Tag "ZSRR"
O likwidacji „Po Prostu” z dystansem. Młodzi idealiści chcieli za wiele
Młodzi idealiści zderzyli się z rzeczywistością, ale nie było to zbyt bolesne
Odwilż październikowa 1956 r. stanowi jedną z najważniejszych, niestety często zapominanych obecnie dat w najnowszej historii Polski. Nie ulega jednak wątpliwości, że była to cezura nad wyraz przełomowa, jakkolwiek różni krytykanci nie chcieliby na nią patrzeć. Polacy swoimi siłami zakończyli smutny okres stalinizmu, którego ostatnim akordem były wydarzenia poznańskie. Uniknięto interwencji sowieckiej, która mogła się zakończyć krwawą jatką na ulicach Warszawy, tak jak miało to miejsce w tym samym czasie w Budapeszcie. Należy docenić rozwagę ówczesnych pokoleń, którym udało się uzyskać to, co było wówczas do uzyskania w zakresie narodowej wolności.
Gra do jednej bramki
Za koniec odwilży na ogół uznaje się likwidację tygodnika „Po Prostu”. Wskazuje się winnych, wychwala ofiary. Po długim czasie można spojrzeć na owe wydarzenia z większym dystansem i dostrzec wiele niuansów, które w sporach ideologicznych mogą umykać naszej uwadze.
W 1956 r., zwłaszcza po tajnym (do czasu) referacie Nikity Chruszczowa potępiającym stalinizm, dla wszystkich stało się jasne, że dotychczasowy system był nie do utrzymania. Świadomość tego miały także kierownictwo partii i aspirujące części młodej inteligencji. Następował przyśpieszający proces obumierania stalinizmu i budowy na jego gruzach bardziej demokratycznej Polski.
Ciekawy jest fakt, że reformatorskie skrzydło partii i redakcja dotychczas nudnego pisemka Związku Młodzieży Polskiej grały w tym przypadku do jednej bramki, jeżeli spojrzeć na treści, które zaczęły być publikowane na łamach „Po Prostu”, i poglądy Władysława Gomułki, który w społeczeństwie był widziany jako jedyny człowiek mogący uzdrowić sytuację w kraju. Tygodnik Eligiusza Lasoty z siedzibą w Pałacu Kultury i Nauki wprost poparł Gomułkę i pisał o konieczności jego powrotu do władzy.
Gomułka zaś po wyjściu z więzienia był czytelnikiem „Po Prostu” i doceniał jego rolę w demokratyzacji kraju. Sam, wracając do zdrowia w Ciechocinku, planował reformy, które pozwoliłyby w jak największym stopniu zdemokratyzować kraj i uniezależnić go od ZSRR. Wiedział z własnego doświadczenia, jakie były ograniczenia systemu i do czego mógł się posunąć.
Na własną zgubę
Dość wiecowania, czas wracać do pracy! Sukces został osiągnięty, a
Chruszczow w paszczy lwa
Od „tajnego referatu” do autonomii – zmiana zależności Polski od ZSRR w 1956 r.
Rok 1956 w stosunkach polsko-radzieckich uchodzi za szczególny. Porozumienie mocarstw z 1945 r., zwane porządkiem jałtańskim, pozbawiało Polskę suwerenności i skazywało na podrzędną rolę w sowieckim imperium. Moskwa najpierw traktowała ją jako państwo buforowe, a następnie wasalne. Pamiętny rok 1956 przyniósł zmianę. (…)
Z rehabilitacją Gomułki wiązało się odrodzenie koncepcji „polskiej drogi do socjalizmu”. Wyobrażano ją sobie jako odmienną radzieckiej, czyli autonomiczną. Pozostawał problem politycznego zaplecza Gomułki – kto z Biura Politycznego, względnie też która z rywalizujących frakcji miała go wspierać. Można było się spodziewać, że będą nią natolińczycy, ale puławianie wykazali się pragmatyzmem, deklarując puszczenie w niepamięć dawnych zarzutów.
Zadania pojednania ich z Gomułką podjął się Cyrankiewicz. Wykorzystał absencję Ochaba, który udał się w daleką podróż do Chin. Zatrzymał się w Moskwie, aby porozmawiać z Chruszczowem. Zabiegał o pożyczkę zbożową, ale gdy Chruszczow, w typowy dla siebie sposób, zirytował go, hardo oświadczył, że kupi brakujące Polsce zboże w Ameryce. Nikita Siergiejewicz przełknął tę krnąbrność, ale wstrzymał rozmowy nad obiecaną pomocą dla Polski.
Zawiązywała się nowa koalicja władzy. Gomułka jako warunek postawił, że jeżeli ma przewodzić partii, wyciągnąć ją oraz kraj z kłopotów, to chce sformować ścisłą ekipę wedle własnych zamysłów. Gdy Ochab wreszcie wrócił z Chin, 8 października zwołał Biuro Polityczne. Dano mu odczuć, że nie panuje nad sytuacją. 12 października zaproponowano Gomułce udział w dyskusji nad przyszłością. Od tego zaproszenia jego rychła nominacja jako męża opatrznościowego na szefa partii była przesądzona.
W łonie Biura powołano czteroosobową komisję, która miała zaproponować jego nowy skład. Stało się jasne, że w nowym Biurze znajdzie się czwórka „komisarzy” i pięć wskazanych przez nich osób. Pałacowy przewrót się rozpoczął. Natolińczycy ze zdumieniem skonstatowali, że ich ograno. Zaalarmowali Moskwę o tym, że kilku członków Biura Politycznego postanowiło obsadzić stanowisko szefa partii, ignorując prerogatywy Kremla, który, jak pokazała nominacja Ochaba pół roku wcześniej, w myśl pragmatyki partyjnej miał w takich kwestiach ostateczny i decydujący głos.
Nieoczekiwana wizyta
Larum dotarło do uszu Nikity Siergiejewicza, który poczuł się zdezorientowany. Uznał, że sytuacja w Polsce wymyka się spod kontroli. Miał go irytować brak zapytania Polaków o jego zdanie w kwestii partyjnego przywództwa i podejrzliwość, czy nie planują jakiejś dywersji, która mogłaby przeciąć szlaki komunikacyjne łączące półmilionową armię stacjonującą w NRD z zapleczem.
Postanowił wybrać się do Warszawy. Do złożenia nieoczekiwanej wizyty skłonił go zamiar Gomułki sprawowania władzy w oparciu o frakcję puławską i wzięcie jej bez tradycyjnego kremlowskiego błogosławieństwa. Chciał więc wiedzieć, czego może po Gomułce się spodziewać.
Wyjechał pośpiesznie, po drodze zatrzymując się w Brześciu. Tu prawdopodobnie po naradzie, z Żukowem, nakazał oddziałom radzieckim stacjonującym w Polsce przygotować się do interwencji.
Pomysł ten nie był przemyślany. Chruszczow wezwał też oficera, któremu najbardziej ufał, czyli marszałka Iwana Koniewa, dowódcę wojsk Układu Warszawskiego, aby natychmiast zjawił się w Warszawie.
Następnego dnia
Artykuł jest fragmentem obszernego tekstu prof. Andrzeja Skrzypka, zamieszczonego w wydanej przez „Przegląd” książce „Przełom Października ‘56”.
III wojna światowa (1981-1985) – realny konflikt, którego nie było
Jeżeli ktoś pamięta pierwszą połowę lat 80., może sobie pogratulować – nie dość, że widział tak ważne wydarzenia w dziejach Polski jak powstanie Solidarności czy wprowadzenie stanu wojennego, to jeszcze udało mu się przetrwać (potencjalną) III wojnę światową. Podczas gdy wielu Polaków rozwiązywało problemy dnia codziennego, śmiało się, bawiło lub smuciło, za kurtynami światowej polityki trwał jeden z najgorętszych konfliktów od 1945 r. Mało brakowało, a cała ludzkość mogłaby zniknąć w ciągu kilku minut.
Groźba III wojny światowej, wisząca nad ludzkością od rozpoczęcia zimnej wojny pomiędzy Wschodem a Zachodem, była tym poważniejsza, że obie strony dysponowały bronią mogącą wybić, i to kilkukrotnie, całe życie na Ziemi. Paradoksalnie to z tego powodu konflikt na taką skalę nigdy nie wybuchł, a starcia obu bloków przybierały co do zasady kształt wojen zastępczych z dala od Waszyngtonu i Moskwy. Doktryna MAD (Mutually Assured Destruction – obustronnie gwarantowanej destrukcji) powodowała, że żadna strona nie mogła sobie pozwolić na radykalny krok. Odpowiedź była niemożliwa do przewidzenia, tak samo jej skutki. Mimo ogromnych napięć główny teatr konfliktu, czyli Europa, pozostał spokojny. Oczywiście dochodziło do takich sytuacji jak zestrzelenie amerykańskiego samolotu U-2 czy kryzys kubański, ale na przełomie lat 70. i 80. zachowano równowagę sił i trwał okres odprężenia (détente). Niekiedy okres ten uważa się za cezurę dwóch zimnych wojen.
Jakkolwiek by ciąć na kawałeczki oś czasu, należy się zgodzić, że znaczne zaostrzenie sytuacji międzynarodowej zapoczątkowała interwencja radziecka w Afganistanie w 1979 r. Zachodnia opinia publiczna była zniesmaczona i w ramach protestu drużyny sportowe z wielu państw zbojkotowały igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 r. Nasiliły się nastroje prawicowe i antykomunistyczne. W Polsce pojawiła się Solidarność, a w Waszyngtonie w 1981 r. nowy gospodarz, zupełnie inny od poprzedników i nieprzewidywalny.
Żart prezydenta
Ronald Reagan jest do dziś postacią znaną i rozpoznawalną. Aktor w westernach, gubernator Kalifornii i nowa jakość w polityce, wykorzystujący umiejętności aktorskie i mający wyraziste poglądy, zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem, Jimmym Carterem. Jego projekt liberalizacji gospodarki amerykańskiej (w tym samym czasie podobne reformy przeprowadzała brytyjska premier Margaret Thatcher) stawiał go w kontrze do systemu socjalistycznego, który do niedawna miał jeszcze obrońców na Zachodzie. Do historii przeszedł żart prezydenta, który, udając, że nie wie o włączonym mikrofonie, ogłosił wydanie rozkazu likwidacji ZSRR. Wielu słuchaczy to rozbawiło, na Kremlu natomiast potraktowano sprawę poważnie.
Przywództwo radzieckie znajdowało się w niebezpiecznej sytuacji. Stary, schorowany i uzależniony od alkoholu Leonid Breżniew pod koniec życia był „pudrowanym trupem”, który nie odróżniał już swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Żadnej grupie na Kremlu nie opłacało się jednak zmieniać tego stanu. Z resztą kierownictwa nie było lepiej, średnia wieku członków władz KPZR przekraczała 70 lat (sic!). Dodatkowo w związku z działalnością ekonomiczną Reagana, wprowadzającego sankcje i embarga, oraz rozwojem gospodarki amerykańskiej gospodarka radziecka zaczęła wchodzić w poważny kryzys. Nałożył się na to wyścig zbrojeń drenujący moskiewski budżet.
Po obu stronach zaczęła się kształtować sytuacja wręcz paranoidalna. Podczas szkolenia z zasad bezpieczeństwa nowy prezydent USA mógł na własnej skórze doświadczyć procedur, które miały go zabezpieczyć podczas ewentualnej katastrofy nuklearnej. Na Reaganie zrobiło to piorunujące
Niepodległość i patrioci
Rok 1990 był rokiem demagogii. Odtąd III RP nigdy już nie zeszła z drogi populizmu i na tym gruncie wyrosła jej radykalna prawica
Stanisław August Poniatowski doczekał sprzyjającej Rzeczypospolitej koniunktury politycznej, ale była to zmiana chwilowa i nie uratowała kraju przed rozbiorami. Józef Piłsudski wykorzystał koniunkturę wynikłą z pustki politycznej po zaborcach i okupantach. A Wojciech Jaruzelski?
Hipotekę miał zszarganą jeszcze bardziej niż ostatni król Rzeczypospolitej: wszak dopiero co skierował wojsko polskie przeciw powstaniu Polaków. W dodatku przeciw powstaniu, które – w przeciwieństwie do konfederacji barskiej – nie miało charakteru zbrojnego. Czy jednak miał wyjście? Stan wojenny wprowadził w momencie dekoniunktury, wobec realnie istniejącego zagrożenia dla polskiej państwowości, przynajmniej w dotychczasowym kształcie terytorialnym. Realizował w Polsce interes rosyjski? Oczywiście – działał dokładnie tak jak Stanisław August. Bo też – tak jak on – uważał, że status quo jest wartością, że jest zgodny z polskim interesem narodowym. Naruszenie status quo gotowe było przynieść nieszczęście. Jaruzelski, miłośnik historii i literatury, był akurat jednym z tych, którzy przerobili lekcję Konstytucji 3 maja. A w 1939 r. na własne oczy widział rozbiór świeżo odzyskanego państwa.
Zatem nie zerwał z Rosją, jak zrobił to na cztery lata Stanisław August. I w przeciwieństwie do niego oszczędził rodakom kolejnej klęski. Dobrze wiedział, że Polska nie ma sojuszników – nawet takich, jakimi w czasie Sejmu Wielkiego były Prusy czy Wielka Brytania. Polska była zdana na Rosję i tylko na Rosję, ta zaś – jak w XVIII w. – była gwarantką polskich granic. Że mimo to udało się Jaruzelskiemu zachować będące solą w oku Moskwy polskie społeczno-polityczne odmienności, to graniczyło z cudem. Ale było możliwe, bo rozbrajało demokratyzacyjne pomysły Solidarności. Jednak kolejne decyzje Jaruzelskiego, jak Trybunał Konstytucyjny, Trybunał Stanu czy Rada Konsultacyjna przy przewodniczącym Rady Państwa, choć nie bez racji pomawiane o fasadowość, tworzyły przecież pierwsze przyczółki państwa demokratycznego. A z biegiem czasu traciły tę fasadowość: Trybunał Konstytucyjny zaczął urzędowanie od werdyktu nieprzychylnego rządowi, a protokoły z posiedzeń Rady Konsultacyjnej były drukowane – rzecz w realnym socjalizmie niesłychana – bez cenzury. Wszystko to dokonywało się pod stałym naciskiem Solidarności: śmiertelnie skłócone obozy polityczne szły osobno, lecz w jednym kierunku.
Początek koniunktury
Stanisław August przeżył Katarzynę, ale był już wtedy ekskrólem, a jego państwo nie istniało. Jaruzelski dekoniunkturę przeczekał, a państwo zachował – w dodatku w nienaruszonym kształcie terytorialnym, z ustrojem przekształconym w Październiku 1956 i dodatkowo jeszcze zdemokratyzowanym.
Wprowadzając stan wojenny, Jaruzelski wepchnął Solidarność do zamrażarki, ale jej fizycznie nie zniszczył. Postawa taka była rezultatem zasadniczej zmiany charakteru władzy w PRL. W grudniu 1970 r., podczas wystąpień robotniczych na Wybrzeżu, Władysław Gomułka mówił o kontrrewolucji. W sierpniu 1980 r. Edward Gierek nie chciał już strzelać do robotników, a w roku 1981 Stanisław Kania rozmawiał z Solidarnością. To wszystko było zobowiązujące także dla następców, i to mimo niechcianej tragedii w kopalni Wujek. Wprowadzając stan wojenny, Jaruzelski nie mógł się spodziewać zmiany charakteru ZSRR, a jednak doczekał pierestrojki Michaiła Gorbaczowa. Przez swe kroki demokratyzacyjne stał się poniekąd ojcem chrzestnym pierestrojki.
Objęcie rządów w roku 1985 przez Gorbaczowa oznaczało powrót do Polski koniunktury. Oczywiście pojawienie się w ZSRR nowej polityki było następstwem twardej postawy prezydenta USA Ronalda Reagana, a w rezultacie – sowieckiej przegranej w wyścigu zbrojeń. Zadziwiające jednak, że i w tym przypadku brak w Polsce rzetelnej oceny historii. Wszak Gorbaczow – jak niegdyś cesarz Aleksander I – zwrócił Polakom wolność. Z tym że Aleksander zapowiedział
Artykuł jest skróconą wersją tekstu, który ukaże się w książce „Okrągły Stół – wyprawa w nieznane”, będącej zbiorem referatów prezentowanych na konferencji pod tymże tytułem, zorganizowanej przez Muzeum Niepodległości, Fundację Amicus Europae i Fundację Ogólnopolskiej Komisji Historycznej Ruchu Studenckiego im. Wiesława Klimczaka.
To było nasze zwycięstwo
W III RP Dzień Zwycięstwa został wykreślony z listy świąt, gdyż kojarzył się z PRL
Wojna jest, niestety, stałym składnikiem ludzkiej historii. Przekonuje się o tym każde pokolenie, choć na szczęście nie każde tak samo dotkliwie i na własnej skórze. Wojna to specyficzny sposób uprawiania polityki – walka o władzę (nad całymi krajami, narodami, a nawet kontynentami) doprowadzona do skrajności. Każda wojna ma na celu pokój, tyle że zawarty na zasadach narzuconych przez zwycięzcę. Kiedy jednak pokój następuje, większość ludzi w naturalnym odruchu cieszy się z zakończenia wojny, nie zważając na jej polityczne implikacje. Te interesują głównie polityków, a później już tylko historyków. Zwykli śmiertelnicy bez wahania podpisują się pod hasłem: nigdy więcej wojny! Choć następna prędzej czy później wybuchnie.
80 lat po podpisaniu kapitulacji III Rzeszy wyraźnie widać, jak dramatycznym momentem w dziejach była II wojna światowa i jak wielkim błogosławieństwem dla ludzkości było jej zakończenie.
Wcale nie jest tak, że w polityce – także międzynarodowej – nie należy odróżniać dobra od zła, bo liczą się jedynie skuteczność i egoistyczne interesy. Taka darwinistyczna wizja stosunków między państwami i narodami imponuje dziś wielu ludziom, lecz nie ma żadnego powodu, aby miała być atrakcyjna dla nas, Polaków. I to nie tylko dlatego, że nie należymy do narodów bogatych i potężnych. Przede wszystkim dlatego, że mało który naród tak boleśnie jak nasz doświadczył skutków polityki, której kwintesencją była tragedia z lat 1939-1945.
Jaką miarę zastosować, dokonując bilansu II wojny światowej dla całej ludzkości i dla poszczególnych narodów? Zwykle w pierwszej kolejności podaje się liczby zabitych. Te są przerażające, choć cały czas dyskusyjne. Na przykład prof. Antoni Czubiński w swojej „Historii powszechnej XX wieku” wyliczał straty ludzkie państw Osi (Niemiec, Japonii i ich sojuszników) na 11,5 mln, w tym 7 mln żołnierzy, natomiast straty państw alianckich na ponad 43 mln, w tym 29 mln żołnierzy. Nigdy wcześniej w ludzkiej historii – i na szczęście już nigdy później – wojna nie pociągnęła za sobą tylu ofiar, zarówno wojskowych, jak i cywilnych.
Za tymi milionami poległych i zamordowanych szły straty materialne i zapaść gospodarcza, jakich również nigdy dotąd nie spowodowała żadna katastrofa, zwłaszcza w dziejach naszego kontynentu. „Europa stanęła przed czarną perspektywą niemożności zaspokojenia choćby tylko najbardziej podstawowych potrzeb swoich mieszkańców. Milionom ludzi groziła śmierć głodowa, choroby oraz brak odpowiedniej odzieży i dachu nad głową. Zwycięzcy i zwyciężani cierpieli jednakową biedę”, pisał prof. Rondo Cameron, amerykański autor „Historii gospodarczej świata”.
Przegrani
Czy w obliczu takiej skali indywidualnych i zbiorowych nieszczęść można w ogóle mówić, że tę wojnę ktoś wygrał? Z jednej strony to pytanie retoryczne, ale z drugiej trzeba pamiętać, że II wojna światowa miała też skutki polityczne – nie tylko radykalnie zmieniła życie poszczególnych ludzi, rodzin i społeczeństw, lecz także otworzyła nowy rozdział w dziejach państw i narodów oraz ich wzajemnych relacji. Jedni zatem tę wojnę wygrali, a drudzy przegrali, zwycięzcy mogli współtworzyć powojenny porządek świata, a przegrani musieli go pokornie zaakceptować.
Wśród tych ostatnich są przede wszystkim Niemcy. Dla tego narodu, który przez kilka stuleci dawał Europie wybitnych muzyków i filozofów, pisarzy i uczonych oraz masę praktycznych wynalazków, maj 1945 r. był największą
Retuszowanie historii
Zwycięstwo zostało przez Rosjan i narody radzieckie okupione stratami wielokrotnie większymi niż angielskie i amerykańskie
Bez wypowiedzenia wojny hitlerowskie Niemcy napadły 22 czerwca 1941 r. na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, łamiąc pakt o nieagresji między tymi państwami z 23 sierpnia 1939 r. oraz podpisany tego samego dnia przez Ribbentropa i Mołotowa tajny protokół dodatkowy, uzupełniony jeszcze tajnym protokołem dodatkowym z 28 września tegoż roku. Wojna, rozpoczęta agresją III Rzeszy na Polskę 1 września 1939 r., do czego dołożyła się następnie klęska Francji, stała się wojną światową, do której po ataku Japonii na Pearl Harbor (Hawaje) włączyły się także 7 grudnia 1941 r. Stany Zjednoczone.
Francja i Wielka Brytania mogły się przeciwstawić agresji Hitlera na Polskę, tym bardziej że miały z naszym krajem zawarte układy sojusznicze, a III Rzesza, nawet po Monachium i zagarnięciu Czechosłowacji, nie mogłaby stawić czoła siłom zbrojnym państw połączonych sojuszami obronnymi. Nieudzielenie skutecznej pomocy Rzeczypospolitej, mimo wypowiedzenia Niemcom wojny przez Paryż i Londyn 3 września, spowodowało w czerwcu 1940 r. klęskę Francji, która nie chciała „umierać za Gdańsk”, i poważne zagrożenie Wielkiej Brytanii, bombardowanej przez Luftwaffe od 1 sierpnia do grudnia 1940 r. Z kolei USA były w dużo większym stopniu zaangażowane w wojnę z Japonią niż z III Rzeszą, choć wspierały materialnie i militarnie państwa koalicji antyhitlerowskiej, zwłaszcza na zachodnioeuropejskim odcinku działań zbrojnych.
Drugi front
USA działają zawsze głównie we własnym interesie. Świadczą o tym wydarzenia I wojny światowej, do której Stany przystąpiły dopiero w kwietniu 1917 r. Nie spieszyły się też z wypowiedzeniem wojny III Rzeszy po jej agresji na Polskę czy po klęsce Francji, zwlekały z udzieleniem wsparcia Wielkiej Brytanii. Licząc na pomoc ZSRR w walkach z Japonią, prezydent Franklin D. Roosevelt wiedział, że u progu 1945 r. miała ona pod bronią ogromne siły, łącznie 5,365 mln żołnierzy. Dopiero po zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki na początku sierpnia 1945 r. prezydent Harry Truman nie życzył już sobie pomocy Armii Czerwonej.
Pamiętać też trzeba, że drugi front na Zachodzie został utworzony dopiero w czerwcu 1944 r., już po klęskach Wehrmachtu pod Stalingradem i na Łuku Kurskim, mimo że Stalin nalegał, by front ten powstał wcześniej, co odciążyłoby Armię Czerwoną. Nie oznacza to pomniejszania wysiłku zbrojnego aliantów zachodnich, lecz po 70 latach od zakończenia II wojny światowej nie sposób kwestionować, że decydujące znaczenie dla zwycięstwa nad III Rzeszą miały walki na froncie wschodnim. Na każdych 10 żołnierzy niemieckich poległych na wszystkich frontach w latach 1941-1945 aż ośmiu straciło życie w bitwach z Armią Czerwoną.
Nie ma żadnych poważnych argumentów pozwalających udowodnić, że decydującym zwrotem w wojnie była bitwa o Wielką Brytanię w 1940 r., kiedy obroniono ją przed atakami niemieckiego lotnictwa. Amerykańscy politycy i wojskowi twierdzą, że to militarne i materialne zaangażowanie USA doprowadziło do zwycięstwa aliantów. I Brytyjczycy, i Amerykanie pomijają fakt, że przełomowe znaczenie dla rezultatów wojny miał front wschodni. „Z pewnością Stalingrad jest (…) punktem zwrotnym w historii II wojny światowej”, stwierdził 15 lat po bitwie hitlerowski generał Erich von Manstein, chociaż jednocześnie uważał, że wojna na Wschodzie nie wydawała
Autor był profesorem nauk politycznych, rektorem Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora w Pułtusku
Tekst opublikowany w „Przeglądzie” nr 19/2015
Kto komu powinien dziękować
Władysław Gomułka: polityka Becka uratowała ZSRR
Pisać wspomnienia Władysław Gomułka zaczął w roku 1972 i spisywał je do początków 1981 r., gdy choroba nie pozwoliła mu pracować. Tekstowi poświęcał kilka godzin dziennie, systematycznie, cztery razy w tygodniu. W ten sposób zapisał ponad 1,8 tys. stron. Ręcznie, czytelnym, kaligraficznym pismem. Praktycznie bez skreśleń ani poprawek. Miał więc gotowy tekst już w głowie, wcześniej przemyślany i uporządkowany.
Przed śmiercią (1 września 1982 r.) mówił rodzinie, że na publikację tych wspomnień jest jeszcze za wcześnie. Dlatego dopiero w roku 1991 r. zostały one opracowane i zredagowane przez prof. Andrzeja Werblana, a rok później je wydano.
Cytowane fragmenty pochodzą z I tomu „Pamiętników”, z rozdziału VI „ZSRR i KPP a sprawa niepodległości Polski”, z podrozdziału „Co ZSRR zawdzięcza polityce Józefa Becka?”.
Przemyślenia Gomułki dotyczące Becka i paktu Ribbentrop-Mołotow wywołały sensację, padały wręcz stwierdzenia, że takie opinie nie mogły wyjść spod jego pióra. To niepotrzebne zdumienie – Gomułka, powtórzmy, pisał ręcznie, a w wielu innych sprawach dotyczących ZSRR prezentował podobny punkt widzenia. Oraz żelazny realizm polityczny.
Patrząc z dzisiejszej, czyli z powojennej, perspektywy na wydarzenia międzynarodowe rozgrywające się pod koniec lat 30., nie może ulegać wątpliwości, że:
– po pierwsze, ówczesny rząd sanacyjny – podobnie jak cała Polska – był żywotnie zainteresowany w utrzymaniu pokoju, prowadząc politykę neutralności, pragnął uchronić Polskę przed wplątaniem jej do wojny, nie chciał się wiązać sojuszem z Niemcami przeciw ZSRR ani nie uważał za możliwe i korzystne dla Polski zawarcie ze Związkiem Radzieckim sojuszu skierowanego przeciwko Niemcom;
– po drugie, wobec układu sił istniejącego w 1939 r. między Polską a Niemcami oraz wobec ograniczenia się Francji i Wielkiej Brytanii jedynie do formalnego wypowiedzenia wojny Niemcom w trzy dni po ich napaści na Polskę i niepodjęcia przez te państwa działań wojennych ani na froncie zachodnim, ani na terytorium Niemiec przez cały okres ich rozprawy wojennej z Polską, klęska wrześniowa Polski była rzeczą nieuniknioną. Musiała ona nieuchronnie nastąpić, nawet niezależnie od podjęcia w dniu 17 września radzieckiej interwencji zbrojnej przeciw Polsce oraz niezależnie od tego, jaki rząd – sanacyjny, antysanacyjny czy jedności narodowej – znajdowałby się w tych latach u steru władzy państwowej.
Po odbudowaniu militaryzmu niemieckiego – w rezultacie czego poprzez demilitaryzację Nadrenii oraz włączenie Austrii do Niemiec doszło do układu monachijskiego i zagarnięcia przez Hitlera wpierw Sudetów, a później całej Czechosłowacji – sytuacja Polski stała się beznadziejna, nie było żadnej możliwości uratowania jej przed zagładą. W 1939 r. Polska stanęła przed alternatywą: albo wzorem Czechosłowacji skapitulować przed Niemcami, zdać się na łaskę i niełaskę Hitlera i w ten sposób zginąć jako niezawisłe państwo, albo podjąć, bez najmniejszych szans zwycięstwa, wojnę z Niemcami i w ten sposób zginąć z bliżej nieokreśloną nadzieją na korzystny dla Polski rozwój wydarzeń historycznych.
(…) Na kapitulację Polski przed Niemcami nie pozwalał charakter narodowy Polaków, nie pozwalały dominujące w narodzie polskim wiekowe tradycje walk o wolność i niezawisłość Polski. I niezależnie od tego, jaki rząd sprawowałby władzę w Polsce w tym okresie, musiałby odpowiedzieć na roszczenia Niemiec hitlerowskich wobec Polski tak, jak odpowiedziało ówczesne sanacyjne kierownictwo państwa polskiego.
(…) Możliwości polityki zagranicznej Polski przedstawianych w uchwałach KC KPP ani sanacja, ani opozycja nie mogły w ogóle brać pod uwagę. Mogły jedynie widzieć w nich wyraz dążeń i zamiarów Związku Radzieckiego wobec Polski, zmierzających do przekształcenia jej w republikę sowiecką, wchodzącą w skład ZSRR. Ale po układzie monachijskim i takie rozumowanie stało się fałszywe. Nie wiemy wprawdzie, jakie hasła rzucałaby w tym czasie KPP, została bowiem przedtem rozwiązana, jednakże ani poprzednie jej dążenia – zawsze zresztą nierealne – do rewolucji proletariackiej i zbudowania na gruzach Polski burżuazyjnej Polskiej Republiki Rad – ani też rzucane przez nią
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Polska pomoc dla Polaków na Wschodzie wedle strategii Alicji z Krainy Czarów
O żyjących w ZSRR Polakach przeciętny mieszkaniec Polski w czasach PRL nie miał pojęcia. Sytuacja zmieniła się radykalnie, gdy na początku lat 90. ZSRR się rozpadł, a u jego schyłku w ramach pierestrojki pozwolono na tworzenie pierwszych organizacji polskich. Uświadomienie sobie, że za wschodnią granicą żyją rodacy, wywołało w Polsce zarówno ogromne zainteresowanie nimi, jak i chęć wynagrodzenia im krzywd, których zaznali w ZSRR. W tym czasie, o czym warto pamiętać, różnica poziomów życia w Polsce i w powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego niepodległych republikach Litewskiej, Białoruskiej czy Ukraińskiej była ogromna. Wtedy powołana została Wspólnota Polska, formalnie stowarzyszenie, faktycznie w całości finansowane z budżetu państwa. Powstała też rządowa fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie oraz dziesiątki rozmaitych małych stowarzyszeń i fundacji, których celem była pomoc rodakom żyjącym za wschodnią granicą. Tam też zaroiło się od rozmaitych organizacji społecznych gotowych tę pomoc z Polski przyjmować i nią gospodarować.
Tak przed ponad 30 laty zaczął płynąć z Polski strumień pieniędzy… I płynie nieprzerwanie. Szacuje się, że rocznie same państwowe instytucje wydają na pomoc Polakom poza granicami kilkaset milionów złotych! Większość funduszy kierowana jest na Wschód. Pomijam już to, że nikt tej „pomocy” nie koordynuje ani nie kontroluje. Na własną rękę działają Wspólnota Polska, Fundacja Pomoc Polakom na Wschodzie, Ministerstwo Edukacji Narodowej, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Ważniejsze jest to, że nikt tak naprawdę przez te 30 lat ani nie zdefiniował politycznych celów wspierania społeczności polskiej na Litwie, Białorusi, Ukrainie czy Łotwie, ani nawet nie określił potrzeb tych społeczności. Mówiąc o celach politycznych, mam na myśli to, że nikt de facto nie postawił pytania, jakiej przyszłości chcemy dla tych społeczności. Czy chcemy, aby integrowały się z większością
Polityka wschodnia a mit Kresów
O Kresach Wschodnich nasłuchałem się od dziecka. Moi rodzice przyjechali pod koniec wojny do Krakowa z Tarnopola, w którym mieszkali przed wojną i w którym urodziła się jeszcze moja starsza siostra. W Krakowie zostali na resztę życia. Ja urodziłem się już w tym mieście. Po wojnie do rodziców dołączyli dziadek z babcią jako repatrianci. Przed wyjazdem dziadek zdążył posiedzieć parę tygodni w NKWD-owskim więzieniu, z którego szczęśliwie go wypuszczono.
Po wojnie kolonia lwowiaków (jak się okazuje, kategoria dość pojemna, obejmująca mieszkańców całej dawnej Galicji Wschodniej) nie była zbyt duża. Większość repatriowała się na Śląsk, szczególnie do Bytomia, ale najwięcej do Wrocławia i na cały Dolny Śląsk. Ta krakowska kolonia lwowiaków trzymała się razem. Mieli swoje stałe miejsca spotkań, nawet zęby wszyscy leczyli u dentystki lwowianki, która otworzyła gabinet w Krakowie przy ulicy Karmelickiej. Poczekalnia tego gabinetu to był istny klub kresowian! Nawiasem mówiąc, prawdziwego klubu założyć nie było wolno. W tej poczekalni wymieniano się wiadomościami o znajomych sprzed wojny, wspominano Lwów, Tarnopol i inne miasta wschodniej Galicji, informowano się, kto umarł, a kto odezwał gdzieś z zagranicy.
Przez nasze mieszkanie też przewinęło się wielu lwowiaków. Różni wujkowie, ciotki, znajomi… Wszyscy żyli wspomnieniami, tęsknotą, nadzieją na powrót. Czasem nawiązywano do wielkiej polityki. Wojna koreańska budziła nadzieję, a gdy prezydentem USA został gen. Eisenhower, zapamiętałem, że moja babcia, nieinteresująca się polityką, mówiła do kuzynki z nadzieją: „Jak prezydentem Ameryki został generał, to już na pewno będzie wojna z bolszewikami”. Nie chodziłem jeszcze do szkoły, nie bardzo rozumiałem, co tak babcię cieszy, więc zapytałem, czy to dobrze, jeśli będzie wojna. Babcia zapewniła mnie
Jałta – początek nowej Polski
Naszej historii nie zmienimy, ale spróbujmy na nią spojrzeć rozsądnie i długofalowo, a nie bezmyślnie i histerycznie, bo nikogo takim podejściem nie przekonamy
Istnieją w języku polskim słowa, których wymiaru emocjonalnego żaden obcokrajowiec nie pojmie. Chodzi zwłaszcza o słowa dotyczące naszych relacji z Rosją w ostatnich trzech stuleciach. Targowica, Sybir, Katyń – każde z nich brzmi w polskich uszach wyjątkowo mocno, przywołując najdotkliwsze upokorzenia ze strony wschodniego imperium. Do takich słów należy też Jałta, choć jej ładunek emocjonalny ma charakter nie tylko antyrosyjski, lecz także antyzachodni. Jałta to bowiem miejsce, w którym – jak wierzy zdecydowana większość Polaków – Roosevelt i Churchill sprzedali Polskę Stalinowi.
Mit „jałtańskiej zdrady”, której dopuścili się nasi zachodni sojusznicy, logicznie i konsekwentnie wpisuje się w przeświadczenie rodaków, że polska historia (szczególnie ta najnowsza) stanowi jedno wielkie pasmo zdrad. Przecież zanim doszło do Jałty, we wrześniu 1939 r. zdradzili nas Anglicy i Francuzi. Czołowy kaznodzieja prawicowej polityki historycznej, prof. Andrzej Nowak, napisał zaś książkę o wojnie 1920 r. pod jednoznacznym tytułem „Pierwsza zdrada Zachodu”. Jak więc widać, doszukiwanie się zdrady zawsze i wszędzie – wśród obcych, ale i wśród swoich, w czym specjalizują się zastępy IPN-owskich pseudohistoryków – jest w Polsce najpopularniejszym kluczem czy po prostu wytrychem do opowiadania narodowych dziejów.
Skutki tego widać w polskiej polityce, którą już lata temu zdominowali ludzie skrajnie nieufni, ksenofobiczni, niezdolni do kompromisu i porozumiewania się z kimkolwiek w kraju i za zagranicą, nierozumiejący Europy i świata, a co gorsza, niepróbujący nawet zrozumieć. Dlatego nasze relacje z sąsiadami są głównie złe lub bardzo złe, a podejście do Unii Europejskiej jest pełne lęku przed „utratą niepodległości na rzecz Brukseli i Berlina”. Stosunek do NATO z kolei sprowadza się do nadskakiwania „dobrej (bo antyrosyjskiej i antyniemieckiej) Ameryce” i do skrajnej nieufności wobec pozostałych członków sojuszu. Z takim podejściem trudno się spodziewać sukcesów czy to w polityce wewnętrznej, czy zagranicznej. I rzeczywiście – III RP największe sukcesy osiągnęła w pierwszym 15-leciu istnienia (system demokratyczny, reformy gospodarcze, samorząd lokalny, nowoczesna konstytucja, wejście do struktur zachodnich). Potem było już tylko gorzej, aż doszliśmy do sytuacji, w której Polacy nie są w stanie porozumieć się ze sobą w żadnej sprawie. Tym bardziej nie jesteśmy w stanie porozumieć się z kimkolwiek z zewnątrz.
Mit zdrady
„Zdrada jałtańska” łączy się w świadomości naszego społeczeństwa z przekonaniem o wyjątkowości Polski i Polaków, szczególnie podczas II wojny światowej. W tym przekonaniu prawdą jest jedno: wojnę rozpoczął atak hitlerowskich Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. Ale nawet ten oczywisty fakt wymaga dopowiedzenia, którego u nas się nie robi: że wojna niemiecko-polska stała się światową dopiero 3 września, gdy Londyn i Paryż wypowiedziały wojnę Berlinowi w obronie Polski. Jednak nic z tego, co wydarzyło się w następnych sześciu latach, nie kręciło się wokół naszego kraju. Była to bowiem wojna ze złem absolutnym, za jakie powszechnie uznano nazistowską Rzeszę. W celu pokonania tego zła anglosaskie demokracje bez wahania sprzymierzyły się ze stalinowskim Związkiem Radzieckim, choć zdawały sobie sprawę z totalitarnego charakteru tego państwa. Nie była to bowiem „wojna z totalitaryzmem” (takiego słowa jeszcze wtedy nie znano), lecz wojna o to, by rasistowskie Niemcy nie zdominowały całej Europy, a sprzymierzona z nimi Japonia – Azji i Pacyfiku. Dlatego ludzie rządzący w Londynie i Waszyngtonie nie stawiali na równi „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów” (jak to dziś robi IPN, a bezmyślnie powtarzają liczni politycy i dziennikarze), choć najczęściej zdawali sobie sprawę, że radziecki komunizm ma na sumieniu nie mniej ofiar niż niemiecki nazizm. Nie była to jednak wojna o jakąś abstrakcyjną sprawiedliwość dziejową – ze szczególnym uwzględnieniem „wyjątkowo” skrzywdzonej Polski – chodziło o taki ład światowy, w którym istnienie poszczególnych narodów i państw narodowych nie będzie przez nikogo kwestionowane.
I takie było zasadnicze spoiwo Wielkiej Koalicji z lat 1941-1945, którą połączyła niezgoda na przerażającą wizję zwycięstwa Hitlera i jego szalonego, imperialnego rasizmu. Wobec tej wizji, zagrażającej przecież fizycznej egzystencji wszystkich Słowian, stalinowski komunizm szybko nabrał cech narodowych, walka z uniwersalnym dotąd „faszyzmem” zamieniła się zaś w Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Także z polskiego punktu widzenia odwrócenie sojuszy, które nastąpiło 22 czerwca 1941 r., i powstanie Wielkiej Koalicji, z którą Niemcy i Japonia nie miały szansy wygrać, było wydarzeniem przełomowym, by nie powiedzieć błogosławionym. Bo ten sam Stalin, który jeszcze niedawno kazał mordować polskich oficerów w Katyniu i zsyłać tysiące Polaków na Syberię, musiał odtąd uznać, że jednym ze skutków zwycięstwa nad III Rzeszą będzie odbudowa państwa polskiego.
Było to możliwe nie tylko dlatego, że w Londynie urzędował rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie, a podległe mu wojska wzmacniały brytyjski wysiłek wojenny na różnych frontach. Było to możliwe również dlatego, że Stalin – w przeciwieństwie do Hitlera – nie był rasistą, a radziecki komunizm, przynajmniej w wymiarze propagandowym, miał nieść wyzwolenie wszystkim ludom. O ile więc po 17 września 1939 r. na Kremlu wyrażano radość z powodu definitywnego końca „burżuazyjnego państwa polskiego”, o tyle po kilku latach niemieckiej okupacji ziem polskich Moskwa nie mogła już negować prawa narodu polskiego do własnego państwa. Stalin prowadził bowiem









