Każdy dzwonek telefonu może oznaczać wymarsz, by ratować ludzi Zbliżał się wieczór, gdy nad górami rozpętała się burza. Dyżurujący przy śmigłowcu pilot Wojciech Wiejak i ratownicy TOPR: Roman Szatkowski oraz Robert Kidoń dostają polecenie startu. Zabierają na pokład jeszcze dwóch kolegów. Wciąż pada, wieje i grzmi. Desantują się tuż przy oczekujących na pomoc turystach, po południowej stronie Giewontu. Mężczyzna jest poparzony i zakrwawiony. Ma poranione nogi i uraz klatki piersiowej. Odrzuciło go w bok i stoczył się kilkadziesiąt metrów na piargi, do podstawy kopuły szczytowej. Jego stan jest poważny. – Mimo że grzmiało, poszliśmy na szczyt – opowiadała później kobieta. – I wtedy właśnie piorun uderzył w metalowy krzyż na Giewoncie. Potworny huk przeszył powietrze. Tyle pamiętam. Straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, odruchowo sięgnęłam po komórkę. Działała i był zasięg. Wykręciłam numer TOPR-u… Oni już czekają Początek września, godzina 9.00 rano. W Zakopanem świeci słońce, ale góry otula mgła. Jeszcze nie wiadomo, ile osób wyszło dziś na szlaki i komu będzie potrzebna pomoc. Dla ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego każdy dzwonek telefonu może oznaczać wymarsz. W stylowym budynku przy ul. Piłsudskiego 63 mieści się centralna baza TOPR. Dyżury trwają tam przez całą dobę. Odpowiedzialnym za wyprawy – czyli najważniejszym dzisiaj – jest pomocnik instruktora, Marcin Józefowicz. Tę funkcję powierza się tylko ratownikom z dużym doświadczeniem. Całodobowe dyżury pełnione są też w Morskim Oku, na Hali Gąsienicowej, w Dolinie Pięciu Stawów, czasem w Chochołowskiej. W zależności od tego, jaki zdarzy się wypadek – odpowiedzialny, do którego spływają wszystkie informacje, decyduje, gdzie wysłać śmigłowiec, a gdzie samochód. Naczelnik Straży Ratunkowej, Jan Krzysztof, zajrzał do bazy tylko na chwilę. W tym tygodniu pełni służbę w nocy i zaczyna o godz. 20. W dyżurce kilku mężczyzn w czerwono-czarnych kamizelkach z polaru. Na każdej emblemat TOPR – niebieski krzyż w białym polu, a pod nim gałązki kosodrzewiny. Telefonista nie odstępuje telefonu alarmowego. Nawet gdy koledzy wyruszają na akcję, on zostaje na posterunku. Oprócz niego dyżuruje też kierowca, a także tzw. grupa szturmowa, złożona z kilku ratowników ochotników. Jeśli jest spokojnie, jak dzisiaj, pełniący służbę zachodzą na poddasze, do sali gimnastycznej. Ratownicy mają obowiązek dbać o kondycję i sprawność fizyczną. Potrafią jeździć na nartach w każdych warunkach i umieją obsługiwać skutery śnieżne – a jest ich w Towarzystwie dziewięć. Wszyscy zaliczyli kursy pierwszej pomocy medycznej i potrafią zająć się rannymi. Prawie wszyscy mają prawo jazdy i radzą sobie z prowadzeniem aut terenowych. Kilka razy do roku organizowane są także obozy szkoleniowe, na których ćwiczy się techniki ratownicze. Pomocnik instruktora, Robert Kidoń, prowadzi mnie do „szafy wyprawowej”, czyli sporego magazynu sprzętu. Wśród mnóstwa rzeczy są pakiety grzewcze, które dzięki specjalnym właściwościom pomagają dojść do siebie zmarzniętym turystom. – Dzięki zachodzącym w nich procesach chemicznych, każdy pakiet wydziela ciepło przez mniej więcej 40 minut – mówi Kidoń. Mamy tu jeszcze: liny, sprzęt wspinaczkowy, środki opatrunkowe, palniki gazowe, które przydają się głównie w trakcie kilkudniowych akcji ratunkowych, na przykład podczas poszukiwania osób przysypanych lawiną. Jest kilkanaście par noszy. – Ale ja tu nie jestem od gadania – urywa w pół zdania Kidoń, zamykając drzwi do „szafy”. Każdy z ratowników pełniących dyżur ma ze sobą plecak, a zimą – dodatkowo – narty. Jest w nim ciepła odzież, kask, apteczka, latarka, niezbędny sprzęt wspinaczkowy. W razie alarmu – wystarczy sięgnąć po plecak i zajrzeć do „szafy”. O tym, co z niej zabrać – w zależności od rodzaju wezwania – decyduje odpowiedzialny za wyprawy. A te bywają różne. Raz trzeba ratować życie, kiedy indziej wystarczy uspokoić spanikowanego. – Kiedyś, z telefonu komórkowego, zadzwonił przerażony turysta z pytaniem, co ma robić, bo niedźwiedź właśnie porwał mu plecak i ucieka. Innym razem kobieta z centralnej Polski chciała wiedzieć, czy ma zaszczepić syna przeciwko wściekliźnie. Podczas postoju w trakcie wycieczki na Rysy młody niedźwiadek wyrwał chłopcu bułkę z ręki i solidnie go przy tym podrapał
Tagi:
Majka Lisińska-Kozioł