Dziwne przygody młodych Polaków, którzy pojechali pracować do USA Korespondencja z Chicago Wiosną tego roku na wielu polskich uczelniach można było znaleźć liczne plakaty oraz ulotki. Firma Student Center informowała studentów, że organizuje pracę w USA na bardzo atrakcyjnych warunkach. Program proponowany przez Student Center nazywał się „Work and Travel” i zapewniał pracę oraz zakwaterowanie w wielu miejscach na terenie Stanów Zjednoczonych. Odzew polskich studentów był żywy. Wiadomo – nie dość, że zwiedzi się Amerykę i podszkoli język angielski, to na dodatek można odłożyć nieco grosza. Do ludzi skuszonych ofertą warszawskiego biura należą: Łukasz i Maciek, którzy studiują na Politechnice Wrocławskiej oraz Ania z Lublina i Edyta z Warszawy. Dziś bardzo tego żałują… Na początku wszystko wydawało się oczywiste. Aby skorzystać z programu, należało wpłacić na konto Student Center około 1,5 tys. dolarów. Suma ta jest niemała, lecz zainteresowani doszli do wniosku, że i tak warto. Historie opowiedziane przez całą czwórkę są do siebie bardzo podobne. – O firmie Student Center dowiedziałam się z Internetu. Ma ona przedstawicielstwo w Lublinie, dlatego już w marcu zapisałam się na wyjazd – mówi Ania. – Wpłaciłam tysiąc złotych zaliczki. W biurze powiedziano mi, że pracy jest dużo i mogę wybierać pomiędzy różnymi stanami: Nevadą, Ohio, Florydą i Massachusetts. Miesiąc przed wyjazdem w Warszawie odbyło się spotkanie chętnych. Pojechałam. Byli tam Amerykanie, którzy opowiadali o pracy i życiu w USA. Wróciłam do Lublina bardzo podekscytowana, mimo że łączne koszty były ogromne, wyniosły około 5 tys. złotych. Byłam jednak przekonana, że odrobię to w Stanach i przy okazji podszkolę angielski. Dwa tygodnie przed odlotem dostałam prawie nieczytelny faks, z którego zdołałam wyczytać, iż jadę do ośrodka wypoczynkowego Wisconsin Dells, gdzie znaleziono mi pracę w hotelu. Odszyfrowanie wiadomości graniczyło z cudem. Dzień przed odlotem zadzwoniłam do Student Center, zapytać o numer lotu. Okazało się, że czeka mnie noc na ławeczce we Frankfurcie. Nic o tym nie wiedziałam i gdybym nie zadzwoniła, raczej nikt nie pofatygowałby się, by mnie powiadomić. Bilet kosztował 800 dolarów, więc mój przyjaciel zadzwonił do firmy, zarzucając jej, że za to samo można zapłacić o połowę mniej. Ludzie ze Student Center rozłożyli ręce, mówiąc, że nie są w stanie w tym dniu zagwarantować bezpośredniego połączenia. Nie było to prawdą, gdyż kilka minut wcześniej sama zrobiłam rezerwację w Lufthansie i nie było z tym problemu. Bilet wykupiony dla mnie przez Student Center był najtańszym z możliwych, nie rozumiem więc, dlaczego kosztował aż tyle. Przecież za tę cenę można bez problemu nabyć połączenie z Warszawy do Chicago bez noclegu na lotnisku. Gdy doleciałam do Chicago, nie miałam pojęcia, jak dojechać do Dells. Miałam przy sobie mapkę ściągniętą z Internetu, jednak pokazywała drogę tylko od granic stanu Wisconsin i nie obejmowała okolic lotniska. Na ulotce wręczonej mi w Warszawie podany był numer telefonu kontaktowego. Zadzwoniłam tam jeszcze z lotniska, lecz okazało się, że ów numer nie istnieje lub jest rozłączony. Dopiero następnego dnia odszukałam w Internecie adres hotelu. Jego właściciel odpowiedział na moją wiadomość, ale zastrzegł, że nie odbiera ludzi z lotniska. Musiałam więc dojechać tam sama. Na szczęście mam w Chicago przyjaciela, który zawiózł mnie do Dells. Właściciel hotelu od razu powiedział, że lepiej będzie, jak wrócę do Chicago, gdyż nie ma dla mnie pracy. Po prostu nie spodziewał się, iż Student Center przyśle mu aż tylu ludzi. Warunki były fatalne, więc po krótkim czasie wróciłam do Chicago. Ja mam szczęście, że mieszka tu mój znajomy. Lecz co z tymi, którzy nie mają „swoich” w Ameryce? Jeszcze większy horror przeżyli chłopcy z Wrocławia. Oddajmy głos Łukaszowi. – Wszystko wyglądało podobnie jak w przypadku dziewczyn. Cena naszych biletów też była zawyżona i również wpłaciliśmy dość dużą sumę za pośrednictwo. Podpisaliśmy umowę gwarantującą pracę przez trzy letnie miesiące w kompleksie rozrywkowym Six Flags niedaleko Bostonu. Mieliśmy mieszkać na terenie akademików Uniwersytetu w Hartford. Wszystko wydawało się oczywiste. Jeszcze przed odlotem dostaliśmy ulotkę, która informowała, jak dojechać z lotniska JFK w Nowym Jorku do Hartford. Tymczasem okazało się, że lecimy na lotnisko Newark w New Jersey. W Newark nikt na nas nie czekał, ale udało nam się złapać autobus i wraz z sześcioma innymi osobami dojechaliśmy do Hartford grubo po północy. Zdziwiona obsługa
Tagi:
Piotr Micuła