów, ponieważ mnóstwo ludzi zniknęło tu bez śladu, nie obowiązują w nim absolutnie żadne prawa. Na obrzeżach są rozsiane zamknięte zespoły zabudowań, m.in. hal magazynowych; w jednej można upchnąć do 3 tys. osób.

Szefem uzbrojonych mężczyzn, którzy zapędzili ich jak owce do tych magazynów, był Erytrejczyk z ksywką Wedi Babu. Krewni Esseya znali Wediego Babu osobiście, więc on założył, że może zaufać przemytnikowi, choć człowiek ten nie znajdował się w Libii. Podobno prowadził fajne życie w Dubaju, kierując współpracownikami na odległość.

Wraz z Esseyem w magazynie w Bani Walidzie trzymano ok. 500 osób – kobiet i mężczyzn. Spali na wykładzinie rozłożonej bezpośrednio na ziemi. Były tylko cztery toalety ze złym odpływem. Zbiorniki z wodą należało przywozić ciężarówkami, dlatego szansa na prysznic przypadała w najlepszym razie raz na dwa tygodnie, a i tak Essey nie miał mydła. Szybko zaatakowały go różne infekcje, ubranie miał ciągle brudne. Czuł zmęczenie hałasem. Ludzie gadali dniem i nocą, bez przerwy. Upakowano ich tu tylu, że mieli mnóstwo powodów, by nie spać. Kłócono się o wszystko, nawet o to, kto zajmuje który skrawek podłogi. Essey ulegał wrażeniu, że życie jest paskudne. Czuł się wątły i kruchy w porównaniu z wieloma współtowarzyszami. Inni Erytrejczycy wyglądali na twardszych: niektórzy mieli za sobą służbę w wojsku albo pracę w więzieniu. Essey podupadł na zdrowiu, osłabł.

Niedługo po przyjeździe zapędzono go do kolejki do telefonu, by po raz pierwszy zadzwonił do rodziny. „Kupiłem cię – usłyszał od jednego z uzbrojonych strażników, zanim dotarł do aparatu. – Na razie jesteś bezpieczny”. Groźba ta zawisła w powietrzu. Rozmowa telefoniczna miała potrwać zaledwie kilka bezcennych minut: nie było czasu na wymianę uprzejmości. Essey musiał wyjaśnić matce, gdzie jest i że dobił z tymi ludźmi targu, zanim poda jej kwotę, jaką ma zebrać, a także numer konta, na który powinna ją wpłacić. Każdy z uchodźców miał osobisty kod, który rodzina wpisywała, dokonując płatności. Bicie zaczęło się dopiero po kilku pierwszych rozmowach telefonicznych.

W ciągu dwóch pierwszych miesięcy rodzina Esseya zebrała 5 tys. dol., ale on w magazynie przesiedział siedem. Po dokonaniu każdej transakcji szmuglerzy znajdowali szereg wymówek, dlaczego opóźniają umieszczenie chłopaka na łodzi: a to sztorm na morzu, a to konflikt w nadmorskim mieście Sabrata. „Inshallah bukra – powiadali uzbrojeni mężczyźni, kiedy ich pytano. – Jeśli Bóg zechce, jutro”. (…)

Wtedy wiedziano już, że Libia to targowisko niewolników XXI w. Czwarte największe państwo na kontynencie afrykańskim, którego ponad 90% zajmuje pustynia, zapewniało mnóstwo przestrzeni dla zakazanych interesów, mogły tam rozkwitać. Przemyt i handel ludźmi miały się tu dobrze od dawna. W maju 2017 r., kilka miesięcy po przybyciu Esseya, główna prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego, Fatou Bensouda, określiła Libię mianem targowiska, na którym handluje się istotami ludzkimi. Poinformowała Radę Bezpieczeństwa ONZ, że jej biuro zbiera dane dotyczące popełnianych tam zbrodni na migrantach i uchodźcach i że rozważa wszczęcie oficjalnego śledztwa, aby ustalić osoby za to odpowiedzialne. W tym samym roku CNN International pokazało coś, co zszokowało opinię publiczną na świecie. Dziennikarze stacji pod przykrywką sfilmowali aukcję migrantów w Libii: niewolnika można było kupić za zaledwie 400 dol. „To kawał chłopa, wielki, silny mężczyzna!”, zachwalał handlarz niewolników, prezentując towar. W rezultacie na sesji nadzwyczajnej zebrała się Rada Bezpieczeństwa ONZ, stworzono też siły zadaniowe afrykańsko-unijne, ale w sumie niewiele to wszystko dało.

Handel ludźmi trwał. Kiedy człowiek jest zdesperowany, lekkomyślnie rzuca się na każdą możliwość, nawet oddaje się w szpony systemu, który go kupuje i sprzedaje. Libijczycy o nieco

Fragmenty książki Sally Hayden Za czwartym razem zatonęliśmy, przeł. Przemysław Hejmej, Post Factum / Sonia Draga, Katowice 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Filmy dokumentalne zmieniają ludzkie losy

Kiedy jesteśmy z kimś w ekstremalnych momentach, szybko tworzy się więź silniejsza niż inna relacja.

Agnieszka Zwiefka – (ur. w 1978 r.) ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Obroniła doktorat w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na tej samej uczelni. Członkini Europejskiej Akademii Filmowej, EWA European Women’s Audiovisual Network i Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Film „Drzewa milczą” zdobył Złotego Lajkonika w Konkursie Polskim i wyróżnienie w Międzynarodowym Konkursie Dokumentalnym na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Został też uhonorowany Nagrodą „Beyond the Screen” na DocAviv Film Festiwal w Tel Awiwie.

Dlaczego temat kryzysu na polsko-białoruskiej granicy ucichł na wiele miesięcy? Chodzi o społeczną obojętność, zdystansowanie mediów czy może interesy polityczne?
– Dobrze zdiagnozowałeś wszystkie problemy. Konflikt w Strefie Gazy też zniknął z pierwszych stron gazet. Łatwo uodparniamy się na niewygodne tematy. W przypadku kryzysu na granicy zaważyła jeszcze jedna rzecz. Szybko został wyparty przez wojnę w Ukrainie, bo wsparcie dla napadniętego sąsiada zjednoczyło Polaków. Ocena sytuacji z granicy polsko-białoruskiej wywołuje odwrotny efekt. Właśnie dlatego niewielu dziennikarzy i filmowców chciało zajmować się tym tematem. Społeczna obojętność nie może oczywiście usprawiedliwiać działań polityków. Nowy rząd, który sama wybierałam, bardzo mnie zawiódł, i to na wielu frontach. Reżyser nie może być jak polityk, musi wchodzić i mówić „sprawdzam”. Nie powinno się też przystępować do realizacji dokumentu z gotową tezą, bo wtedy trafimy na mieliznę. Przewagą kina dokumentalnego nad mediami informacyjnymi jest fakt, że można się zatrzymać. Nie trzeba galopować za kolejną wojną, za kolejnym nośnym tematem. Przebywamy z naszymi bohaterami długo i naprawdę próbujemy ich zrozumieć.

Wierzysz w interwencyjną moc kina dokumentalnego, w to, że może zmieniać rzeczywistość?
– Wierzę, że możemy przekonać chociaż kilku ludzi do zmiany zdania. Pokazałam film „Drzewa milczą” dwóm osobom o skrajnie prawicowych poglądach, które twierdziły, że w lesie na granicy są tylko młodzi, agresywni mężczyźni. Ci widzowie płakali przez cały seans i potem przyznali, że rzeczywistość wygląda inaczej. Wierzę też w interwencyjną siłę dokumentu, który wcale nie stara się być interwencyjny, tylko pokazuje konkretną osobę i jej historię. W „Drzewa milczą” anonimowe dane statystyczne zyskują twarz, imię i biografię. Poza tym dokumenty nieraz zmieniają ludzkie losy. Kiedy zrealizowałam film „Królowa ciszy” o Romach z nielegalnego koczowiska, okazało się, że koczowisko nie zostało eksmitowane. A sprawa wydawała się już przesądzona. Dzięki „Drzewa milczą” chcemy zaś doprowadzić do tego, że Runa pójdzie na wymarzone studia prawnicze. Zaczynamy zbiórkę pieniędzy, aby jej to umożliwić.

Gdzie trafiłaś na Runę i jej rodzinę?
– Razem z przyjacielem, operatorem Kacprem Czubakiem, pojechaliśmy na granicę w ciemno. Chcieliśmy zobaczyć sytuację na własne oczy i pomóc. Wzięliśmy kamerę, bo w głowie filmowca zawsze pojawia się myśl „a może coś zmienię”, ale nie mieliśmy presji, by wrócić z gotowym tematem na dokument. Zatrzymaliśmy się w pozarządowym ośrodku dla uchodźców w Białymstoku, który prowadzili ludzie z Fundacji Dialog, pracowaliśmy tam jako wolontariusze. Pewnego dnia przyjechała rodzina Runy. Odebrałam to jako impuls. Wierzę, że w kinie dokumentalnym istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczęliśmy kręcić, kiedy mama Runy jeszcze żyła i nie mieliśmy jasno sprecyzowanej koncepcji filmu. Interesowała mnie przede wszystkim perspektywa nastoletniej uchodźczyni. Obserwując wiele rodzin z Azji Zachodniej, zwłaszcza z Iraku i Iranu, zauważyłam powtarzający się schemat. W ekstremalnych sytuacjach mężczyźni rozpadają się na kawałeczki, a kobiety, w dużej mierze nastoletnie dziewczyny, zaczynają rządzić i biorą odpowiedzialność na swoje barki.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Gdziekolwiek jesteś, tam jest twój dom

Uchodźcom w Niemczech, jeśli nie przybyli z Ukrainy, jest coraz trudniej.

2 czerwca zmarł policjant brutalnie zaatakowany nożem dwa dni wcześniej przez mężczyznę pochodzącego z Afganistanu. 25-letni sprawca mieszka w Niemczech od ok. 10 lat, ma żonę i dwójkę dzieci. Śledczy nadal nie ustalili motywu zbrodni, ponieważ zamachowiec został postrzelony i nie mógł być przesłuchiwany. Nożownik zaatakował w centrum Mannheim podczas demonstracji zorganizowanej przez islamofobiczny Ruch Obywatelski Pax Europa (BPE). Zranił jeszcze pięciu innych mężczyzn.

Niemieccy politycy od lewa do prawa potępili zbrodnię, aczkolwiek SPD, partia kanclerza Olafa Scholza, stara się tonować emocje. – Odróżniamy muzułmanów, którzy do nas należą, od islamistów, których zwalczamy z najwyższą surowością – powiedziała ministra spraw wewnętrznych Nancy Faeser. Jednak współrządzący w Berlinie liberałowie z FDP już zapowiedzieli, że będą się domagać ponownej możliwości deportowania osób z Afganistanu – dotychczas ze względu na katastrofalną sytuację i reżim talibów zazwyczaj nie były odsyłane. Deportacji żądają także politycy głównej partii opozycyjnej, chadeckiej CDU, a przede wszystkim prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD). Przewodniczący frakcji w Bundestagu, Alice Weidel i Tino Chrupalla, piszą, że chcą „bezpiecznych granic i twierdzy Europa. Imigracja z Afganistanu musi zostać zatrzymana”.

Wiele wskazuje, że cień tragedii z Mannheim padnie też na innych uchodźców. W latach 2015-2022 ok. 2,35 mln osób złożyło wniosek o azyl lub inny status ochrony. Ten ostatni, zazwyczaj tymczasowo, otrzymało 1,8 mln. Dodatkowo w Niemczech przebywa ok. 1,1 mln uchodźców z Ukrainy, którzy podobnie jak w Polsce mają bardziej uprzywilejowaną pozycję i jej nie stracą. Pogorszy się natomiast sytuacja ponad 300 tys. uchodźców z innych krajów, w większości pozaeuropejskich, którzy w ubiegłym roku złożyli wniosek o azyl lub ochronę międzynarodową. I to mimo faktu, że zdecydowana większość tych ludzi nie popełnia przestępstw, a wręcz robi, co może, żeby z Niemcami się zintegrować.

Często są to ofiary przemocy i dyskryminacji – ze strony zarówno urzędów, jak i prawicowo-radykalnych sprawców. W 2023 r. Federalne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało 15 tys. przestępstw na tle ksenofobicznym, o połowę więcej niż rok wcześniej. Liczba aktów islamofobicznych wzrosła o 140%.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Wpuszczać czy strzelać

Hipokryzja na granicy.

Granica. Polska granica z Białorusią to dziś najgorętszy temat. Nie napływają stamtąd dobre wiadomości. W zasadzie nadchodzą same złe. Ostatnia – to śmierć polskiego żołnierza, ugodzonego nożem. Oficjalny komunikat, mimo że pisany urzędowym językiem, niesie wielki ładunek dramatyzmu. „Podczas podjętej interwencji żołnierz w stopniu szeregowego z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej został ugodzony nożem w okolice klatki piersiowej, gdy blokował tarczą ochronną i własnym ciałem wykonany przez migrantów wyłom”. „Cios został zadany przez sprawcę z zaskoczenia, po przełożeniu ręki przez płot”.

Z informacji wiemy, że grupa migrantów próbowała przedostać się przez wyłom w ogrodzeniu granicznym i jeden z nich uderzył polskiego żołnierza nożem. Kto to był? Czy strona białoruska go wskaże? Pytanie jest zasadne, bo – jak wiemy z relacji – w grupach migrantów próbujących forsować płot są też osoby związane z białoruską władzą: przewodnicy, przemytnicy, Czeczeńcy… Wiele rzeczy pozostaje więc pod nadzorem tamtych służb. 

To nie koniec pytań, pojawiają się następne. Czy rzeczywiście dobrym pomysłem jest, by granicy bronili czołgiści? Czy byli należycie przeszkoleni? Odpowiednio wyposażeni?

6 czerwca dowiedzieliśmy się o śmierci polskiego żołnierza, a dzień wcześniej wyszło na jaw, że prokuratura chce postawić zarzuty dwóm polskim żołnierzom, którzy pod koniec marca oddali strzały ostrzegawcze, gdy grupa migrantów przeszła przez płot. 

„Wyprowadzono ich w kajdankach!” – to kolejny krzyk mediów… i polityków. I oczywiście mamy atak na „prokuratorów Bodnara”, którzy chcą karać żołnierzy za to, że bronili granicy. Ale sprawa ta, jak się okazuje, ma drugie dno. Szefem pionu wojskowego w Prokuraturze Krajowej jest Tomasz Janeczek. To prokurator ze stajni Ziobry, i to od lat. Był w grupie prokuratorów, która prowadziła sprawę Barbary Blidy, mogliśmy go usłyszeć na komisji sejmowej. 

Jeżeli ktoś wątpił, że w instytucjach państwa okopali się ludzie PiS i Ziobry, dla których walka z obecną władzą jest najważniejsza, ma pokazane czarno na białym, że powątpiewał niesłusznie.

Za chwilę więc wokół granicy wybuchnie polityczna bomba. I mniej więcej wiemy, jaki efekt ten wybuch wywoła. Że będzie jeszcze gorzej. Jeszcze bardziej brutalnie. A może i bardziej krwawo. A już jest źle. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Na granicy nie zmieniło się nic

Migranci będą nadal napływali. Będą przybywali do Europy coraz potężniejszą falą, to nieuchronne zjawisko. Zdesperowani ludzie ruszą.


Prof. Hanna Machińska – prawniczka i nauczycielka akademicka, doktor nauk prawnych


Czy coś się zmieniło na granicy po 15 października?
– Takie były nasze nadzieje, że zmieni się bardzo dużo. Że nowa władza odstąpi od działań, które po prostu są niezgodne z prawem międzynarodowym, bardzo okrutne wobec migrantów, uchodźców. Przecież ci ludzie w przeważającej części uciekają z miejsc, w których trwają konflikty wojenne. Z Somalii, z Konga, Syrii, Afganistanu… Mieliśmy więc nadzieję, ale niestety nie zmieniło się nic. Co więcej, obserwujemy natężenie niebezpiecznej retoryki, że to funkcjonariusze są ofiarami. 

Że są atakowani. 

Zmarł żołnierz, ugodzony na granicy nożem.
– Nikt nie zaprzecza, że ataki się zdarzają. Ale moją uwagę zwraca to, że ataki na funkcjonariuszy dokonywane są z zewnątrz, spoza muru. Nie wiemy, kim są sprawcy, czy to są migranci, czy prowokatorzy, czy służby białoruskie. Nie mamy pojęcia. Te ataki nie dokonują się już na terytorium Polski, więc brakuje obiektywnego spojrzenia na sytuację.

Widzimy, że granicę atakują grupy młodych, agresywnych mężczyzn – tak to jest pokazywane w mediach.
– Tam jest również wiele kobiet, dzieci. Wiele osób, które wymagają natychmiastowej pomocy lekarskiej. Znam przypadek, że matka, w ciężkim stanie, została przyjęta do szpitala, a jej 17-letnia córka, mimo prawdziwych dokumentów, paszportu, do Polski nie została wpuszczona. I to nie był najdrastyczniejszy znany mi przypadek. Mój wielki sprzeciw budzi jawne, demonstracyjne naruszanie prawa międzynarodowego przez Polskę, konwencji, które ratyfikowaliśmy. 

Na przykład?
– Europejska konwencja praw człowieka wyraźnie mówi o zakazie zbiorowych wydaleń. Konwencja genewska mówi, że osoby, które – używa tego sformułowania – nielegalnie się dostają na terytorium danego państwa, nie będą przez to państwo karane. Poza tym mówi, że zabronione jest wydalanie tych osób do miejsc czy państw, w których może im grozić utrata zdrowia bądź życia.

Naruszana jest też polska konstytucja, która mówi o prawie do azylu, a także prawo Unii Europejskiej, odwołujące się do Europejskiej konwencji praw człowieka. Mamy mocno zbudowane ramy prawa międzynarodowego. A w różnych wystąpieniach premier jakby od tego abstrahował, jakby nie rozumiał, czym jest zobowiązanie państwa. Jak mam to rozumieć? 

Ale przecież Polska nie jest jedynym krajem Unii Europejskiej, który łamie prawo międzynarodowe dotyczące migracji. To i Hiszpania, i Włochy. Panuje ogólnoeuropejski nastrój wrogości wobec ludzi, którzy w coraz większej skali napierają na europejskie granice.
– Tak jest, we Włoszech, w Hiszpanii dochodzi do tego typu naruszeń. Ale to dla nas nie powinno być przykładem. Skoro w tamtych państwach łamane jest prawo, my również mamy przyzwolenie na jego łamanie? Oczywiście państwa nie mogą być pozostawione same sobie, jeśli chodzi o walkę z kryzysem humanitarnym. W Unii tak się uważa. Dlatego Unia odwołuje się do zasady solidarności i stąd wziął się pakt migracyjny.

Którego Polska Donalda Tuska nie podpisała i który oprotestowała.
– Nie rozumiem, dlaczego został oprotestowany przez Polskę, skoro wyraźnie jest w nim powiedziane, że Polska nie będzie nim obciążona, bo przyjęła bardzo wielu uchodźców wojennych z Ukrainy. I to nie musi być koniec naszych działań, ponieważ nie wiemy, jak sytuacja tam się rozwinie. Z kolei, jeżeli chodzi o granicę białoruską, nie ulega wątpliwości, że jest to ze strony reżimu Łukaszenki i Putina starannie przemyślana polityka uderzenia w Polskę i w Unię Europejską. Niestety, nasza odpowiedź na to uderzenie jest zła. Od samego początku świadczyła o kompletnym nieprzygotowaniu Polski do tego typu zdarzeń. 

Od kiedy?
– Cofnijmy się do lat 2016-2017, kiedy przez Terespol napływały rodziny czeczeńskie. Naszą odpowiedzią była przemoc. Uznaliśmy, że nie będziemy kobiet, dzieci, rodzin wpuszczać do Polski. Efekt był taki, że zapadły wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka stwierdzające naruszenie europejskiej konwencji, nakazujące Polsce wypłacenie bardzo wysokich odszkodowań. A to czasy, kiedy nie było jeszcze białorusko-rosyjskiej polityki wypychania na polską granicę migrantów. Potężny kryzys humanitarny widzę później w wydarzeniach w Usnarzu Górnym. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.