Felietony Przeglądu
Zysk ponad moralność
Sprawa alkoholu w tubkach narobiła sporo hałasu. I słusznie. Pora teraz na wyciągnięcie z niej nieco głębszych wniosków. Potwierdza ona rzecz od dawna znaną – że kapitalizm jest amoralny, a w każdym razie stał się amoralny. Nawet nie tyle niemoralny, ile właśnie amoralny, dążenie do zysku ma bowiem usprawiedliwiać wszystko. Choć, jeśli moralność akurat się opłaca, np. w celu przekonania nieco wrażliwszych klientów, że przedsiębiorstwo jest „odpowiedzialne społecznie”, to można w nią na pokaz „zainwestować”. (Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to zawsze jest inwestycja, a nie szczera chęć poprawy). Jeśli jednak stoi na przeszkodzie zwiększeniu zysków, biada jej. I są to sprawy określone systemowo, a nie charakterologicznie. Oznacza to, że niemoralnie postępują w kapitalizmie ludzie, którzy sami wcale nie muszą być niemoralni. Oni raczej uważają, że systemowo warunkowane dążenie do zysku usprawiedliwia zawodową niemoralność. Tym bardziej że ci, którzy chcieliby postępować przyzwoicie, nieraz przegrywają z konkurencją. Niemoralność po prostu się opłaca. Kapitalizm to system z wpisaną weń zasadą, że sukces jest pochodną bezwzględności. Tych, którzy mają skrupuły, pokonają na wolnym rynku ci, którzy idą jak taran, niszcząc po drodze wszystko. W ten sposób opłacalność niemoralności wymusza niemoralność nawet tych, którzy chcieliby postępować moralnie. Łamiąc przy okazji charaktery, szczególnie ludzi młodych, którzy często nastawieni są idealistycznie. I tak cały system zaczyna się zsuwać po równi pochyłej. Aby nie działał całkowicie przeciwko ludziom, trzeba go regulować. Nakładać mu pęta. Sam jest bowiem jak potwór o ogromnej sile, który niespętany zagrozi wszystkim, także sobie; częściowo spętany wykorzysta swoją energię do celów, które wyznaczy mu nadzorca. I dopiero wtedy można zachować pewną równowagę między dążeniem do zysku a interesami ogółu. W tym sensie nie ma bardziej niebezpiecznych idei niż te Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Końska dawka Chełmońskiego
Nieprawdopodobne tłumy weekendowe na wystawie Chełmońskiego – ja rozumiem, że ludzie w tygodniu nie mają czasu, żeby pójść do muzeum, ale nie daję wiary słowom Bywalczyni, że tak to wygląda zawsze w sobotnie popołudnia. Działa magia Chełmońszczyzny, to jest malarstwo oswojone, wszyscy znamy tych kilka płócien kanonicznych od kołyski; Polak słyszy: obraz polski i jeśli nie staje mu przed oczyma „Bitwa pod Grunwaldem”, widzi „Babie lato” albo „Bociany”. W dodatku Chełmoński od Matejki zdolniejszy i wszechstronniejszy, no i nie dość, że arcypolski, to arcychłopski. Jest zatem to stadne wizytowanie wystawy także pokłosiem nowej chłopomanii, którą zbudował nurt historyczno-reportażowy w naszej literaturze, zwieńczony niebywałym sukcesem „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Ludowe rewizje historii Polski spod pióra Kacpra Pobłockiego czy Adama Leszczyńskiego, naświetlające chłopskie korzenie społeczeństwa i wypartą traumę pańszczyzny, też zrobiły swoje. PiS próbowało zaszczepić w narodzie modę na chamstwo; lewica sprytniej, subtelniej i skuteczniej przekształciła to w modę na chłopstwo – jak się kiedyś grzebało w pamiątkach rodzinnych, szukając szlacheckich protoplastów, tak teraz każdy z dumą przywołuje swoich dziadów świniopasów. Tym razem już nie wiadomo, czy ludziska przychodzą do galerii się „odchamić”, czy „dochamić” właśnie, rozpoznając w którymś parobczaku malowanym swojego praszczura. No i malowana wersja Reymontowej epopei (z niezapomnianą, zjawiskową Kamilą Urzędowską w roli Jagny) gęsto korzystała z kanonu malarskiego, ożywiając najsłynniejsze płótna – to już dość powodów, by wytłumaczyć popularność ekspozycji w Muzeum Narodowym. Ciżba w salach jest spotęgowana ciżbą namalowaną przed karczmami, na targach, folwarkach, nie ma gdzie przysiąść, do obrazów trzeba się przedzierać, a i tak tylko na chwilę, bo zaraz ktoś mruknie złowrogo, że też by chciał, że teraz jego kolej – tłum tych obrazów nie ogląda, lecz się w nich przegląda z przejęciem. Czy sobie pastereczka leży beztrosko, czy się rodzina ewakuuje z pola przed burzą – mam wrażenie, że to teatrum ludowe jest podziwiane, by tak rzec, tożsamościowo, tym bardziej że to chłopstwo podolskie malarz portretował najchętniej – nasza największa mniejszość narodowa również wystawę nawiedza. Poza ludowymi scenkami rodzajowymi jest dość monotonnie, zwłaszcza za sprawą zaprzężonych trójek, czwórek i truchtającej kawalerii
Zakochany w swoich minach
Uczę się. Uczę się cały czas. Tak mówi o sobie prezydent Duda. Czego tak uparcie się uczy głowa państwa? I jakie są tej nauki efekty? Największy postęp widzimy, gdy prezydent przemawia. Oczywiście po polsku. Bo gdy mówi po angielsku, śmieją się już licealiści. Nauka gry aktorskiej idzie mu znacznie lepiej. To nie jest dawny Duda mamroczący coś pod nosem. Bezbarwny i sztywny, jakby kij połknął. Widzimy oratora zakochanego w swoim głosie. A jeszcze bardziej w mimice i gestach. Mimice z wyraźnym rysem komicznym. I szczególnym eksponowaniem brody, która ciągle wędruje mu ku górze. Duda, budując swój przekaz, przemawia tak, jakby treść miała drugorzędne znaczenie. Widać, jak cieszy go aktorska rola, w której występuje na scenie. Ale to, że scena jest polityczna i każde słowo ma znaczenie, jakoś go nie krępuje. Dla doraźnego efektu potrafi powiedzieć wszystko. Niestety, skutki tego, co mówi i robi, ponosi cały kraj. W doprowadzeniu praworządności w Polsce do tego tak rozpaczliwego stanu Duda ma wielki osobisty udział. W obszarach będących konstytucyjną odpowiedzialnością prezydenta RP Andrzej Duda w ciągu dekady sprawowania urzędu cofnął się do poziomu, na którym był w czasach przed studiami. Opinia promotora jego pracy doktorskiej i oceny środowiska prawniczego Uniwersytetu Jagiellońskiego są dla niego bezlitośnie krytyczne. Coraz częściej mówi się o odebraniu Dudzie tytułu doktora prawa z powodu sprzeniewierzenia się zasadom postępowania obowiązującym doktorów. Za wielokrotne łamanie artykułów konstytucji prezydent Duda powinien stanąć przed sądem. Nie tylko przed bezzębnym Trybunałem Stanu. Bez sprawiedliwej oceny jego dwóch kadencji nie będzie naprawy państwa, a szybko mogą się pojawić kontynuatorzy tego bezprawia. W miarę jak Dudzie upływa kadencja, mimo patologicznych relacji z prezesem Kaczyńskim coraz gorliwiej wspiera on obóz, który zapewnił mu na 10 lat dolce vita. Miał być strażnikiem konstytucji, a jest ochroniarzem PiS i coraz większej grupy przestępców i złodziei. Do konstytucji ma taki stosunek jak wielu Polaków do przepisów ruchu drogowego. Pokazał to w przemówieniu, które wygłosił w Sejmie. Piszę o przemówieniu, bo słowo orędzie jest tu równie na miejscu jak nazwa PiS. Duda zabrał – aż chce się napisać, że ukradł – Polsce dwa miesiące rządów koalicji, gdy na żądanie Kaczyńskiego powołał po raz pierwszy w historii Polski rząd marionetkowy. W Sejmie mówił równie długo, co tendencyjnie i bezrefleksyjnie. Wygłosił długą listę oskarżeń pod adresem tych, którzy próbują wyciągnąć kraj z bagna, w jakie sam nas wpakował. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Tusk najlepszym kandydatem PiS na prezydenta
Tusk najlepszym kandydatem PiS na prezydenta Myślałem o tym, żeby na spokojnie popastwić się nad byłym prezydentem Bronisławem Komorowskim, który wychynął z matecznika, coby płaczliwie bronić myśliwych, którym niby to dzieje się w Polsce krzywda. Lamentacjami podzielił się w odnowionej TVP Info, gdzie powiedział: „Dla wielu dziennikarzy i polityków myśliwi z łowców stali się zwierzyną. Jest teraz moda, żeby im dołożyć jak najmocniej”. Nie zapominajmy, że to komentarz czynnego myśliwego, który jako prezydent ukrywał tę swoją ówczesną aktywność i okłamywał społeczeństwo, że nie poluje. Teraz jako nieformalny pierwszy lobbysta broniący interesów myśliwych podzielił się „przemyśleniami”, zaznaczając, że zło czai się gdzie indziej: „Problemem nie są polscy myśliwi, tylko m.in. włoscy i austriaccy. Trzeba pilnować tego, żeby ptaki, które chronimy, nie zostały zastrzelone podczas lotu we Włoszech lub Austrii. Oni strzelają o wiele więcej niż polscy myśliwi”. Zdaniem Komorowskiego, również zabijając zwierzęta, myśliwi de facto ich bronią. Zmiany przygotowywane przez obecny rząd dotyczą m.in. propozycji badań okresowych myśliwych (to jedyna grupa z prawem posiadania i używania broni palnej nieobjęta tym obowiązkiem), ograniczenia polowań zbiorowych i przy stosowaniu noktowizji, obowiązku informowania właściciela nieruchomości o planowanym polowaniu indywidualnym na jego gruncie czy konieczności otrzymania pozwolenia na budowę ambony. Te i inne propozycje zmian w prawie łowieckim doprowadzają myśliwych do białej gorączki. Wtedy, jak widać, rusza im w sukurs stary wiarus z jeszcze ciepłym sztucerem. Kiedy myślałem, że nic tych wistów nie przebije, wyjechał na białym koniu Donald Tusk z nową polityką migracyjną, czyli m.in. propozycją ogólnoeuropejskiej zgody na „zawieszenie” prawa azylowego. Prawa, przypomnijmy, zapisanego w konwencjach genewskich czy w polskiej konstytucji (tak, tak: konstytucja, konstytucja!!!), gdzie mamy cały art. 56, który stanowi: 1. Cudzoziemcy mogą korzystać z prawa azylu w Rzeczypospolitej Polskiej na zasadach określonych w ustawie. 2. Cudzoziemcowi, który w Rzeczypospolitej Polskiej poszukuje ochrony przed prześladowaniem, może być przyznany status uchodźcy zgodnie z wiążącymi Rzeczpospolitą Polską umowami międzynarodowymi. Zaklęcia Tuska, że bezpieczeństwo, że Finlandia już to zrobiła, że Łukaszenka i Putin Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Tryptyk rosyjski III. Russlandversteher
„Rozumiejący Rosję”… Tym mianem określano w Niemczech zwolenników dobrych stosunków z Moskwą, przymykających oko na jej agresywną politykę. Termin ten zupełnie niepotrzebnie nabrał zabarwienia ideologicznego. Wszak rozumienie – to obowiązek myślącego człowieka. Ja też jestem Russlandversteher! Chociaż (ponieważ?) o Rosji piszę źle. Emocje, choćby najsłuszniejsze, odłóżmy jednak na bok. Zawsze uważałem, że Rosja od czasów Piotra Wielkiego jest w Europie czynnikiem stałym. Czynnikiem często destrukcyjnym, lecz przede wszystkim stałym, a to znaczy takim, z którym trzeba żyć dobrze, choćby ze względu na dysproporcję przestrzeni, demografii i sił. Polacy lubią tłumaczyć światu, że z racji historii i sąsiedztwa znają Rosję lepiej niż ktokolwiek. Nieprawda, nie znają jej wcale. Czy np. są w stanie przyjąć do wiadomości, że bywała też ona „natchnieniem ludów”? Rosja – odpowie na to jeden z mych przyjaciół – jest zawsze gotowa poświęcać się za wolność ludów, pod warunkiem że nie są to jej ludy. I to oczywiście prawda. Tyle że nie tłumaczy rosyjskich (słowiańskich) sympatii trwających przez lata u Bułgarów, Serbów, nawet u Czechów. „Mnie przeraża polski prowincjonalizm. Rzekłbym nawet: zaściankowość”. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Groźby z namiotu PiS
Trudno było zacząć pisanie felietonu, bo czekałem na syreny alarmowe zapowiedziane alertem RCB w komórce. Miały wyć, a ja miałem „zachować spokój”. A jak będą wyły niećwiczebnie, też mam po prostu zachować spokój? Wiem, że katolicyzm jest w Polsce w śmiertelnym odwodzie, ale czy to nie jest zapowiedź, że jakiś buddyzm zen wchodzi nam tu tylnymi drzwiami? Czy może jednak wobec tego „zachować spokój”? Tymczasem mamy nowe centrum prawicowego rządzenia krajem, którym już się nie rządzi – w miejsce legendarnej Nowogrodzkiej jest bliżej niezlokalizowany namiot. W tym namiocie PiS wszyscy się zmieszczą jak w biblijnym domu ojca, gdzie, w przeciwieństwie do Polski, mieszkań jest wiele. Wiem o tym, bo z bólem przeczytałem wywiad z Jarosławem Kaczyńskim w niedotowanym już przez państwo tygodniku „Sieci” braci Karnowskich. Wątek namiotu pojawia się, kiedy staje na wokandzie sprawa wchłonięcia przez PiS przystawek, takich jak byt o nazwie Suwerenna Polska. To jednak nie jest specjalnie zajmujące. Metafora namiotu w przypadku najbogatszej partii w Polsce (powtarzam raz za razem: jedynej skutecznie uwłaszczonej formacji politycznej po 1989 r.) jest tak cudownie odklejona od faktów, że zapewne wkrótce będzie dominować w budowaniu wizerunku uciemiężonych, więzionych, torturowanych i spauperyzowanych pisowców prześladowanych przez Tuska, Niemców i cały świat. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wolność wyboru
Znowu widowiskowe zatrzymanie, tym razem Janusza Palikota. Poznałem go już dosyć dawno temu, kilka godzin rozmawialiśmy w jego mieszkaniu, bodaj w alei Przyjaciół. Robił dobre wrażenie, interesuje się filozofią, poezją, w ogóle sztuką, co zawsze mnie ujmuje. I ma sporo wdzięku. Dlatego ludzie, szczególnie z naszego środowiska, chętnie inwestowali w jego interesy. Ma być w sumie 5 tys. pokrzywdzonych, to się w głowie nie mieści. Jeżeli finansowo nadużył zaufania tylu osób, to okropne. Ale czy konieczny był Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Muszą czuć presję wyborców
Głosowaliśmy masowo, bo potrzeba głębokich zmian była nagląca. Wygrała koalicja odrzucająca to, co przez osiem lat robiły rządy PiS. No i co? Wyborcy, którzy chcieli szybkich i radykalnych zmian oraz skutecznego rozliczenia rozpasanego złodziejstwa i łamania prawa przez Kaczyńskiego i Morawieckiego, są bardzo rozczarowani. Jeszcze czekają. Jeszcze liczą, że ten koalicyjny rząd przyśpieszy. Ale na miejscu władzy nie łudziłbym się, że na wyniki będą czekać aż do końca kadencji. W polityce jest tak, że elektorat odpłaca się poparciem, jeśli jego problemy są rozwiązywane, a postulaty nie tylko wysłuchiwane. Cała tajemnica ciągle wysokiego poparcia dla PiS mieści się w tym, że ta partia, gdy rządziła, bardzo dbała o swój elektorat. Trzeba mieć to wciąż na uwadze, bo wystawienie wyborców do wiatru może dla tej koalicji skończyć się katastrofą. Politycy, pilnujcie więc obietnic wyborczych. A przede wszystkim wprowadzajcie je w życie. Dorobek koalicji po 10 miesiącach nie jest, jak to bardzo skutecznie prezentuje stara władza, białą kartą. Tylko kto o tym wie? Nie pamiętam rządu, który byłby równie nieudolny informacyjnie. Gdy rząd jest koalicyjny, to politycy chcący zaistnieć wygłaszają sprzeczne komunikaty. I wchodzą na ścieżkę szybkiej utraty powagi i wiarygodności. Oraz poparcia. Bo w końcu jaką propozycję i której partii wyborca ma traktować serio? Jest z tym coraz większy problem, ale to naprawdę da się opanować. Zbyt wielka odpowiedzialność spoczywa na tych, których do władzy wynieśli wyborcy 15 października, by ich nie zdyscyplinować. Muszą czuć presję wyborców. Będzie bolało ich, a nie wyborców. Tak trzeba robić. Jesteśmy rok po wyborach, ale nie po roku tych rządów. Po raz pierwszy rocznica wyborów tak mocno odbiega od rocznicy powołania rządu. Pełne dwa miesiące Kaczyński kombinował, jak utrzymać władzę. Dzięki prezydentowi Dudzie Polska zaliczyła marionetkowy rząd Morawieckiego. Przypominam o tym, bo nie było to tylko wydarzenie groteskowe i bez znaczenia. Za zmarnowanie czasu i wymierne przecież straty odpowiadają pospołu Kaczyński i Duda. Morawiecki był w ręku prezesa kukiełką do tańczenia, jak mu się zagra. Nie zwalnia to oczywiście byłego premiera z odpowiedzialności za całą listę decyzji, które, mam nadzieję, doprowadzą go na ławę oskarżonych. Bez osądzenia tych, którzy zmontowali system bezprawia, z jakim dziś próbujemy się zmierzyć, w przyszłości może być jeszcze gorzej. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Źle się dzieje w państwie polskim
Mija rok od wygranych przez koalicję wyborów, niedługo rząd Donalda Tuska będzie obchodził pierwszą rocznicę powołania. Jakkolwiek by na to patrzeć, upłynęła jedna czwarta kadencji! Nie udało się w tym czasie uchwalić żadnej w zasadzie ustawy ustrojowej, bo wszystkie wetuje prezydent, co więcej, będzie wetował następne – tak zapowiedział i realizuje to niezwykle konsekwentnie. Państwo polskie wciąż funkcjonuje bez Trybunału Konstytucyjnego, który albo nie działa, albo wydaje humorystyczne wyroki, których nikt nie szanuje, a organy państwa nie realizują. Na jego czele wciąż stoi pani Przyłębska, której prezesury nie uznaje nawet połowa sędziów i sędziów dublerów tegoż trybunału. Sąd Najwyższy też nie działa. W większości izb przewagę mają neosędziowie, których za sędziów nie uznaje reszta i znaczna część świata prawniczego. Na czele SN stoi neosędzia pani Manowska, funkcjonują także dwie izby, które wedle orzeczenia trzech innych połączonych izb oraz wedle orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej nie są sądami w rozumieniu polskiej konstytucji. Mimo to sędziowie (w większości neosędziowie), którzy w tych izbach zasiadają, ubierają się od czasu do czasu w togi i birety i, korzystając z pomieszczeń Sądu Najwyższego, udają, że przeprowadzają rozprawy. Wydają również od czasu do czasu jakieś orzeczenia, których nikt w państwie nie uznaje. W dodatku ci sędziowie nie sędziowie pobierają wysokie jak na polskie warunki wynagrodzenia i, zdaje się, są z siebie dość zadowoleni. Jacyś neosędziowie SN uznali, Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Strefy pochopności
Brzmi jak z Głowackiego, ale przyjaciel upiera się, że to z życia kumpla wzięte; tak czy owak anegdota prima sort, więc przytoczę. Tenże kumpel, kiedy przed laty wreszcie wystarał się o zieloną kartę, przed wyjazdem puszył się, że Ameryka to jego przeznaczenie, nie przypadkiem przyszedł na świat 4 lipca. Z taką datą urodzin to pewnie przy kontroli granicznej powitają go fanfary, a przynajmniej zostanie potraktowany ulgowo. Wręcz przeciwnie: przetrzepali go i wymęczyli ze szczególną dociekliwością, wpuścili bez entuzjazmu, dopiero po czasie dowiedział się, że w USA datę urodzin 4 lipca wpisuje się z urzędu wszystkim osobom o niezidentyfikowanej tożsamości, bezdomnym z amnezją i innym współczesnym Kasparom Hauserom. Tak się mają sprawy w strefie pochopności, mój ojciec gadał, że czasem człowiek musi się obudzić z ręką w nachtopie, żeby znów zacząć stąpać po ziemi. Gorzej, jeśli się pochopnością zgrzeszy przeciw drugiemu; najgorzej, jeśli uczyni się to w dobrej chęci, piekło tym samym brukując. Pisząc przed kilkoma numerami o moim faworycie tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Nike, Andrzeju Sosnowskim, niefortunnie i lekkomyślnie napisałem, że tych wspominków z czasów dziecięctwa i młodości „pozazdrościł” mu Piotr Sommer, autor „Środków do pielęgnacji chmur”, wydanych rok później od „Elementaży 1&2”. Tyle że ze wstydem i zażenowaniem doczytałem po fakcie, że Sommer swoją prozę pisał osiem lat, zaczynając na długo przed tym, jak Sosnowski postawił pierwsze zdanie w swojej książce – jeśli zatem jakieś inspiracje tu zadziałały, to w stronę przeciwną, niźli to zasugerowałem. Kajam się dobrowolnie, bo nawet gdyby faktycznie jeden autor kompletował biograficzne przypisy do swojej poezji jako prekursor drugiego, z uwagi na Bloomowski „lęk przed wpływem” Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wywiady Przeglądu
Boks i kino idą w parze
Wierność i troska Heleny pomogły Jerzemu Kulejowi zdobyć drugi złoty medal olimpijski Xawery Żuławski – (ur. w 1971 r.) absolwent Wydziału Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. „Chaos” przyniósł mu nagrodę za debiut reżyserski lub drugi film w Gdyni oraz Wielkiego Jantara w Koszalinie. Jego największym sukcesem komercyjnym i artystycznym pozostaje „Wojna polsko-ruska”, za którą zdobył wiele wyróżnień, w tym Srebrne Lwy i Paszport „Polityki”. Za „Apokawixę” nagrodzony Złotym Pazurem w kategorii Inne Spojrzenie w Gdyni. Zajmuje się pan najróżniejszymi gatunkami i stylami. To świadoma twórcza strategia, ciągłe pragnienie wyzwań czy przypadek? – Można powiedzieć, że czysty przypadek, choć w przypadki nie wierzę. Wydaje mi się, że filmy bardziej do mnie przychodzą, niż sam je wybieram. A gdy jakaś historia trafi w moje ręce, staram się dobrać do niej odpowiednią formę. Biografia Jerzego Kuleja siłą rzeczy nie może wyglądać jak „Mowa ptaków” czy „Apokawixa”, bo jest epickim kinem o dwukrotnym mistrzu olimpijskim. Myślałem przede wszystkim o zrobieniu filmu dla szerokiej widowni, która będzie na nim dobrze się bawić. Część osób przypomni sobie lata 60. i odbędzie podróż sentymentalną, a inni dopiero odkryją te czasy i zderzą się z realiami PRL. Zresztą to tylko jedna z warstw filmu, który opowiada o wzlotach i upadkach młodej pary, jaką byli wtedy Jerzy i Helena Kulejowie. Podobno pomysł na film przyniósł Waldemar Kulej, syn Jerzego. Gdzie się zaczyna ta przygoda i jak pan do niej dołączył? – Od prawie 10 lat jestem związany z firmą Watchout Studio. Pięć czy sześć lat temu do producenta Krzysztofa Tereja zgłosił się Waldemar Kulej. Po obejrzeniu „Bogów” i „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” stwierdził, że tylko Watchout będzie w stanie zrealizować biografię jego ojca. Pomysł na film o dwukrotnym złotym medaliście igrzysk olimpijskich i prawdziwej legendzie polskiego sportu nie pozwalał nam na chwilę zawahania. Około czterech lat trwało napisanie scenariusza, zebranie środków na film i ukończenie go. Kim był dla pana Jerzy Kulej przed realizacją filmu i czy w ogóle lubi pan boks? – Kulej oczywiście istniał w mojej świadomości, tak jak w świadomości wielu ludzi interesujących się sportem i śledzących wyczyny polskich zawodników. Widziałem też jego rolę w kultowym filmie „Przepraszam, czy tu biją?”, gdzie grał pokiereszowanego gliniarza. O Kuleju ogólnie było głośno, wszyscy wiedzieli, kim jest. Pod koniec życia komentował nawet walki bokserskie, można powiedzieć, że na stare lata szukał też swojego miejsca w polityce. Miał charakterystyczny styl mówienia i wyjątkową charyzmę. Prywatnie jestem kibicem boksu i innych sportów walki. Z kolei Krzysztof Terej amatorsko boksuje. Pomysł na film trafił więc na podatny grunt. Realizacja tej biografii nie należała do łatwych, ale dość gładko pokonywaliśmy kolejne przeszkody, jakby wspierani przez niewidzialną siłę. Boks jest atrakcyjny dla kina? – Boks i kino to dwie dyscypliny, które idą w parze. Jedna i druga sprowadza się do ruchu. Pomyślmy, skąd się bierze walka na ekranie. Właśnie z boksu, który jest archetypem, początkiem, korzeniem. Wiele scenariuszy opowiada zresztą o jakiejś walce, której stawką może być życie albo miłość. Gdyby dłużej nad tym się zastanowić, mnóstwo filmów zawiera też sceny bokserskie, czyli sceny walki. Paradoksalnie w „Kuleju. Dwóch stronach medalu” nie oglądamy aż tak wielu scen z ringu. – W filmie pokazaliśmy zaledwie 12 z 300 walk, które stoczył Kulej. Razem ze scenarzystą Rafałem Lipskim długo się nad tym zastanawialiśmy, ale odkrywając historię Jurka i spotykając się z jego żoną, zaczęliśmy dostrzegać nową perspektywę. Zaintrygowała nas Helena Kulej jako osoba żyjąca w absolutnym cieniu mistrza. Właśnie dlatego powoli rozbudowywaliśmy w scenariuszu kobiecy punkt widzenia i same walki traciły na znaczeniu. Dodatkowo walki olimpijskie trwają trzy rundy po trzy minuty i ich dramaturgia jest dość skąpa. Trzeba w krótkim czasie zdominować przeciwnika, zebrać punkty i wygrać. Kiedy bokserzy pojedynkują się przez 10 lub 12 rund i mają przed sobą istny maraton do pokonania, wtedy napięcie rośnie i można pokazać wzloty i upadki w ringu. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Jeszcze w zielone gramy
Czyli miłość dojrzała Marta Dzido – pisarka i reżyserka, autorka zbioru opowiadań „Babie lato” Po „Sezonie na truskawki” i „Frajdzie” czas na jeżyny, dynie, cierpkie winogrona? Na „Babie lato”? – Po opowieści o wiośnie kobiecości, gdy ta kiełkuje, czas na jesień, tę wczesną jesień, gdy życie ma dojrzały smak. „Babie lato” to książka, która nie narodziłaby się w 25-letniej dziewczynie. Tamta dziewczyna napisała „Małża”. Także kobieta przed czterdziestką, która napisała „Frajdę” – opowieść o ludziach, którym wciąż wydaje się, że są nieśmiertelni – nie nosi w sobie „Babiego lata”. Ta opowieść musiała poczekać, dojrzeć. Wymagała ode mnie przejścia w kolejny etap, w którym jest miejsce na akceptację przemijania, starzenia się, zrozumienia kruchości bytu. Pisałam „Babie lato” w czasie pandemii, zaraz po niej i w momencie wojny tuż obok, gdy poczucie kresu, śmierci stało się jeszcze mocniejsze. Pandemia i wojna to doświadczenia formacyjne dla naszego pokolenia. Wielu osobom bardzo zmieniły myślenie. W tym czasie odeszło kilka bliskich mi osób. Sama byłam chora na dziwne choroby, doświadczyłam przykrych stanów i lęków. Ale zostałaś także babcią, weszłaś w nową kobiecą rolę. – Tak, pojawiła się osoba, która mówi do mnie: babciu. Zaczęłam uczyć się tej nowej roli, żonglować słowem babcia, baba, słowem, które obrosło wieloma stereotypami i budzi konkretne skojarzenia, stąd „Babie lato”. Wychowałam córkę, która ma teraz córkę, a ja jestem babcią. Czuję, że przechodzę w stan, w którym nic nie muszę. Z niewiasty staję się wiedźmą, czyli tą, która wie. Czy można być wiedźmą, tą, która wie, bez doświadczenia bycia matką? – Można, można dojść do tego innymi drogami. Nie musisz mieć doświadczenia macierzyństwa, by być dojrzałą, świadomą kobietą. Możesz rodzić metaforycznie, np. dając światu swoją twórczość. Możesz dawać wsparcie innym, uprawiać siostrzeństwo, dzielić się doświadczeniem. Kobiecość to przecież też rozwój duchowy, tworzenie wspólnoty, do której nie są niezbędne więzy krwi. Żyjąc, nadpisujesz różne formy kobiecości, jesteś więc i dziewczynką, i młodą kobietą, i dojrzałą panią. Możesz być wszystkimi naraz. Zrozumiałam to, pisząc „Babie lato”. Wchodząc w kolejne etapy, wcale nie rozstałam się z poprzednimi wersjami siebie. Tamta dziewczynka, którą dawniej byłam, wciąż jest we mnie. To tak jak z drzewem, gdy patrzysz w przekroju na pień, widzisz słoje. Podobnie jest ze mną – obrastam w warstwy. Czyli nie ma żadnej grubej kreski? – Jest taka pierwotna figura bogini uosabiającej kobiecość, składa się z trzech postaci: młodej dziewczyny, dojrzałej kobiety i staruszki. Ja identyfikuję się z tą świętą trójcą jak najbardziej. Ale oczywiście każdy ma swój sposób przeżywania tych etapów i nie jest moją rolą mówienie, że coś jest tylko dla młodej dziewczyny, a coś tylko dla staruszki. Zresztą u mnie to zawsze było płynne, bo zostałam mamą bardzo wcześnie, mając 19 lat, a babcią już wieku 41 lat. Bardzo możliwe, że zostanę i prababcią. Kolejne etapy mojego życia następowały szybko po sobie, więc siłą rzeczy musiałam dojrzeć. Dało mi to jednak ogromną siłę. Pierwsze książki pisałam, wykradając czas pomiędzy obowiązkami domowymi i opieką nad dzieckiem a studiowaniem, które jeszcze musiałam łączyć z pracą, by się utrzymać. To mnie zbudowało jako pisarkę i jako kobietę. Dziś pisanie książki jest projektem, życie jest projektem, wszystko zapisane i zaplanowane. „Baby, oto moja tajemnica wiary, wielka jest, wreszcie umiem latać”. Tak piszesz w książce. Czujesz się wolna? – Zawsze miałam apetyt na życie, dużo robiłam, by nie dać się stłamsić, wtłoczyć w ramy. Wiele rzeczy mnie fascynowało, ciekawiło, pielęgnowałam swoje marzenia, starałam się je realizować. Dalej chcę żyć pełnią życia, ale nie skupiam się na tym, że coś muszę. Dlatego „Babie lato” można odczytywać jako opowieść o wyzwoleniu. Rób to, czego pragniesz, nie rozmieniaj się na drobne. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Każda wojna jest błędem
Ludzie są zdolni do współpracy i altruizmu tak samo jak do przemocy i konfliktów Viggo Mortensen – najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach „Wschodnie obietnice” (2007), „Captain Fantastic” (2016) i „Green Book” (2018). W 2020 r. zadebiutował jako reżyser filmem „Jeszcze jest czas”. „The Dead Don’t Hurt” (2024) to drugi wyreżyserowany przez niego film, do którego napisał również scenariusz, muzykę i zagrał w nim główną rolę. Film trafi do polskich kin 18 października. W jednej scenie „The Dead Don’t Hurt” mała Vivienne pyta, dlaczego mężczyźni ciągle ze sobą walczą. No właśnie? Dlaczego wojna stała się naszą obsesją, codziennością? – Cóż, ten film powstał w odpowiedzi na to pytanie. Niektórzy mówią, że to kino z ducha antywojenne, nie chciałem jednak startować z żadnego ideologicznego pułapu. Po prostu opowiadam o młodej, ciekawej życia dziewczynie, przenikliwej obserwatorce, która zastanawia się, dlaczego jej ojciec poszedł na wojnę. I chociaż dla niej to pytanie naturalne, jej matce trudno na nie odpowiedzieć. Co więcej, Vivienne poznaje historię Joanny d’Arc i pyta, czy kobiety robią to samo. Matka nie może dłużej milczeć i ukrywać prawdy przed córką. Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Może nikt na świecie ich nie zna. Zawsze tak było i niestety możliwe, że zawsze tak będzie. Jesteśmy zdolni do dobroci, do współczucia i zrozumienia siebie nawzajem, ale niepotrzebnie robimy ten krok do tyłu. Może ze strachu przed drugim człowiekiem? A może to kwestia popędu, który każe nam kontrolować innych? Człowiek u władzy przekonuje drugiego człowieka do walki, do wojny w jego imieniu. Te pytania nasuwają się same: „Dlaczego to wszystko – wojna w Ukrainie, ludobójstwo w Gazie – już nie może się skończyć?”. Chyba każdy z nas boi się wojny. – To wydaje się aż niewiarygodne. Byłem w Ukrainie na samym początku tej wojny, kiedy weszli Rosjanie. Znajomy pojechał tam małym busem. Zabraliśmy do Hiszpanii kilka osób – kobiety z dziećmi. Nie myślałem wtedy, że będzie to trwało latami. Holger, twój bohater, to człowiek, dla którego wojna jest misją, obowiązkiem. Od razu to mówi: „Muszę tam jechać”. Vivienne przekonuje go, że to nie jego sprawa, nie jego kraj – bo przecież przyjechał do Ameryki z Danii – nie musi za niego walczyć. On stwierdza: „Teraz jest już mój, to walka o słuszną sprawę”. – W Ukrainie trwa pobór do wojska, ale słyszałem o wielu młodych mężczyznach, którzy sami z siebie ruszyli na front, zgłosili się na ochotnika. Nie tylko Ukraińcy, ale i obcokrajowcy walczą w tej wojnie. Nie chcę mówić za nich, ale może robią to ze względów moralnych? Bo uważają, że tak trzeba, że jest to gest w słusznej sprawie; rodzaj odpowiedzialności. Podobnie jest z Holgerem, który sądzi, że pójście na wojnę to jedyna stosowna decyzja. Tłumaczy to tym, że jest dobrym żołnierzem, ma doświadczenie, może się przydać i pomóc. Jak zauważyłeś już wcześniej, Holger stwierdza w pewnym momencie: „To słuszna sprawa, to walka przeciwko niewolnictwu”. Ale ostatecznie, niezależnie od intencji i tego, jak szlachetne by one były, każda wojna jest błędem. Każda powoduje wiele smutku i zniszczeń. Na pytanie Vivienne, jak tam było, Holger odpowiada: „Za długo, nie tak, jak się spodziewałem”. Tłem twojego filmu jest wojna secesyjna – zakończona ponad 150 lat temu wojna domowa. Pamięć o tym wydarzeniu nadal jest żywa wśród Amerykanów. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Zapiski z zapomnianego królestwa
Chciałabym, żeby Warmii nie szpeciły parki rozrywki, żeby nie wycinano lasów ani nie grodzono dostępu do jezior Joanna Wilengowska – autorka książki „Król Warmii i Saturna” o skomplikowanej historii tej drugiej, mniej znanej części województwa warmińsko-mazurskiego W ostatnim spisie powszechnym zadeklarowała się pani jako Warmiaczka? – Tak i byłam podobno jedną ze 148 osób, które tak zrobiły. To bardzo mało, wydaje mi się jednak, że osób, które mogą się czuć Warmiakami czy Warmiaczkami, jest dużo więcej, ale tego rodzaju tożsamości w spisie po prostu nie przewidziano. Poza tym moje osobiste etniczne sploty też nie są takie jednoznaczne. Część mojej rodziny pochodzi faktycznie z Warmii, ale druga część z Wileńszczyzny. Zresztą w książce sama piszę, że daleka jestem od prostych identyfikacji narodowych, obce mi jest stawianie tych spraw na ostrzu noża, a panicznie boję się szowinizmów i nacjonalizmów. Urzędowo, administracyjnie wskazałam, że jestem Warmiaczką, bo chciałam zaznaczyć tę część mojej tożsamości, podkreślić jej rangę. Ale jestem też Polką, moją językową ojczyzną jest polszczyzna, moją kulturową ojczyzną – Europa. A przede wszystkim jestem człowiekiem, Homo sapiens. Tożsamość nigdy nie jest ciosana siekierką, to delikatna konstrukcja. W przypadku pani ojca, bohatera książki, ta tożsamość jest jeszcze bardziej niejednoznaczna. – Ojciec jako dziecko mówił po niemiecku, to był jego pierwszy język, ale znał też polski i gwarę warmińską. Literacka polszczyzna w jego życiu pojawiła się w szkole podstawowej, ale dziś mówi głównie po polsku, czasem po niemiecku, no i godo warmijską godką, w takiej formie, jak mówiono kiedyś w jego rodzinnej wsi, Stawigudzie koło Olsztyna. Dziś etnicznych Warmiaków, jak i Mazurów, nie ma. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Nie ma jednego modelu ofiary
Zamiatanie niewygodnych spraw pod dywan i wieloletnie milczenie na temat krzywd dotyczy wielu rodzin Kamila Tarabura – (ur. w 1990 r.) absolwentka Warszawskiej Szkoły Filmowej i Szkoły Wajdy. Jej krótki metraż „Chodźmy w noc” zdobył nagrody w Warszawie i Kijowie, a serial „Absolutni debiutanci” był nominowany do Orła i Paszportu „Polityki”. Jest najmłodszą polską twórczynią, która reżyserowała dla Netfliksa. W ostatnich latach notujesz same sukcesy. Twój krótki metraż „Chodźmy w noc” wygrał kilka nagród, a serial „Absolutni debiutanci” zrealizowany dla Netfliksa zyskał uznanie krytyki i publiczności. Współpracowałaś też z Agnieszką Holland przy „Zielonej granicy”. Aż trudno uwierzyć, że „Rzeczy niezbędne” są twoim pełnometrażowym debiutem. – Z perspektywy czasu myślę, że droga do mojego debiutu była kręta. Skończyłam Warszawską Szkołę Filmową ponad 10 lat temu. Poszłam tam zaraz po maturze i jako młoda absolwentka nie miałam przekonania, że jestem gotowa na film i wiem, o czym chcę opowiadać. Długo kręciłam reklamy, teledyski i krótkie formy. Asystowałam na planach u innych twórców. Dopiero kiedy przeczytałam reportaż „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, wpadłam na pomysł napisania scenariusza na jego motywach. Od tej chwili do dnia rozpoczęcia zdjęć minęło siedem lat. Debiutującemu reżyserowi trudno znaleźć producentów, którzy mu zaufają i powiedzą: „Zróbmy to”, szczególnie gdy chce podjąć trudny temat. Po pandemii sytuacja w kinach nadal nie wygląda najlepiej i niełatwo namówić ludzi, żeby inwestowali w ryzykowny pomysł. Miałam szczęście, że trafiłam na Andrzeja Muszyńskiego i Renatę Męcinę z ATM, z którymi zrobiłam „Absolutnych debiutantów” i „Rzeczy niezbędne”, bo oni we mnie uwierzyli. Realizacja debiutu była jednak długim procesem wymagającym samozaparcia i wytrwałości. Co cię najbardziej zaintrygowało w reportażu Surmiak-Domańskiej? – Pamiętam wyraźnie, że strasznie irytowała mnie główna bohaterka Halszka Opfer. Do tego stopnia, że jako dwudziestoparoletnia osoba, która nie miała styczności z ofiarami molestowania seksualnego, podawałam w wątpliwość jej wiarygodność. Pod koniec lektury doszłam do wniosku, że nie powinnam była jej oceniać i jestem tak samo mała jak inni ludzie z jej otoczenia, którzy mają gotowe sądy. W kinie nie ma wielu takich postaci jak Halszka. Ciekawe wydało mi się stworzenie portretu kobiety, która z jednej strony budzi irytację i manipuluje otoczeniem, a z drugiej pozostaje ofiarą przemocy seksualnej. Zwróciłam szczególną uwagę na impas komunikacyjny między Halszką i jej matką, a zarazem na próbę spojrzenia z wielu perspektyw na sytuację zaistniałą w tej rodzinie. Wiele osób nazywa reportaż Surmiak-Domańskiej wstrząsającym, choć nie ma w nim drastycznych opisów. Wszystko dzieje się podskórnie, przeszłość jest obecna w tym domu bez używania retrospekcji. Z różnych rozmów możemy się domyślać, co tam się działo. Siła „Mokradełka” polega na uruchamianiu naszej wyobraźni. Reportaż to specyficzna forma literacka, daleka od scenariusza. Jak ty i współscenarzystka Katarzyna Warnke podchodziłyście do materiału wyjściowego? Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Obojętność jest złem
Wspominanie Marka Edelmana Paula Sawicka – psycholożka, działaczka społeczna, współautorka książki „I była miłość w getcie” – zapisu jej rozmów z Markiem Edelmanem. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie lata życia. 2 października mija 15. rocznica jego śmierci. Dlaczego Marek Edelman przez lata nie mówił o miłości wprost? – Bo miłość była dla niego sprawą intymną. Nie do publicznej rozmowy. Edelman w ogóle mało mówił o sobie. Nawet w książce „I była miłość w getcie” starał się nie eksponować siebie. Ja wiem, że kilka razy mówił o sobie, ale używając trzeciej osoby, i czytelnik niekoniecznie musi się tego domyślić. W wielu wywiadach podobnie opowiadał o różnych wydarzeniach, których był uczestnikiem. O odwadze mówił, że nie ma czegoś takiego. Robisz coś, bo tak trzeba. Bo trzeba pomóc kolegom. To impuls tobą kieruje, gdy nie ma czasu na przemyślenie. Tak opowiadał o śmierci Michała Klepfisza, przyjaciela i towarzysza walki, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy, żeby ich grupa mogła się uratować. Nawet tego czynu Edelman nie nazywał bohaterstwem. Bohater czy nie, człowiek zawsze odczuwa strach. A propos strachu, może tematu miłości po prostu się bał? – Musi pan wiedzieć, że od wielu lat sprawa miłości w getcie chodziła mu po głowie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak to było ważne. Przez lata nagabywał znajomych, wybitnych reżyserów, choćby Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, żeby zrobili film o miłości w getcie. Każdy z nich w inny sposób wymawiał się, tłumacząc, że to za trudne zadanie. Ale kiedyś, w 1996 r., byliśmy w Krakowie na promocji książki Jana Tomasza Grossa „Strach” i potem rozmawialiśmy przy kolacji w licznym gronie. Wtedy Marek Edelman znów rzucił w stronę Andrzeja Wajdy: „Może byś jednak zrobił ten film o miłości w getcie?”. A reżyser nieoczekiwanie powiedział: „No, teraz, jak już zrobiłem film o Katyniu, mogę zrobić film o miłości”. I od razu dodał: „Przyślijcie mi coś na rybkę dla scenarzysty”. Ponieważ Marek Edelman nigdy nie odkładał na później żadnych powinności, ledwie wróciliśmy z Krakowa, już mnie zagonił do komputera. Powstały wtedy krótkie opowiadanka, które z tytułem „Miłość w getcie” wysłałam panu Andrzejowi. W tej formie znalazły się potem w naszej książce. Ale Wajda nie zrobił filmu. – Minęło trochę czasu i wreszcie nadszedł list, pięknym charakterem pisma napisany, jak to miał w zwyczaju Andrzej Wajda. Zawiadamiał, że nie znalazł scenarzysty, który podjąłby się przekształcenia naszych opowiadanek w scenariusz filmowy. Może sądził, że dostanie jakąś romantyczną historię, a nie przykłady oddania sobie ludzi, którzy w nieludzkich warunkach ratowali godność swoją i bliskich, ratowali człowieczeństwo. Marek Edelman mówił o swoich doświadczeniach po to, żebyśmy coś zrozumieli, coś wynieśli dla siebie. To, czym dla ludzi w beznadziejnej sytuacji jest miłość – mieć kogoś, kto jest ci oddany i komu ty jesteś oddany. Dlaczego młoda dziewczyna, wychowawczyni w domu dziecka, z dobrym wyglądem, jak mówiło się wtedy o osobach o niesemickich rysach, idzie z dziećmi na śmierć, chociaż może się uratować? Dlaczego córka idzie z matką do wagonów, chociaż nie musi? Dla Marka Edelmana te gesty były ważne. Nie nazywał ich bohaterstwem. Mówił, że wynikały z miłości, przyjaźni, obowiązku, bo miłość to obowiązek. Dyktował pani wszystko o tej miłości. Rozmowa przeprowadzona przy okazji minifestiwalu Grodzisker oraz 5. Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Punkty za pochodzenie
Otwarcie uczelni dla dzieci chłopskich i robotniczych Dr Agata Zysiak – socjolożka specjalizująca się w socjologii historycznej, studiach nad Europą Wschodnią oraz modernizacją i mobilnością społeczną. Pracuje w Research Center for the History of Transformations (RECET) na Uniwersytecie Wiedeńskim oraz w Instytucie Socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Jej książka „Punkty za pochodzenie. Powojenna modernizacja i uniwersytet w robotniczym mieście” (2016) zdobyła wiele nagród w konkursach na książki historyczne. W USA ukazało się nowe wydanie dla anglojęzycznego czytelnika „Limiting Privilege. Upward Mobility Within Higher Education in Socialist Poland” (2023) Dlaczego władze Polski Ludowej zdecydowały się na wprowadzenie w rekrutacji na studia takiego instrumentu jak punkty za pochodzenie? – Punkty za pochodzenie wprowadzono w połowie lat 60. XX w., ale już w latach 40. i 50. władza dążyła do tego, by dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich stanowiły znaczący odsetek studentów. Na zbyt dużą elitarność w zdobywaniu wiedzy, szczególnie na poziomie wyższym, zwracano uwagę już w międzywojniu, i to w wielu środowiskach, nie tylko lewicowych, ale i ludowych czy nauczycielskich. Rewolucja społeczna, która dokonała się w Polsce w trakcie II wojny światowej i po 1945 r., przyśpieszyła pewne zmiany w strukturze studiujących, umożliwiła przedefiniowanie społeczeństwa i wizji uniwersytetu. Warto zauważyć, że punkty za pochodzenie były elementem większego procesu zachodzącego nie tylko w Europie Środkowej, bo postulaty otwarcia uniwersytetów i bardziej egalitarnej edukacji pojawiały się również na Zachodzie, choćby w Wielkiej Brytanii przy okazji debaty wokół tzw. uniwersytetów czerwonej cegły. Punkty nie były więc jedynie pomysłem związanym z PRL czy z państwowym socjalizmem, choć na pewno są symbolem wizji społeczeństwa, którą nowa, powojenna Polska miała wdrażać. Skoro tak, to dlaczego władza ludowa tak późno wprowadziła punkty za pochodzenie? – Najpierw uściślijmy znaczenie tego pojęcia. To nic innego jak punkty rekrutacyjne, które zresztą stosujemy do dzisiaj, bo przecież obowiązuje punktacja przy zdawaniu na studia – kluczowe jest to, za co się je przyznaje. W III RP punkty za pochodzenie niesłusznie stały się określeniem zabarwionym negatywnie, jedną ze zbitek pojęciowych mających dyskredytować PRL. Punkty za pochodzenie wprowadzono, kiedy stalinowskie reformy, które oczywiście miały tę samą logikę, czyli szersze otwarcie uczelni dla klas ludowych, nie przynosiły oczekiwanych efektów. Gdy po odwilży liczne badania socjologów wykazały, że edukacja na poziomie wyższym znowu stała się bardziej elitarna. Na czym polegała próba podwyższenia w czasach stalinowskich udziału studentów z ludowym rodowodem? – Logika działania w procesie rekrutacji już od pierwszych lat powojennych była taka: trzeba patrzeć na pochodzenie społeczne kandydatów na studia, jaki zawód ma ich ojciec, skąd się wywodzą – z dużych miast czy z prowincji. Władza postulowała radykalne zwiększenie liczby studentów z klas ludowych. W prasie przekonywano, że nawet dziewczyna spod Łowicza może pomyśleć o pójściu na uczelnię, że jest to w ogóle do wyobrażenia. Zapewniano, że w powojennej Polsce będzie praca dla ludzi wykształconych. Wskazywano, że to bezpieczna droga życiowa. Ty, dziecko robotnicze, dziecko chłopskie, możesz nam zaufać i zaryzykować kolejne lata edukacji, bo dostaniesz wsparcie, stołówkę, miejsce w akademiku, a przede wszystkim zatrudnienie w przyszłości. p.dybicz@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Książek nie liczy się w sztukach
Księgarnie upadają, czytelnictwo kuleje, a nasze życie staje się duchowo uboższe Jerzy Okuniewski – księgarz z 57-letnim stażem pracy, wiceprezes Książnicy Polskiej Kilka miesięcy temu wysłał pan list otwarty do polityków i samorządowców, a także pismo do ówczesnego ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza. Alarmował pan w sprawie księgarń w Polsce, których byt jest zagrożony, co ma przełożenie na coraz niższy poziom czytelnictwa. Jest aż tak źle? – Wprawdzie spotykam się z informacjami, że w Polsce istnieje od 1,6 tys. do 2,2 tys. księgarń, ale są to dane niewiarygodne, wręcz zafałszowane. Zależy bowiem, co się uważa za księgarnię – jeśli pomieszczenie, w którym są trzy regały na książki, a reszta to mydło i powidło, to mylimy pewne pojęcia. Jestem tradycjonalistą i dla mnie księgarnia to takie miejsce, w którym dwie trzecie średnich obrotów stanowi sprzedaż książek. A nasza firma ma w sumie 57 takich księgarń na terenie niemal całej Polski, w tym cztery w Warszawie, choć najwięcej na Warmii i Mazurach. Wasze przedsiębiorstwo dominuje w regionie, ale są też inne placówki, gdzie sprzedaż książek jest tylko dodatkiem do innej działalności. – Będąc w terenie, z zawodowej ciekawości odwiedzam takie punkty i np. w Lubawie, miasteczku z 11 tys. mieszkańców, zaszedłem do takiej niby-księgarni, a tam większość powierzchni zajmują zabawki i inne artykuły. Pytam sprzedawczynię, dlaczego tak mało książek. A ona, że ludzie nie kupują. Tymczasem w podobnym miasteczku, w Biskupcu, nasza księgarnia ma 35 regałów i obroty sięgające 1 mln zł rocznie. W ciągu ponad 25 lat nie było u nas spadku sprzedaży rok do roku, spadku dochodów, nastąpił jedynie niewielki spadek transakcji handlowych, czyli wystawiano mniej paragonów, co może być rezultatem zmian cywilizacyjnych. Ale to nie znaczy, że ludzie nie są zainteresowani zakupem książek. Przecież nasz udział w rynku sieciowych księgarń wynosi zaledwie 10%, a takie sieci jak Empik trzymają się mocno. Jednak znana firma Matras została zlikwidowana. – Ale oni mieli ponad 100 mln zł długu wobec dostawców i wydawców. Jak ktoś napisał, jechali lokomotywą napędzaną cudzym węglem. Dziś nie ma litości, nie płacisz, bankrutujesz. Może to właśnie jest potwierdzenie tezy, że w Polsce czytelnictwo zanika? W Olsztynie też upadła prywatna księgarnia, a z Galerii Warmińskiej wycofał się Świat Książki. – Prawda jest taka, że poziom czytelnictwa w Polsce ledwie przekracza 40%, a i tak ostatnio podniósł się o 9 pkt proc. (według raportu Biblioteki Narodowej w latach 2021 i 2022 czytelnictwo książek w Polsce utrzymywało się na poziomie 34% – przyp. red.). W zeszłym roku co najmniej jedną książkę przeczytało 43% Polaków. Z tego względu popadamy nawet w euforię, ale przy Czechach, gdzie czytelnictwo wynosi ponad 80%, jesteśmy w ogonie. Choć inne kraje europejskie również nie mają powodu do dumy, Polska powinna ogłosić alarm! Jeśli w Czechach statystycznie jedna księgarnia przypada na 16,5 tys. mieszkańców, to u nas na 28 tys. Różnica wyraźna. Jakie więc muszą być warunki, by ten potencjał wykorzystać w większej części? – Prowadzenie księgarni ma sens, jeśli jest to działalność rentowna, chociaż o to coraz trudniej. Zrobiłem nawet symulację, w której wyliczam, że jeśli w lokalu 100-metrowym stworzy się dobre warunki ekspozycyjne i handlowe, a ma się w miarę szeroką ofertę sprzedaży, to przy dwóch etatach można uzyskać ok. 1 mln zł obrotu rocznie. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Zdrowie to inwestycja!
Przyszłość ginekologii onkologicznej: wyspecjalizowane szpitale, badania molekularne, nowoczesne leki Prof. dr hab. n. med. Mariusz Bidziński – konsultant krajowy w dziedzinie ginekologii onkologicznej, kierownik Kliniki Ginekologii Onkologicznej w Narodowym Instytucie Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – Państwowym Instytucie Badawczym w Warszawie. Wrzesień jest Miesiącem Świadomości Nowotworów Ginekologicznych. O czym w związku z tym warto przypomnieć? – O tym, że schorzenia te dotykają ogromną liczbę kobiet na całym świecie. Wiele z nich umiera, gdyż choroba została wykryta za późno. Edukacja i świadomość społeczna są kluczowe, ponieważ badania profilaktyczne mogą uratować życie. Zbyt wiele kobiet zgłasza się do lekarza dopiero wtedy, gdy objawy są już wyraźne, co często oznacza zaawansowane stadium choroby. W Polsce co roku na raka umiera prawie 14 tys. kobiet, z czego niemal połowa na nowotwory ginekologiczne. Dlaczego tak się dzieje? – Główną przyczyną jest zbyt późne wykrycie choroby. W przypadku nowotworów ginekologicznych, takich jak rak szyjki macicy czy rak jajnika, wczesne stadia często nie dają charakterystycznych objawów, co utrudnia rozpoznanie. Dlatego tak ważne są badania profilaktyczne. Zdrowie to inwestycja! Jakie badania i jak często należy wykonywać? – Ogólnie rzecz biorąc, zaleca się badanie cytologiczne co trzy lata, bezpłatnie dla kobiet od 25. do 64. roku życia, a mammografię co dwa lata, bezpłatnie dla pań od 45. do 74. roku życia. Niezbędne są też wizyty u ginekologa, nawet jeśli kobieta nie odczuwa żadnych dolegliwości. Dlaczego wiele kobiet nie zauważa w porę niepokojących objawów? – Ponieważ mogą być subtelne i łatwe do przeoczenia. Tymczasem nieprawidłowe krwawienia, plamienia, zwłaszcza po menopauzie, są sygnałami ostrzegawczymi i wymagają konsultacji z lekarzem. Pierwszym symptomem raka szyjki macicy mogą być plamienia przy współżyciu czy po wysiłku fizycznym. Rak trzonu macicy również objawia się krwawieniami. Rak jajnika jest bardziej podstępny – symptomy takie jak wzdęcia, uczucie pełności w brzuchu czy powiększenie obwodu brzucha są niespecyficzne i często mylone z problemami gastrycznymi. Dlatego wszelkie niepokojące objawy powinny być konsultowane z ginekologiem. Wywiad przygotowany przez Stowarzyszenie Dziennikarze dla Zdrowia w związku z debatą „Nowotwory ginekologiczne – CZAS DZIAŁAĆ! Nowoczesne leczenie nowotworów ginekologicznych a polski system ochrony zdrowia”, zorganizowaną w ramach cyklu „Quo Vadis Salus Feminae? Wrzesień 2024 – Miesiąc Świadomości Nowotworów Ginekologicznych”. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
To musi być festiwal otwarty
Gdynia może zbliżać różne pokolenia filmowców Joanna Łapińska – od ponad 20 lat zawodowo zajmuje się kinem, organizując festiwale i konsultując projekty filmowe. W latach 2002-2016 była członkinią zarządu Stowarzyszenia Nowe Horyzonty i pełniła funkcję dyrektorki artystycznej Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. We wrześniu 2016 r. została dyrektorką programową festiwalu Transatlantyk. Od 2021 r. jest związana z FPFF w Gdyni. Pracowała jako ekspertka Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, Mazowieckiego i Warszawskiego Funduszu Filmowego oraz Łódź Film Commission. Jest członkinią Europejskiej Akademii Filmowej. Do 28 września trwa 49. edycja Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Na czym polega jego wyjątkowość? – To najważniejsza impreza poświęcona kinu polskiemu, która prezentuje nie tylko nowe filmy, ale też klasykę, sięgając do bogatych tradycji naszej kinematografii. Warto podkreślić, że festiwal co roku odwiedza wielu widzów z całej Polski. Wydarzenie przyciąga także szerokie grono ludzi związanych z kinem. Dzięki temu mamy w Gdyni idealną przestrzeń do rozmów o najważniejszych kwestiach dla branży filmowej. Stąd bogaty i różnorodny program Gdynia Industry, który budujemy w taki sposób, aby wychodząc od aktualnej sytuacji, rozmawiać o przyszłości branży, koniecznych w niej zmianach, dobrych praktykach i wyzwaniach. Jakie największe wyzwania stanęły przed tobą, gdy zostałaś dyrektorką artystyczną festiwalu? – Przede wszystkim zależało mi na tym, by przekonać pozostałych członków i członkinie komitetu organizacyjnego do zmian w strukturze festiwalowych konkursów. Co ważne, objęłam stanowisko dyrektorki artystycznej w dobrym momencie dla gdyńskiej imprezy. Niemniej jednak było dla mnie oczywiste, że musimy wykonać pewne ruchy i wprowadzić zmiany, aby Gdynia jeszcze bardziej mogła wspierać polskie kino. Tak właśnie widzę rolę festiwalu. Wychodzimy od tego, jak obecnie wygląda polskie kino, i dopasowujemy do niego festiwal. Właśnie dlatego najistotniejszą zmianą było powołanie nowego konkursu dla filmów pełnometrażowych w miejsce źle zaplanowanego konkursu filmów mikrobudżetowych. Od razu mogliśmy zauważyć, jak potrzebna była ta decyzja. Po pierwsze, dzięki Konkursowi Perspektywy prezentujemy w Gdyni szersze spektrum polskiego kina. Przy prawie 50 filmach zgłoszonych na festiwal rozmowa o nowym polskim kinie wyłącznie przez pryzmat 16 tytułów z Konkursu Głównego byłaby niepełna. Po drugie, już teraz pokazujemy dwa filmy mikrobudżetowe w Konkursie Głównym. W rozdaniu obowiązującym do zeszłego roku trafiłyby one do osobnej, zamkniętej sekcji, bez możliwości rywalizowania z innymi tytułami. To bardzo niesprawiedliwa sytuacja, chciałam zapewnić im równe szanse. Celem było też zainteresowanie widzów klasyką polskiego kina? – Tym tematem zajęłam się już w zeszłym roku. Wcześniej sprawdziłam frekwencję na seansach klasycznych filmów z poprzednich edycji i nie zawsze była ona wysoka. Szukałam więc sposobu na pokazanie, że klasyka może nas ciągle zachwycać, jest żywą materią i warto do niej wracać. Stąd pomysł na sekcję Mistrzowska Piątka, która rok temu została wspaniale przyjęta i przez zaproszonych filmowców, i przez widzów festiwalu. Wyjaśnię pokrótce, czym się charakteryzowała. Pięcioro twórców wybrało ważne dla nich polskie filmy, które zaprezentowaliśmy w Gdyni. Po seansach odbywały się spotkania z osobami, które wskazały dany tytuł. Najczęściej rozmowę z nimi prowadził inny filmowiec, co nadawało całości jeszcze ciekawszą, mniej oczywistą perspektywę. Muszę się pochwalić, że na wszystkich pokazach była pełna sala, wieńczyliśmy je też fascynującymi dyskusjami. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Klasyka Przeglądu
PREMIUM Historyczna rola PZPR
Przez jej szeregi przewinęło się 4,5 mln Polaków Dzieje Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie cieszą się dziś zainteresowaniem historyków, a co za tym idzie – odbiorców literatury historycznej. To smutny paradoks, że na większą uwagę mogą liczyć wynoszeni do rangi superbohaterów „żołnierze wyklęci”, a także demonizowani bez umiaru ich przeciwnicy z Urzędu Bezpieczeństwa, natomiast losy najważniejszej organizacji politycznej w XX-wiecznej Polsce są wstydliwie przemilczane lub co najwyżej kwitowane sztampowymi opiniami o „rządach komunistów podległych Moskwie”. Wielki Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
PREMIUM Jak się skończy ta wojna
Poufne negocjacje Czy ta wojna zakończy się rozejmem, czy rozstrzygnie na polu bitwy? To pytanie pojawiło się w globalnej debacie, ledwie rosyjskie rakiety przecięły ukraińskie niebo 24 lutego 2022 r. Szybko też podzieliło świat na dwa obozy. Można nazywać przedstawicieli tych dwóch stronnictw realistami i idealistami, zwolennikami interwencjonizmu i polityki powściągliwości albo jastrzębiami i gołębiami pomocy Ukrainie – nazwy są jednak drugorzędne. Istotna była treść tego sporu. A eksperci, analityczki czy dziennikarze i emerytowani dyplomaci spierali Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
PREMIUM Gambit Jaruzelskiego
Wszystkie cztery armie gotowe były do walki [Gen. Jaruzelski jeszcze przed stanem wojennym] część wojsk wyprowadził z koszar na poligony. Ze sprzętem, by ćwiczyły, by były gotowe do ewentualnych działań. Jakich? Gen. Dachowski1 odpowiada wprost: jednostki „wychodziły z artylerią i z rakietami, a więc na pewno nie po to, aby wjechać do miasta w celu zaprowadzenia w nim porządku”. Można więc przyjąć, że wojsko, które ćwiczyło i zajmowało poligony, pełniło funkcję prewencyjną. Zniechęcało do pochopnej interwencji. Czyniło ją trudną. I taką, która może przynieść niedobre konsekwencje. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kraj
Kaczyński i Tusk znów ruszają do bitwy. I jeńców brać nie będą W mediach wyglądało to pięknie. Kongres PiS z jednej strony, konwencja Platformy z drugiej, z mikrofonami najważniejsze osoby – Tusk oraz Kaczyński. Ale czy ktoś jeszcze pamięta, o czym mówiono? Co obiecywano? Czy któraś partia zyskała po tych imprezach, kosztownych przecież, choć kilku wyborców? Na pewno nie, a co mówiono – nikt już nie pamięta, wybrzmiała co najwyżej deklaracja Tuska o nowej polityce migracyjnej, ale wydarzenia z 12 października zostały już zapomniane, przykryte innymi. O co więc w nich chodziło? Miejmy świadomość, że adresowane były nie do szerokiej publiczności, ale do dużo węższej – do własnych partii, własnych działaczy, własnego wojska. Były odprawą przed bitwą, o której prezes PiS już zdążył powiedzieć, że będzie na śmierć i życie. Kaczyński: będziemy gryźć trawę Rok temu PiS przegrało wybory, raczej ku swemu zaskoczeniu, i wciąż nie doszło po tej niespodziance do siebie. Dowodziły tego wystąpienia na kongresie – refleksji nad utratą władzy w nich nie było. W zasadzie temat zamknął Kaczyński prostym stwierdzeniem, że naród zgłupiał, chwilowo zresztą. „Wypada mi tu powtórzyć cokolwiek rosyjskie, ale celne stwierdzenie prof. Legutko – mówił. – On użył nie do końca polskiego słowa »zduraczenie«. To właśnie chodzi o »zduraczenie« Polaków. Głupi ludzie, głupi konsumenci”. A kto jest mądry? Odpowiedź była oczywista – my. „Jesteśmy tutaj elitą naszej partii i, co za tym idzie, elitą narodu”, tłumaczył prezes. Dokonał też opisu sytuacji w sposób, można rzec, klasyczny – czyli Polska w ruinie. Tusk zaatakował demokrację, praworządność (nawet Jaruzelski przestrzegał prawa, Tusk natomiast wybiera sobie przepisy, które mu się podobają, a prokuratura została przejęta siłą), kulturę, Kościół, prawa człowieka, rolnictwo – głosił prezes. Opis ów został wzmocniony wizjami tego, co nastąpi za chwilę lub już istnieje. „Już teraz wpuszczają do Polski wielu nielegalnych imigrantów – straszył Kaczyński. – Podkreślam, że nielegalnych, a nie legalnych pracowników sezonowych. Ci ludzie już teraz stanowią niebezpieczeństwo. Są takie miejsca, nawet w Warszawie, gdzie dzielnicowi ostrzegają obywateli w takich spokojnych dzielnicach, w których nie zamykało się drzwi”. W ten sposób nawiązał do opowieści o strefach zamkniętych, w których rządzi prawo szarijatu. Prawica chętnie o tym mówi, to jest jej miejska legenda, bo w rzeczywistości w Warszawie takich dzielnic z opowieści prezesa nie ma. Lider PiS mówił też o zdradzie. Że Tusk wprowadzi w Polsce euro i nie sprzeciwi się zmianom związanym z Zielonym Ładem, który służy jedynie firmom niemieckim. Dlaczego to zrobi? Bo spłaca zobowiązania, wszak doszedł do władzy dzięki niemieckiemu poparciu. „Stoimy przed niezwykłymi wyzwaniami – konkludował Kaczyński. – Polska przed nimi stoi, a my jesteśmy jedyną siłą, która ma możliwość, by Polskę przed tym wszystkim obronić”. Obronić Polskę, czyli odzyskać władzę. Ale jak? Prezes mówi otwarcie, że kluczowe będą przyszłoroczne wybory prezydenckie. „To będzie walka na śmierć i życie”, zapowiada. I dodaje, jak ma to wyglądać: „Będziemy musieli »gryźć trawę«, walczyć w każdym miejscu, w każdym powiecie. Będziemy musieli zebrać podpisy i prawdopodobnie, bo nas okradziono, będziemy musieli zbierać pieniądze”. Kaczyński więc alarmuje, ale tym razem chyba bez zbędnej przesady. Bo rzeczywiście będzie to dla PiS bój o wszystko. Jeżeli pisowski kandydat te wybory przegra, Platforma i Tusk zdobędą pełnię władzy. I zrobią z PiS, co będą chcieli. Jeżeli z kolei kandydat PiS je wygra, obecna koalicja się rozpadnie. I wróci stan rzeczy z całkiem niedawnych czasów. Wtedy zbudowane zostaną instytucje, które skutecznie zabezpieczą PiS przed utratą władzy, no i nastąpi rozliczenie polityków obecnej koalicji oraz tych, którzy im służą. Oto więc przesłanie Kaczyńskiego: PiS przypadkowo straciło władzę, w zdradziecki sposób, bo włączyły się Niemcy, a teraz Polska jest niszczona i podporządkowywana Niemcom. Sprzeciw wobec tej władzy jest patriotycznym obowiązkiem. A jedyną siłą, która może skutecznie się jej przeciwstawić, jest elita narodu, czyli PiS. Teraz wszystko się rozstrzygnie. Prezes w swoim stylu podkręca zatem emocje
Czwarty bliźniak Kaczyńskiego
Polacy nie będą płakać po przewodniczącym Rady Mediów Narodowych Odwołanie Krzysztofa Czabańskiego z Rady Mediów Narodowych wywołało histerię w środowisku PiS. Najbardziej oburzona była członkini RMN, posłanka Joanna Lichocka, która stwierdziła, że „jest to zamach na media” i „działanie przestępcze”, a odpowiedzialni „za zniszczenie mediów publicznych będą siedzieć”. Czabański został odwołany, bo zgodnie z ustawą o RMN członkiem rady „nie może być osoba posiadająca udziały albo akcje spółki lub w inny sposób uczestnicząca w podmiocie będącym dostawcą usługi medialnej lub producentem radiowym lub telewizyjnym”. A były już szef RMN zasiada (m.in. z Jarosławem Kaczyńskim) w radzie fundacji Instytutu im. Lecha Kaczyńskiego, która jest większościowym udziałowcem w pisowskiej spółce Srebrna. Ta zaś spółka jest udziałowcem spółki Słowo Niezależne, która jest akcjonariuszem spółki Telewizja Republika, będącej właścicielem telewizji o tej samej nazwie, zarządzanej przez czołowego pisowskiego propagandystę Tomasza Sakiewicza. Gdyby Polska pod rządami PiS nie była państwem mafijnym, taki twór jak Rada Mediów Narodowych nigdy by nie powstał, a Czabański i Lichocka nie mogliby być jej członkami. RMN utworzona została w 2016 r. przez PiS, a właściwie przez Czabańskiego, który jako wiceminister kultury napisał ustawę przy współpracy z Lichocką (sic!). Czyli politycy PiS stworzyli organ państwowy „pod siebie”, co jest skandalem. Mało tego! Do ustawy wprowadzili zapis, który zabrania łączenia członkostwa w radzie m.in. z pełnieniem funkcji radnego, pracą w administracji rządowej, samorządowej, ale nie wpisali takiego zakazu dla parlamentarzystów. Oprócz Czabańskiego i Lichockiej w RMN posady znaleźli też inni posłowie PiS: Elżbieta Kruk i Piotr Babinetz. Dodajmy, że członkowie RMN dostają wynagrodzenie, choć się nie przepracowują, bo spotykają się tylko kilka razy w miesiącu, a w tym roku rada praktycznie zawiesiła działalność. Ustawa o RMN została przepchnięta przez parlament w 2016 r. w ekspresowym tempie, bez jakichkolwiek konsultacji. Jedynym jej celem było przejęcie przez PiS całkowitej kontroli nad mediami publicznymi. Przy okazji złamano konstytucję (jak orzekł niezależny Trybunał Konstytucyjny), bo RMN m.in. bezprawnie zawłaszczyła kompetencje Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przy powoływaniu oraz odwoływaniu członków zarządów i rad nadzorczych spółek publicznej radiofonii i telewizji. Nie jest przypadkiem, że Krzysztof Czabański zasiada w radzie fundacji Instytutu im. Lecha Kaczyńskiego, a prezes PiS powierzył mu przeprowadzenie operacji podporządkowania mediów publicznych. Panowie znają się od lat, a Czabański, zwany też „Czabanescu”, uchodzi za przyjaciela i wiernego towarzysza Kaczyńskiego. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 października, 2024Wykluczenie komunikacyjne
Udręka 14 mln Polaków. Mamy w Polsce miejscowości, do których nie dojeżdża żaden autobus ani pociąg Budzik dzwoni o godz. 4 nad ranem. Dom stoi w szczerym polu, a dookoła panuje kompletna ciemność. W promieniu 4 km nie ma ani jednej latarni. Termometr pokazuje zaledwie kilka stopni. Rafał nie je śniadania, bo na to zdecydowanie za wcześnie. Ubiera się ciepło i po kilku minutach jest już na rowerze. Przez pola jedzie do pracy. Rafał nie może zaspać. Po pierwsze, dzięki tej pracy stać go na studiowanie. Po drugie, dojazd zależy tylko i wyłącznie od niego i jego roweru, odziedziczonego zresztą po starszym bracie. Miejscowość, w której mieszka rodzina studenta, nie ma żadnego połączenia komunikacyjnego z miastem. – Nawet gdybym chciał dojeżdżać komunikacją, i tak mam do pokonania 6 km na rowerze, do najbliższego przystanku autobusowego. Rozkład mi jednak nie pasuje ani w przypadku dojazdów, ani powrotów. Na dodatek dojazd rowerem na przystanek plus jazda autobusem trwa dłużej niż samym rowerem, bo przystanek jest w inną stronę niż miasto – opowiada 20-latek, którego nie stać na wyprowadzkę z rodzinnego domu. Wykluczeni Historia Rafała w niczym nie odbiega od codzienności ok. 14 mln Polek i Polaków. Tylu bowiem osób dotyczy wykluczenie komunikacyjne. Co to za zjawisko? Wykluczenie transportowe (nazywane też często ubóstwem komunikacyjnym) to całkowite lub częściowe ograniczenie możliwości korzystania z transportu publicznego. To nie kwestia wygody, ale de facto bardzo dotkliwa kategoria wykluczenia społecznego. Osoba, która go doświadcza, jest pozbawiona dostępu do usług publicznych i możliwości realizacji podstawowych form uczestnictwa w życiu społecznym. A wszystko jedynie przez fakt, że w pobliżu nie ma kursujących autobusów ani tym bardziej pociągów. Hasło wykluczenie transportowe znajdziemy dziś w każdym polskim medium. Temat poruszany jest od prawa do lewa sceny politycznej i medialnej, np. na Kanale Zero, w podcaście Dwie Lewe Ręce, w głównych mediach czy nawet w Radiu Maryja. Mało kiedy głosy społeczeństwa są tak zgodne. Problemu po prostu nie da się ominąć, skoro ok. 40% rodaków ma na co dzień kłopoty z dojazdem do pracy, szkoły czy lekarza. Transformacja ustrojowa pozbawiła Polaków transportu publicznego. Zniknęły przewozy pasażerskie, w tym organizowane przez państwo przewozy autobusowe. Ucięto lokalne szlaki kolejowe, zburzono nawet część dworców. W Płońsku, niecałe 70 km pod Warszawą, na miejscu dworca PKS postawiono Biedronkę. Ta dość symboliczna sytuacja uzmysławia, co się stało z transportem publicznym. W ciągu trzech dekad polska mapa transportu zbiorowego pokryła się białymi plamami. Najgorzej mają osoby z małych miejscowości na peryferiach. Część, podobnie jak nasz rowerzysta Rafał, jest pozostawiona sama sobie. Bez samochodu właściwie nie ma się żadnych możliwości. Wykluczenie komunikacyjne to również proces. Problem pogłębiał się latami i złożyło się na niego wiele złych decyzji kolejnych rządów. U podstaw katastrofy leży przede wszystkim źle przeprowadzona reforma transportu publicznego w ostatnich 30 latach. Doprowadzono do sytuacji, w której o pasażerów konkurowali przewoźnicy państwowi i prywatni. Na dodatek mamy zaniedbaną kolej, której infrastruktura przez lata tylko niszczała. Według dr. Jakuba Majewskiego, prezesa Fundacji ProKolej, PKP od czasu transformacji nie wybudowały nawet 50 km nowych torów. Od 1989 r. żaden rząd nie był zainteresowany rozwojem kolei. Sporą część sieci kolejowej w ostatnich 35 latach zlikwidowano. Jeszcze w 1990 r. mieliśmy 26 tys. km linii kolejowych, dziś jest ich 19 tys. Z materiałów Ministerstwa Infrastruktury wynika zaś, że od 2004 r. powstało 12 tys. km nowych dróg. Można powiedzieć, że problem wykluczenia komunikacyjnego obnaża niekonstytucyjne działanie państwa. W ustawie zasadniczej mamy bowiem zapisane nie tylko prawo do godności osobistej, ale też wolność poruszania się po terytorium kraju, prawo do ochrony zdrowia i do nauki, a także zobowiązanie organów państwowych do pomocy na rzecz osób z niepełnosprawnościami. Oddanie walkowerem transportu zbiorowego prywatnym firmom lub zamknięcie połączeń ze względu na ich nieopłacalność uderza we wszystkie te gwarancje zawarte w Konstytucji RP. Autobusy widmo
21 października, 2024Polska na trzeźwo
Obajtek ruszył w pielgrzymkę wyborczą po kraju Prezydent Duda w swoich pałacowych komnatach przytulał Macieja Wąsika i Mariusza Kamińskiego, a także Dariusza Barskiego, byłego prokuratora krajowego utrzymującego, że wciąż jest prokuratorem krajowym. I to gotowym ścigać zbrodniarzy wszelkiej maści, z wyjątkiem – jak można mniemać – polityków Zjednoczonej Prawicy, albowiem stawianie kryminalnych zarzutów Romanowskiemu lub Macierewiczowi z założenia ma podstawy polityczne i stanowi objaw chorego przekonania, że polskość to nienormalność. Gdy jednak policja wywlokła z pałacu Wąsika i Kamińskiego i obaj mężowie stanu trafili do więzienia, patrioci w mig pojęli, że muszą znaleźć lepszą kryjówkę. Doszli do wniosku, że Parlament Europejski będzie w sam raz. Za mandatami eurodeputowanych schowali się Wąsik, Kamiński, Michał Dworczyk oraz Daniel Obajtek. Spośród uciekinierów przed politycznymi szykanami były szef Orlenu uzyskał najlepszy rezultat – w czerwcowych wyborach dostał ponad 170 tys. głosów, bijąc rekord Podkarpacia – żaden polityk w dziejach Polski w okręgu wyborczym nr 9 nie otrzymał większego poparcia. Przywiązani do tradycyjnych wartości Polacy nieraz bowiem już dowiedli, że im większy kaliber przewin ich reprezentantów, tym większym darzą ich szacunkiem i tym snadniej na nich głosują. Koalicja 15 Października winna mieć na względzie ten mechanizm, gdyż nazbyt śmiałe rozliczanie pisowców i zbyt radykalne wyroki mogą wywołać skutki odwrotne do zamierzonych. Szczury i śmieci Ponieważ Obajtek, delikatnie mówiąc, nie cierpi z powodu nawału zajęć w PE, postanowił nie marnować swojego potencjału, porzucił brukselskie podwórko i zaczął brylować na rodzimym. Pierwsze spotkanie z wyborcami odbył w Mielcu. „Już nawet historię potrafi zakłamywać Unia Europejska. Wystarczy iść do paru muzeów w Europie czy innych. Zobaczcie sobie, naziści są jacyś ludzcy, my, Polacy, jesteśmy, jacy jesteśmy. Nauczyli nas co poniektórzy schodzić z drzewa, a tak naprawdę to my nauczyliśmy co poniektórych jeść widelcami. Jak polscy królowie modlili się w katedrach, to oni skakali po drzewach. Jak chcą widzieć Europę czystą, to niech przyjadą do Polski, choćby nawet tu, i zobaczą Europę czystą, bo w tej Brukseli niedługo w śmieciach zginą i szczury ich zagryzą”, ogłosił. Wywód ten lewicowcy uznali za żenujący dowód braku kompetencji intelektualnych uprawniających do pełnienia funkcji prezesa geesu, a co dopiero olbrzymiego koncernu paliwowego. Ale Obajtek był z siebie dumny, obwieścił, że to ledwie preludium pielgrzymki, i powędrował do Wrześni. Niemieckie progi Przywitano go owacją na stojąco. Skandowano imię jego. Prezentowano transparent w barwach narodowych z napisem: „Za gospodarczy sabotaż dla Tuska i Bodnara będzie sroga kara”. W podzięce Obajtek zaserwował publice opowieść o szczurach i śmieciach brukselskich, i to wzbogaconą o wątek gospodarczy. „Chcą mnie dopaść za wszelką cenę. Orlen obecnie notuje straty, bo jest sparaliżowany dziesiątkami audytów i poszukiwaniem haków na Obajtka. Być może popełniłem jakieś błędy, jak każdy w biznesie, kto podejmuje dziesiątki decyzji dziennie, ale wiem, że niczego nie ukradłem i zawsze starałem się przede wszystkim wzmacniać polską gospodarkę!”, wołał. Zrobiło się patriotycznie nad wyraz, bo publiczność nie pozostawała dłużna i wołała: „Jebać Tuska!”, „Tu jest Polska” i znowu: „Da-niel! Da-niel! Da-niel!”. W czasie wiecu podkreślano, że TVN zabija godność Polaków, podając newsy typu „Na Mazurach utonęły cztery osoby. Wszystkie były trzeźwe”. Orzeczono, że Polacy wcale nie są pijakami, a rzekomy problem alkoholizmu można rozwiązać w prosty sposób: wystarczy wprowadzić normy niemieckie. My mamy 0,25 promila, oni 0,5. Policyjne dane wskazują, że 95% pijanych Polaków ma w wydychanym powietrzu 0,26-0,27 promila, co oznacza, że po wprowadzeniu niemieckiego progu problem alkoholizmu zniknie jak ręką odjął, bo prawie wszyscy będą trzeźwi jak niemowlęta. Donald Tusk podczas spotkania oberwał za Niemców porządnie, ale i zasłużenie, no bo ściągnął do pomocy powodzianom 100 niemieckich Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 października, 2024Królowie życia i destrukcji
Nie ma lepszej pracy niż członkostwo w Krajowej Radzie Sądownictwa Wśród polityków Koalicji 15 Października krąży pomysł, aby „zagłodzić” nielegalną Krajową Radę Sądownictwa. W utworzonej w 2018 r. instytucji PiS ulokowało swoich nominatów udających apolitycznych, niezależnych i niezawisłych sędziów, którzy (wspólnie z Andrzejem Dudą) „wyprodukowali” ponad 2 tys. neosędziów. Ci neosędziowie, często bez stosownych kompetencji, zarówno merytorycznych, jak i etycznych, rozpierzchli się po wszystkich sądach w Polsce, paraliżując wymiar sprawiedliwości. Jednym z takich neosędziów jest Tomasz Wierzchowiec z Opola, który w sześć lat z szeregowego sędziego sądu rejonowego, orzekającego w sprawach rodzinnych i z zakresu prawa pracy, został sędzią Naczelnego Sądu Administracyjnego. W normalnych warunkach taki awans zająłby co najmniej 20 lat, ale dla PiS nie ma rzeczy niemożliwych. Wierzchowiec nie jest przypadkową osobą. Dzięki Zbigniewowi Ziobrze został prezesem Sądu Rejonowego w Kluczborku, a dzięki Mariuszowi Kamińskiemu komisarzem wyborczym na Opolszczyźnie (Państwowa Komisja Wyborcza powołuje komisarzy na wniosek szefa MSWiA). Wierzchowiec przysłużył się PiS m.in. tym, że podpisywał listy poparcia dla kandydatów do neo-KRS, w tym owianemu złą sławą Łukaszowi Piebiakowi, zamieszanemu w aferę hejterską. Takich „sędziów” jak Wierzchowiec, którzy zrobili błyskawiczne kariery dzięki neo-KRS, są setki. „Zagłodzenie” upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa miałoby polegać na obcięciu jej budżetu lub wręcz wstrzymaniu jej finansowania. Taki pomysł poparł prof. Krystian Markiewicz, prezes stowarzyszenia sędziowskiego Iustitia i szef Komisji Kodyfikacyjnej Ustroju Sądownictwa i Prokuratury. Według niego „to krok w dobrym kierunku”, „w ten sposób władze państwa postąpią nie tylko zgodnie z uchwałą Sejmu, ale przede wszystkim zgodnie z orzeczeniami Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, z których wynika, że funkcjonująca obecnie neo-KRS nie jest organem opisanym w konstytucji”. Oczywiście przeciwna temu rozwiązaniu jest przewodnicząca neo-KRS Dagmara Pawełczyk-Woicka, która stwierdziła, że Sejm może co prawda ograniczyć część budżetu, ale nie na tzw. wydatki sztywne, czyli diety członków, zwrot środków za dojazd na posiedzenia czy za zakwaterowanie. Jak widać, szkolna koleżanka Zbigniewa Ziobry martwi się nie o warunki pracy członków neo-KRS, ale o zasobność ich kieszeni. A chodzi o gigantyczne pieniądze za nicnierobienie – poza demolowaniem i ośmieszaniem wymiaru sprawiedliwości. Hojne diety Jakie bowiem dokonania ma neo-KRS? 20 września br. uznała, że rząd Donalda Tuska „nie jest organem tożsamym do Rady Ministrów, o jakiej stanowi Konstytucja”, a to dlatego, że trzy ministry, składając przysięgę przed prezydentem, użyły feminatywów, czego nie przewiduje rota ślubowania. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 października, 2024Głosowaliśmy. No i co?
Rok po wyborach. Jaka jest Polska po zwycięstwie 15 października? Kto ten czas najlepiej wykorzystał, a kto zmarnował? 10 wniosków, które się nasuwają, gdy myślimy o dzisiejszej Polsce i polityce. Polska jest państwem zaminowanym przez PiS Niby wiadomo o tym było przed wyborami, ale czym innym jest gadanie, a czym innym zetknięcie się ze ścianą. Część tych min udało się rozbroić – to media publiczne, prokuratura, Trybunał Konstytucyjny, dyplomacja… Krwawo, przyznam. A części nie – to z kolei Sąd Najwyższy i przede wszystkim prezydent. Zaminowanie było oczywiście świadomym zamysłem. PiS wyobrażało sobie, że wprawdzie władzę odda, ale poprzez media, prokuratorów, prezydenta i Trybunał Konstytucyjny będzie codziennie chłostało i paraliżowało tych, którzy ją przejęli. W prosty sposób – telewizja publiczna każdego dnia napadałaby na nową koalicję, tak jak to robi Telewizja Republika. Prokuratura kierowana przez prokuratora krajowego Dariusza Barskiego jednych spraw (tych pisowskich) by nie zauważała, odrzucała je, umarzała, w drugich byłaby szczególnie zasadnicza. I wzywałaby Donalda Tuska oraz jego ministrów na różne przesłuchania. Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy paraliżowałyby każde odważniejsze działanie rządu, o zmianach kadrowych w ministerstwach nie byłoby mowy, a Duda, co zresztą robi, wetowałby ustawy albo kierował je do Trybunału Konstytucyjnego. W ten sposób władza byłaby sparaliżowana. Codziennie oskarżana i wyszydzana. Przypomnijcie sobie zresztą, drodzy państwo, telewizję publiczną z grudnia 2023 r. – oni wtedy wciąż mieli nadzieję, że jakoś się wybronią, rząd jeszcze nie działał, a oni już go kopali. W takiej atmosferze żadna władza by nie wytrwała, rozpadłaby się po paru miesiącach. Taki był zamysł PiS, zresztą nadal jest. Oficjalnie mówią, że koalicja nie da rady, spadnie jej poparcie, a wtedy PSL ze strachu przed polityczną anihilacją da się przeciągnąć na stronę nowej prawicowej koalicji. Czyli im gorzej, tym lepiej. Tusk z tych łańcuchów, przynajmniej z większości, się wyzwolił. Ale nie ze wszystkich, widzimy to. Dzwonią głośno, walka trwa. Polska nie jest państwem demokratycznym Powiedzmy to otwarcie, Tusk część kajdan zerwał, jadąc po bandzie. Dało mu to punktowe zwycięstwa, ale samo państwo w związku z tym prezentuje się dziwnie. Niektóre instytucje i przepisy są kwestionowane, w jednych przestrzeniach prawo działa, w drugich nie. Są sędziowie i neosędziowie, są prokuratorzy i pisowscy prokuratorzy. Którzy są prawdziwi? Obie strony mają swoich profesorów, którzy tłumaczą, czyja jest racja. I choć tłumaczą cierpliwie, nikogo jeszcze nie przekonali. To działa na zasadzie: powiedz mi, któremu profesorowi wierzysz, a powiem ci, na kogo głosujesz. Ja mam łatwiej, zawsze wierzę w to, co mówi prof. Ewa Łętowska. Odznacza się ona umiejętnością rozwiązywania najtrudniejszych prawniczych łamigłówek, ale nie mam złudzeń – to, że jej argumenty zawsze do mnie trafiają, nie oznacza, że trafiają do wszystkich Polaków. Takie przekrzykiwanie się powoduje, że za tym, co jest prawem, a co nie, przemawia argument siły. Pokazuje to sprawa Dariusza Barskiego, który przychodzi pod drzwi Prokuratury Krajowej i woła, że jest jej szefem, a oni go nie wpuszczają. To jest tym szefem prokuratury czy tylko tak woła? Prokurator Dariusz Korneluk wydaje zaś polecenia, rozlicza z ich wykonania, podpisuje co miesiąc decyzje o wypłacie pensji. Ma władzę czy nie? Skoro słuchają się go, to chyba ma, prawda? Taką więc mamy demokrację, Donald Tusk nazywa ją walczącą. OK – może być walcząca, choć mnie bardziej podoba się określenie, którego użył Waldemar Kuczyński, że to jest demokracja dotknięta nowotworem pisowskiego autorytaryzmu. Zainfekowane zostały niektóre jej organy, inne działają sprawnie, są zdrowe. A do zainfekowania doszło, to rzecz kluczowa, w grudniu 2015 r., kiedy PiS przejęło Trybunał Konstytucyjny. Między innymi wprowadzając do niego – w asyście funkcjonariuszy BOR – sędziów dublerów i nie drukując jego wyroków. Proszę, decydowała siła, borowiec ze spluwą. Wtedy tę siłę miało PiS, dziś ma ją Platforma. Potem nowotwór przerzucił się na Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa. Mamy zatem chorującą onkologicznie demokrację. I tylko możemy żywić nadzieję, że po wyborach prezydenckich doczekamy się poprawy jej stanu. Polska jest wciąż państwem z dykty Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
14 października, 2024Świat
Elon Musk dawno przestał być wyłącznie przedsiębiorcą. Ale kim jest teraz? Wielu może się on wydawać postacią wieloformatową. Jednak twórca Tesli, Starlinka i SpaceX jest raczej figurą zbudowaną z kilku grubo ciosanych bloków. Przy czym ani geniusz, ani zmysł do zarabiania pieniędzy, ani obsesyjne pragnienie bycia zauważonym przez celebrytów, opisane szeroko chociażby przez „New York Timesa” w kontrowersyjnej sylwetce, nie jest najpotężniejszą składową jego osobowości. Elon Musk kocha skupiać na sobie uwagę, porywać się z motyką na słońce, prawić bon moty, że „chciałby umrzeć na Marsie, ale nie w trakcie lądowania”, lecz najbardziej motywuje go ambicja, która – śmiało można powiedzieć – przybrała rozmiary międzyplanetarne. A najgorsze, że nikt już nie wie, do czego owa ambicja prowadzi. I chyba nie wie tego sam Musk. Ogon macha psem Nie ma za bardzo sensu przytaczać tu długiej listy jego biznesowych i intelektualnych sukcesów, ale też nie powinno się ich deprecjonować. SpaceX jest dzisiaj właściwie jedynym narzędziem, za pomocą którego Zachód może jeszcze rywalizować w wyścigu kosmicznym z Chinami czy ostatnio z Indiami. Ten projekt jest dobrym przykładem współpracy rządu federalnego z sektorem prywatnym, bo z technologii i sprzętu spółki Muska korzysta dzisiaj NASA, a z drugiej strony to dzięki grantom państwowym firma w ogóle mogła się rozwinąć i stanąć na nogi. Nieco mniej kolorowo wygląda sytuacja Tesli, choć to też produkt, który zrewolucjonizował mobilność na całym świecie. Sprzedaż jednak spada, magazyny są zapchane, nawet Musk nie jest w stanie już rywalizować z zalewem tańszych i relatywnie niezłych elektryków z Chin. Do tego coraz więcej osób w USA i przede wszystkim decydentów w Białym Domu zaczyna się irytować na słowa miliardera i suflowaną przez niego neoliberalną agendę tzw. technooptymizmu. Otóż Musk, podobnie jak zbliżeni do niego ideologicznie i finansowo inni magnaci z Doliny Krzemowej – Peter Thiel czy inwestor Marc Andreessen – uważa, że jakakolwiek ingerencja rządu w sektor technologiczny jest zawsze i w każdych warunkach zła. Władze powinny trzymać się z dala od szeroko rozumianej idei postępu, nie ingerować w monopole (które zresztą według Muska monopolami nie są), tylko pozwolić tłustym kotom dalej się bogacić.
Rzym w przebudowie
W 2023 r. Włochy odwiedziło 451 mln turystów. Dopiero teraz zaczyna się tu dyskutować o nadmiernej turystyce. Korespondencja z Rzymu „Dlaczego nie postawią tu dużych plansz ze zdjęciami zabytków, przy których można robić sobie selfie? – zapytała pewna turystka pod fontanną di Trevi. – Tak robią już w Azji. Zwłaszcza w Tajlandii, bo tam niebo jest zasnute smogiem. Więc jak ktoś sobie cyknie fotkę na fototapecie z niebieskim niebem, przynajmniej nie straci wyjazdu”. Turyści, którzy w tym roku odwiedzili Rzym, nie byli zadowoleni. Wszędzie remonty, zasłonięte zabytki, w komunikacji wielkie utrudnienia. Największe rozczarowanie przeżyli jednak ci, którzy do Wiecznego Miasta przyjechali w drugim tygodniu października i zobaczyli fontannę di Trevi ogrodzoną plastikowymi panelami. Najsłynniejsza barokowa fontanna jako ostatnia została poddana nadzwyczajnym pracom konserwacyjnym, które potrwają kilka tygodni. W ciągu miesiąca ma powstać specjalna platforma spacerowa, z której będzie można podziwiać zabytek. Wyznaczony zostanie też limit osób przebywających na kładce w tym samym czasie. W ten sposób władze Rzymu mają nadzieję ograniczyć liczbę gości na najbardziej obleganym placu świata. Rozważane jest również wprowadzenie w przyszłości opłaty 2 euro za dostęp do fontanny. Co jednak z rytuałem wrzucania monet do wody, mającym zapewnić powrót do Wiecznego Miasta? Wymyślił go niemiecki archeolog Wolfgang Helbig, zainspirowany antycznym obrzędem rzucania oboli do źródeł, by zaskarbić sobie przychylność bóstw. W ten sposób fontanna zaprojektowana przez Nicolę Salviego stała się światową celebrytką. Wrzucenie jednej monety gwarantowało powrót do Rzymu, dwóch – miłość, a trzech – rychły ślub. To z tego powodu fontanna di Trevi była zawsze tak oblegana. Wyłowione z niej pieniądze przeznaczano na rzymski Caritas, a w czasach turystyki masowej była to kwota niemała. Nie wiadomo jeszcze, jak władze Rzymu rozwiążą ten problem. Mówi się o „zamontowaniu specjalnego koszyka”. Czy turyści przyzwyczają się do koszyka i kładki, która szpeci barokowy monument? Rzymska celebrytka może stracić na popularności – a wraz z nią bary i sklepy przy placyku, których właściciele już protestują. Renowację fontanny di Trevi pozostawiono na sam koniec, aby nie odstraszyć turystów. Od wakacji jednak w remoncie są prawie wszystkie fontanny Rzymu, zwłaszcza te na placu Navona i przy Panteonie. Zasłonięto je rusztowaniami i ogrodzono panelami ze zdjęciami zabytków. Rzucić okiem można na nie przez okienka w ogrodzeniu. Ten sam los spotkał most św. Anioła ozdobiony rzeźbami Berniniego oraz jego uczniów, a wcześniej monumentalny pomnik Wiktora Emanuela II (już powoli odsłaniany), „Pietę” Michała Anioła i baldachim Berniniego w bazylice św. Piotra (prace renowacyjne już zakończono i odsłonięcie tego ostatniego nastąpi 27 października). Rok Święty ogłoszony przez papieża Bonifacego w 1300 r. i obchodzony co 25 lat był zawsze dla Rzymu okazją do odnawiania monumentów będących jego symbolami, a przede wszystkim budowania nowych. Z okazji roku 1475 zbudowano most Sykstyński, który rozwiązał problemy komunikacyjne średniowiecznego Rzymu, z okazji 1725 r. powstały słynne Schody Hiszpańskie, a w roku 2000 przebudowano Muzea Watykańskie. Także Jubileusz 2025 ma swoje symbole: przebudowę placu Pia, który stanie się deptakiem i będzie łączył Watykan z Zamkiem św. Anioła, oraz przejazdu pod nim, będącego newralgicznym punktem ruchu drogowego w Rzymie; przebudowę placu del Risorgimento i pobliskiej ulicy Ottaviano; przebudowę placu przed bazyliką św. Jana na Lateranie; przebudowę placu dei Cinquecento przed dworcem kolejowym Termini oraz budowę parkingu pod nim. Watykan zaniepokojony „Mamy nadzieję, że widoczne opóźnienia uda się nadrobić w jak najkrótszym czasie”, upomniał niedawno publicznie burmistrza i nadzwyczajnego komisarza Jubileuszu 2025 Roberta Gualtieriego nowy wikariusz diecezji rzymskiej, prałat Baldassarre Reina. „Prace są opóźnione, a niedogodności widoczne dla wszystkich”, powiedział w wywiadzie dla agencji Ansa. Już pod koniec września opóźnieniami zaniepokoił się prałat Rino Fisichella odpowiedzialny za organizację Roku Świętego ze strony Watykanu: „Na placu del Risorgimento nie widzimy żadnych robotników”. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 października, 2024Amerykańska demokracja w opałach
Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej zatrzymać Korespondencja z USA Huragan Milton uderzył we Florydę 9 października wieczorem czasu lokalnego, przynosząc wiatr o prędkości ponad 195 km/godz., tornada i zagrożenie powodziami. Wyrządzone przez niego straty dokładają się do spustoszeń po Helene, która zaatakowała 26 września. Cztery dni po jej uderzeniu w mediach dominowały informacje o rosnącej liczbie ofiar historycznych powodzi i usuwaniu szkód. Również o napływającej pomocy, w tym ze strony Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA), która była na miejscu klęski już drugiego dnia, dostarczając m.in. satelity Starlink, by można było nawiązać kontakt z mieszkańcami rejonów odciętych od świata. Władze stanów dotkniętych żywiołem, zarówno demokraci, jak i republikanie, nie szczędzili słów uznania dla prezydenta Joego Bidena, podkreślając, że skontaktował się z nimi już po pierwszych wieściach o rozmiarach katastrofy. Chwalili go za to, że chciał zaczekać z wizytą, by służby nie musiały z jego powodu wstrzymywać czy opóźniać akcji ratunkowych. Ale mamy rok wyborów, do tego niebywale zaciętych, i nie wszyscy widzą w kryzysie wyłącznie kryzys. Donald Trump widzi w nim szansę, której nie powinien zmarnować. Do zalanej Georgii przybył już w poniedziałek 30 września i, całkowicie ignorując fakty, informował Amerykę, że rząd zawiódł na wszystkich frontach. Nigdzie śladu FEMA, a zdesperowani gubernatorzy nie mogą się dodzwonić do prezydenta. Nim wyjechał, w mediach społecznościowych pojawiło się zdjęcie, jak w odblaskowej kamizelce brnie przez zalaną ulicę. Jeszcze tego samego dnia widzowie Fox News usłyszeli od prezenterki Laury Ingraham, że za „absolutnie katastrofalną” odpowiedzią rządu na kataklizm stoją „regulacje DEI” (Diversity, Equality, Inclusion – Różnorodność, Równość, Inkluzywność), które dla demokratów są ważniejsze od ratowania ludzkiego życia. Teoria o umyślnej bezczynności rządu rozpanoszyła się na prawicy i sprowokowała emocjonalną reakcję prezydenta Bidena. „On kłamie! – odniósł się do wypowiedzi Trumpa poruszony do żywego. – Nie mam pojęcia, dlaczego to robi. Doprowadza mnie to do wściekłości nie dlatego, że zależy mi na tym, co on myśli o mnie, ale przez to, co przekazuje ludziom w palącej potrzebie. Insynuuje, że nie robimy wszystkiego, co w naszej mocy. A my to robimy!”. A kiedy przyjdą cię wymienić… MAGA jednak wie swoje. Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej powstrzymać. Ani solidarność z Bidenem republikańskich gubernatorów zalanych stanów, ani wypowiedzi samych powodzian oburzonych atakami na Biały Dom, ani doniesienia, że powodziowa fotografia Trumpa jest fałszywką wygenerowaną przez sztuczną inteligencję – rzecz potwierdzona przez ekspertów. Najmniej przejmuje się tym, że konstrukcja nowej antyrządowej narracji do złudzenia przypomina scenariusz realizowany przez prawicę po tragicznych pożarach na hawajskiej wyspie Maui w sierpniu 2023 r. I że bezpodstawność oskarżeń wysuwanych przeciw służbom rządowym została wtedy dowiedziona. Dla postronnego obserwatora najciekawszy jest oczywiście wątek DEI. Wklejony do akcji ratunkowej wygląda absurdalnie. Jednak nie dla wyznawców teorii spiskowych. Oni od dawna już wiedzą, że pieniądze z funduszy ratunkowych rozdawane są na dzień dobry gejom, migrantom i osobom kolorowym. Rząd, nawet gdyby chciał, nie ma potem z czego pomóc „normalnym obywatelom”. Kilka dni później republikanka Marjorie Taylor Greene, Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
14 października, 2024Wiśnie już nie kwitną
Nowy premier Japonii chce, by jego kraj znów odgrywał ważną rolę w świecie. Naród chce po prostu przetrwać Z jednej strony, zadanie nie wyglądało na specjalnie trudne. Odchodzący premier Fumio Kishida pod koniec rządów był pozytywnie oceniany przez nieco ponad jedną czwartą elektoratu, jego następcy zatem łatwo było zacząć – gorzej przecież już być nie mogło. Z drugiej jednak, akurat teraz, przy szybko zmieniającym się na gorsze otoczeniu międzynarodowym, gigantycznych problemach demograficznych, pogłębiającej się polaryzacji i spowolnieniu gospodarczym, objęcie stanowiska szefa rządu Japonii wcale nie musi być dobrym pomysłem ani nawet politycznym awansem. Partia jak korporacja Shigeru Ishiba, 67-letni prawnik mogący się pochwalić karierą w bankowości inwestycyjnej i na prawie wszystkich szczeblach japońskiej polityki, zdecydował się spróbować. We wrześniu wygrał wybory na przewodniczącego Partii Liberalno-Demokratycznej (LDP), najważniejszego ugrupowania w kraju. Zresztą partia to w tym wypadku niezbyt adekwatne określenie, lepiej byłoby mówić: korporacja polityczna. W Japonii bowiem politykę uprawia się w sposób, który z europejskiego czy amerykańskiego punktu widzenia wygląda archaicznie. Dominuje tam hierarchia, wręcz dziedziczenie stanowisk. Do roli przywódcy trzeba „dorosnąć”, co oznacza wieloletnie czekanie w kolejce. Dlatego nie dziwi ani fakt, że nowym szefem rządu został człowiek w wieku emerytalnym, ani rodowód polityczny Ishiby. Jego ojciec też był zawodowym politykiem, najpierw samorządowcem – w latach 50. był nawet gubernatorem prowincji Tottori, potem przeszedł do krajowej elity. Służył jako minister spraw wewnętrznych, współdecydując m.in. o podziale administracyjnym kraju i strukturze sił szybkiego reagowania, które w Japonii są odpowiednikiem regularnej armii. Bliskim przyjacielem Ishiby seniora był nawet premier Kakuei Tanaka. Japońska prasa donosiła kilka tygodni temu, że to właśnie on namówił młodego Shigeru do zaangażowania się w politykę, aby kontynuować dziedzictwo ojca. Od śmierci Ishiby seniora w 1981 r. zaczęła się więc długa i mozolna wspinaczka syna w górę politycznej drabiny, co w przypadku LDP oznacza pokonywanie kolejnych szczebli partyjnych. Bo w Japonii, i nie ma w tym przesady, partia jest synonimem państwa, a państwo partii. LDP rządziła krajem nieprzerwanie od swojego powstania w 1955 r. aż do 1993 r. Przerwa trwała zresztą bardzo krótko, bo liberałowie wrócili do władzy już trzy lata później, monopolizując ją ponownie. Dzisiaj są politycznym hegemonem, zrzeszającym milion członków regularnie płacących składki, a przede wszystkim najważniejsze japońskie polityczne rody i dynastie. Dlatego wybór Ishiby na przewodniczącego partii i jednocześnie szefa rządu 27 września niespecjalnie zdziwił obserwatorów. LDP to korporacja, która – mówiąc językiem rynku finansowego – preferuje tzw. zatrudnianie wewnętrzne, ze środka organizacji. Od razu jednak przy słowie premier trzeba zrobić przypis, gdyż teoretycznie Ishiba m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
14 października, 2024Jak cię widzą, już nie żyjesz
Drony na wojnie. Tanie i uniwersalne W komunikatorze Telegram znajdziemy tysiące filmów z wojny w Ukrainie przedstawiających ataki dronów kamikadze na czołgi, pojazdy opancerzone, budynki i umocnienia. Największe wrażenie robią zdjęcia dronów atakujących żołnierzy. Ofiary biegną, strzelają, usiłują się skryć w okopach, lecz w starciu z maszyną nie mają szans. Ich życie kończy efektowny wybuch. I oglądamy to na ekranie smartfona lub komputera. Jeśli rola czołgów na współczesnym polu walki zmalała, gdyż stały się łatwym celem dla dronów, nowoczesnych przeciwpancernych pocisków kierowanych i artylerii, to rola małych aparatów latających znacznie wzrosła. Za pomocą dronów żołnierze mogą prowadzić obserwację wroga, atakować go, a nawet dostarczać amunicję do okrążonych oddziałów. Albo zrzucać flagi na dachy budynków – operatorzy dronów filmują owe flagi, a zdjęcia umieszczają w sieci jako dowód, że ten teren został przez nich zajęty. Robią tak i Ukraińcy, i Rosjanie. Drony są tanie w produkcji, uniwersalne, ich obsługi łatwo nauczyć młodych ludzi obeznanych z grami komputerowymi. Skuteczność tych urządzeń w toczącej się wojnie w Ukrainie sprawiła, że dziś wszystkie liczące się militarnie państwa rozwijają technologie, które znajdą zastosowanie przy produkcji dronów. Chińczycy pracują nad oprogramowaniem, które pozwoli zarządzać rojami tych aparatów. Standardowym wyposażeniem stała się kamera pracująca w rozdzielczości 4K. Coraz częściej spotykamy też kamery 8K. Z cywilnych dronów wyścigowych wojskowi ściągnęli oprogramowanie pozwalające sterować nimi przy dużych prędkościach. Trwają prace nad wykorzystaniem sztucznej inteligencji. A to dopiero początek. Użycie dronów już zmieniło współczesne pole walki, w przyszłości więc zmieni się ono jeszcze bardziej. Od balonów do odrzutowców Gdy w 1848 r. mieszkańcy Wenecji zbuntowali się przeciwko panowaniu Austro-Węgier, wojska cesarskie obległy miasto położone na wyspach laguny. Artyleria niewiele mogła wskórać, gdyż zasięg dział był zbyt krótki. Przypomniano sobie wówczas o balonach. Wojska austriackie zaatakowały Wenecję niewielkimi bombami zapalającymi i burzącymi podwieszanymi pod balonami, które przy sprzyjającym wietrze wysyłano nad miasto. Część historyków uważa, że było to pierwsze użycie dronów. Kolejny krok wykonali Brytyjczycy, konstruując w czasie I wojny światowej mały, sterowany radiem samolot o nazwie Aerial Target. Pierwszy lot odbył on w marcu 1917 r. W październiku 1918 r. Amerykanie skonstruowali aparat, który określili jako torpedę lotniczą i nazwali Kettering Bug. Był to wypełniony materiałem wybuchowym niewielki samolot z mechanicznym systemem sterowania. Choć testy obu prototypów nowej broni wypadły pozytywnie, nigdy nie została ona użyta w działaniach bojowych, a po zakończeniu wojny Brytyjczycy i Amerykanie utajnili wyniki prowadzonych prac. W czasie II wojny światowej sterowane radiem samoloty znalazły ograniczone zastosowanie w armiach: brytyjskiej, amerykańskiej i niemieckiej. Anglicy stworzyli do celów ćwiczebnych dla artylerii przeciwlotniczej maszynę Queen Bee, która była de facto zdalnie sterowanym popularnym samolotem szkolnym Tiger Moth. Amerykanie przeprowadzili w Europie Zachodniej 15 ataków z użyciem wypełnionych materiałami wybuchowymi bombowców dalekiego zasięgu Boeing B-17 Flying Fortress oraz średnich bombowców Consolidated PB4Y-2 Privateer w ramach operacji „Afrodyta”. Została ona jednak przerwana ze względu na zbyt dużą liczbę wypadków. Niemcy do zdalnie sterowanych samolotów podchodzili z nieufnością. Inwestowali w rakiety V1 i V2. Ta technologia wydawała się im bardziej obiecująca. Skonstruowali za to kilka sterowanych radiem bomb szybujących z napędem rakietowym, takich jak Ruhrstahl SD 1400 X, bardziej znana pod nazwą Fritz X, czy Henschel Hs 293. W latach 50. XX w. najbardziej zaawansowani w projektowaniu i budowaniu dronów byli Amerykanie. Firma Northrop wyprodukowała dla US Army niemal 1,5 tys. sterowanych radiowo dronów rozpoznawczych MQM-57 Falconer. Miały zasięg 160 km i mogły latać godzinę. Ze służby wycofano je w latach 70. W latach 60. koncern Lockheed skonstruował drona o napędzie strumieniowym Lockheed D-21A USAF, który osiągał prędkość 4300 km/godz. Amerykanie używali go w misjach zwiadowczych nad Chinami. Wkrótce także Związek Radziecki opracował kilka rodzajów dronów rozpoznawczych, z których najbardziej dzisiaj znanym jest skonstruowany przez biuro Tupolewa TU-141 Striż (Jerzyk) o zasięgu 1000 km. Armia Radziecka wykorzystywała je do 1989 r. W 2022 r., po agresji Rosji na Ukrainę, okazało się, że armia tego kraju też ma takie drony. W marcu tamtego roku jeden z nich na skutek błędu w programowaniu lotu dotarł do Chorwacji i rozbił się w okolicach Zagrzebia. Ukraińcy wykorzystali TU-141 Striż m.in. do ataku na lotnisko Engels-2 w obwodzie saratowskim, gdzie stacjonują rosyjskie bombowce strategiczne. W latach 80. amerykańska firma General Atomics Aeronautical Systems rozpoczęła prace nad bezzałogowym bojowym aparatem latającym (UCAV), który został nazwany MQ-1 Predator. Wprowadzony do służby w 1995 r Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
7 października, 2024Kanclerzu Olafie Scholz, idź tą drogą!
Nadzieję na zakończenie wojny widzę w osobie obecnego kanclerza Niemiec Piszę dla wszystkich, którzy nie potrafią przejść do porządku dziennego nad wojną toczoną za naszą wschodnią granicą. Piszę dla tych, którzy nie mogą spać spokojnie, bo rozumieją, że ludzka pomyłka lub fatalny zbieg okoliczności mogą doprowadzić do wojny NATO-Rosja. Taka wojna oznaczałaby zniszczenie Polski. Zwracam się do ludzi traktujących siebie i świat serio. Rzeczywistość musi ich przygnębiać. Ale czy ludziom twardo stąpającym po ziemi nie należy się od czasu do czasu odrobina nadziei? Przyznaję, dziwnie się czuję w roli posłańca nadziei, bo nie mam pewności, że jest ona uzasadniona – tak to już jest z nadzieją. Ponadto od wielu lat zajmuję się realizmem w polityce i próbuję go w tekstach kultywować. Realizm nie pozwala zaś entuzjazmować się niepewnymi nadziejami. Choć raz jednak chcę się podzielić przemyśleniami, które niosą nadzieję na zakończenie wojny. Zastrzegam tylko, że równie dobrze mogą one się okazać obciążonym postulatywizmem myśleniem życzeniowym. W każdym razie nadzieję na zakończenie wojny widzę w osobie kanclerza Niemiec Olafa Scholza. W świetle tego, co napisałem, jasne jest, że nie adresuję tekstu do tych przedstawicieli naszej klasy politycznej, dziennikarskiej i eksperckiej, którzy wyrażają niezdrową ekscytację wojną i zakupami broni. Uważają oni np., że zbrojenie się Niemiec jest wyśmienitą rzeczą. Myślą tak, bo są przekonani, że SPD, chadecja, Zieloni lub liberałowie będą tam rządzili do końca świata. Że Alternatywa dla Niemiec nie dojdzie nigdy do władzy. Przypomnę, że AfD chce wybudować mur na granicy z Polską. Scholz i członkowie SPD od początku musieli odczuwać żal i dyskomfort, gdy po inwazji Rosji na Ukrainę zatrzasnęły się drzwi Ostpolitik. Zamknięty został kierunek polityczny, który przyniósł Niemcom – ale także Polsce – ogromne korzyści. Niemiecki przywódca musiał wystąpić w roli jastrzębia i ogłosił 27 lutego 2022 r. powstanie specjalnego funduszu dla Bundeswehry w wysokości 100 mld euro. Ponadto Niemcy potężnie, choć nie natychmiast, wsparły Ukrainę. Pozwoliły wprząc swój potencjał w politykę amerykańsko-natowską. Trzeba otwarcie powiedzieć, że w Rosji musiało to wywołać wielkie rozczarowanie. Niemcy przestały być tam postrzegane jako istotny, samodzielny podmiot polityki międzynarodowej. Trudno się dziwić, że pośród inicjatorów rozmów pokojowych (po nieudanych rosyjsko-ukraińskich negocjacjach w Stambule) były Włochy, Chiny, Brazylia, był nawet papież, ale nie było Niemiec. Utrata zaufania na linii Berlin-Moskwa Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
7 października, 2024Kultura
Boks i kino idą w parze
Wierność i troska Heleny pomogły Jerzemu Kulejowi zdobyć drugi złoty medal olimpijski Xawery Żuławski – (ur. w 1971 r.) absolwent Wydziału Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. „Chaos” przyniósł mu nagrodę za debiut reżyserski lub drugi film w Gdyni oraz Wielkiego Jantara w Koszalinie. Jego największym sukcesem komercyjnym i artystycznym pozostaje „Wojna polsko-ruska”, za którą zdobył wiele wyróżnień, w tym Srebrne Lwy i Paszport „Polityki”. Za „Apokawixę” nagrodzony Złotym Pazurem w kategorii Inne Spojrzenie w Gdyni. Zajmuje się pan najróżniejszymi gatunkami i stylami. To świadoma twórcza strategia, ciągłe pragnienie wyzwań czy przypadek? – Można powiedzieć, że czysty przypadek, choć w przypadki nie wierzę. Wydaje mi się, że filmy bardziej do mnie przychodzą, niż sam je wybieram. A gdy jakaś historia trafi w moje ręce, staram się dobrać do niej odpowiednią formę. Biografia Jerzego Kuleja siłą rzeczy nie może wyglądać jak „Mowa ptaków” czy „Apokawixa”, bo jest epickim kinem o dwukrotnym mistrzu olimpijskim. Myślałem przede wszystkim o zrobieniu filmu dla szerokiej widowni, która będzie na nim dobrze się bawić. Część osób przypomni sobie lata 60. i odbędzie podróż sentymentalną, a inni dopiero odkryją te czasy i zderzą się z realiami PRL. Zresztą to tylko jedna z warstw filmu, który opowiada o wzlotach i upadkach młodej pary, jaką byli wtedy Jerzy i Helena Kulejowie. Podobno pomysł na film przyniósł Waldemar Kulej, syn Jerzego. Gdzie się zaczyna ta przygoda i jak pan do niej dołączył? – Od prawie 10 lat jestem związany z firmą Watchout Studio. Pięć czy sześć lat temu do producenta Krzysztofa Tereja zgłosił się Waldemar Kulej. Po obejrzeniu „Bogów” i „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” stwierdził, że tylko Watchout będzie w stanie zrealizować biografię jego ojca. Pomysł na film o dwukrotnym złotym medaliście igrzysk olimpijskich i prawdziwej legendzie polskiego sportu nie pozwalał nam na chwilę zawahania. Około czterech lat trwało napisanie scenariusza, zebranie środków na film i ukończenie go. Kim był dla pana Jerzy Kulej przed realizacją filmu i czy w ogóle lubi pan boks? – Kulej oczywiście istniał w mojej świadomości, tak jak w świadomości wielu ludzi interesujących się sportem i śledzących wyczyny polskich zawodników. Widziałem też jego rolę w kultowym filmie „Przepraszam, czy tu biją?”, gdzie grał pokiereszowanego gliniarza. O Kuleju ogólnie było głośno, wszyscy wiedzieli, kim jest. Pod koniec życia komentował nawet walki bokserskie, można powiedzieć, że na stare lata szukał też swojego miejsca w polityce. Miał charakterystyczny styl mówienia i wyjątkową charyzmę. Prywatnie jestem kibicem boksu i innych sportów walki. Z kolei Krzysztof Terej amatorsko boksuje. Pomysł na film trafił więc na podatny grunt. Realizacja tej biografii nie należała do łatwych, ale dość gładko pokonywaliśmy kolejne przeszkody, jakby wspierani przez niewidzialną siłę. Boks jest atrakcyjny dla kina? – Boks i kino to dwie dyscypliny, które idą w parze. Jedna i druga sprowadza się do ruchu. Pomyślmy, skąd się bierze walka na ekranie. Właśnie z boksu, który jest archetypem, początkiem, korzeniem. Wiele scenariuszy opowiada zresztą o jakiejś walce, której stawką może być życie albo miłość. Gdyby dłużej nad tym się zastanowić, mnóstwo filmów zawiera też sceny bokserskie, czyli sceny walki. Paradoksalnie w „Kuleju. Dwóch stronach medalu” nie oglądamy aż tak wielu scen z ringu. – W filmie pokazaliśmy zaledwie 12 z 300 walk, które stoczył Kulej. Razem ze scenarzystą Rafałem Lipskim długo się nad tym zastanawialiśmy, ale odkrywając historię Jurka i spotykając się z jego żoną, zaczęliśmy dostrzegać nową perspektywę. Zaintrygowała nas Helena Kulej jako osoba żyjąca w absolutnym cieniu mistrza. Właśnie dlatego powoli rozbudowywaliśmy w scenariuszu kobiecy punkt widzenia i same walki traciły na znaczeniu. Dodatkowo walki olimpijskie trwają trzy rundy po trzy minuty i ich dramaturgia jest dość skąpa. Trzeba w krótkim czasie zdominować przeciwnika, zebrać punkty i wygrać. Kiedy bokserzy pojedynkują się przez 10 lub 12 rund i mają przed sobą istny maraton do pokonania, wtedy napięcie rośnie i można pokazać wzloty i upadki w ringu.
Jeszcze w zielone gramy
Czyli miłość dojrzała Marta Dzido – pisarka i reżyserka, autorka zbioru opowiadań „Babie lato” Po „Sezonie na truskawki” i „Frajdzie” czas na jeżyny, dynie, cierpkie winogrona? Na „Babie lato”? – Po opowieści o wiośnie kobiecości, gdy ta kiełkuje, czas na jesień, tę wczesną jesień, gdy życie ma dojrzały smak. „Babie lato” to książka, która nie narodziłaby się w 25-letniej dziewczynie. Tamta dziewczyna napisała „Małża”. Także kobieta przed czterdziestką, która napisała „Frajdę” – opowieść o ludziach, którym wciąż wydaje się, że są nieśmiertelni – nie nosi w sobie „Babiego lata”. Ta opowieść musiała poczekać, dojrzeć. Wymagała ode mnie przejścia w kolejny etap, w którym jest miejsce na akceptację przemijania, starzenia się, zrozumienia kruchości bytu. Pisałam „Babie lato” w czasie pandemii, zaraz po niej i w momencie wojny tuż obok, gdy poczucie kresu, śmierci stało się jeszcze mocniejsze. Pandemia i wojna to doświadczenia formacyjne dla naszego pokolenia. Wielu osobom bardzo zmieniły myślenie. W tym czasie odeszło kilka bliskich mi osób. Sama byłam chora na dziwne choroby, doświadczyłam przykrych stanów i lęków. Ale zostałaś także babcią, weszłaś w nową kobiecą rolę. – Tak, pojawiła się osoba, która mówi do mnie: babciu. Zaczęłam uczyć się tej nowej roli, żonglować słowem babcia, baba, słowem, które obrosło wieloma stereotypami i budzi konkretne skojarzenia, stąd „Babie lato”. Wychowałam córkę, która ma teraz córkę, a ja jestem babcią. Czuję, że przechodzę w stan, w którym nic nie muszę. Z niewiasty staję się wiedźmą, czyli tą, która wie. Czy można być wiedźmą, tą, która wie, bez doświadczenia bycia matką? – Można, można dojść do tego innymi drogami. Nie musisz mieć doświadczenia macierzyństwa, by być dojrzałą, świadomą kobietą. Możesz rodzić metaforycznie, np. dając światu swoją twórczość. Możesz dawać wsparcie innym, uprawiać siostrzeństwo, dzielić się doświadczeniem. Kobiecość to przecież też rozwój duchowy, tworzenie wspólnoty, do której nie są niezbędne więzy krwi. Żyjąc, nadpisujesz różne formy kobiecości, jesteś więc i dziewczynką, i młodą kobietą, i dojrzałą panią. Możesz być wszystkimi naraz. Zrozumiałam to, pisząc „Babie lato”. Wchodząc w kolejne etapy, wcale nie rozstałam się z poprzednimi wersjami siebie. Tamta dziewczynka, którą dawniej byłam, wciąż jest we mnie. To tak jak z drzewem, gdy patrzysz w przekroju na pień, widzisz słoje. Podobnie jest ze mną – obrastam w warstwy. Czyli nie ma żadnej grubej kreski? – Jest taka pierwotna figura bogini uosabiającej kobiecość, składa się z trzech postaci: młodej dziewczyny, dojrzałej kobiety i staruszki. Ja identyfikuję się z tą świętą trójcą jak najbardziej. Ale oczywiście każdy ma swój sposób przeżywania tych etapów i nie jest moją rolą mówienie, że coś jest tylko dla młodej dziewczyny, a coś tylko dla staruszki. Zresztą u mnie to zawsze było płynne, bo zostałam mamą bardzo wcześnie, mając 19 lat, a babcią już wieku 41 lat. Bardzo możliwe, że zostanę i prababcią. Kolejne etapy mojego życia następowały szybko po sobie, więc siłą rzeczy musiałam dojrzeć. Dało mi to jednak ogromną siłę. Pierwsze książki pisałam, wykradając czas pomiędzy obowiązkami domowymi i opieką nad dzieckiem a studiowaniem, które jeszcze musiałam łączyć z pracą, by się utrzymać. To mnie zbudowało jako pisarkę i jako kobietę. Dziś pisanie książki jest projektem, życie jest projektem, wszystko zapisane i zaplanowane. „Baby, oto moja tajemnica wiary, wielka jest, wreszcie umiem latać”. Tak piszesz w książce. Czujesz się wolna? – Zawsze miałam apetyt na życie, dużo robiłam, by nie dać się stłamsić, wtłoczyć w ramy. Wiele rzeczy mnie fascynowało, ciekawiło, pielęgnowałam swoje marzenia, starałam się je realizować. Dalej chcę żyć pełnią życia, ale nie skupiam się na tym, że coś muszę. Dlatego „Babie lato” można odczytywać jako opowieść o wyzwoleniu. Rób to, czego pragniesz, nie rozmieniaj się na drobne.
Kislinga obrazy kobiety
Codziennie rano sumiennie zasiadał do sztalug i tworzył obraz za obrazem Mojżesz Kisling jest dla nas, Polaków, doskonałym kandydatem na idola, swego czasu bowiem w Paryżu właśnie jego jako jedynego twórcę znad Wisły równano z Pablem Picassem, który zresztą sam ocenił, że „Kisling jest malarzem wielkim”. Paryż w początkach XX w. był zachwycony Kislingiem. Współczesna mu rzeźbiarka Chana Orloff orzekła, że malarz „przynosi zaszczyt naszej epoce”. Zapraszany był na większość paryskich salonów malarstwa. Uznano go za jednego z twórców École de Paris i jednocześnie, w rozrywkowym znaczeniu, za księcia Montparnasse’u. „To mój najlepszy klient”, miał stwierdzić Victor Libion, założyciel słynnej w tamtych czasach knajpy La Rotonde. Malarz zadomowiony był we wszystkich ważniejszych lokalach tej dzielnicy, które wypełniali artyści znani dziś z podręczników o sztuce XX w. Uchodził za duszę towarzystwa, wesołego hulakę. „Bardzo kocham tego malarza, ale jeszcze bardziej kocham tego pijaka”, zażartował Charley Iles, słynny klown z paryskiego cyrku. Jedno i drugie wcielenie złożyło się na wielką popularność Kislinga czy wręcz mit barwnej postaci, legendy paryskiej bohemy. Artysta umiał jednak utrzymać nad sobą kontrolę i nie przekraczać granic w nocnym życiu. Codziennie rano sumiennie zasiadał do sztalug i tworzył obraz za obrazem. Villa La Fleur w podwarszawskim Konstancinie, stylowe muzeum prywatne w rezydencyjnej okolicy, zaaranżowała bodaj pierwszą w historii przekrojową wystawę malarstwa Mojżesza Kislinga (ur. w 1891 r., zm. w 1953). Ekspozycja gromadzi 150 dzieł artysty pochodzących ze zbiorów własnych oraz ściągniętych z różnych muzeów Europy i z kolekcji prywatnych. Otwierają ją krajobrazy, w których malarz nawiązywał do ulubionego Cézanne’a, ale nie pozostał mu długo wierny. Przybliżając się do Picassa i otaczających go kubistów, szybko dokonywał zauważalnej geometryzacji brył, co nadawało obrazom oryginalność. Szedł z wiatrem, ale własnym kursem. W pejzażach nadmorskich miejscowości południa Francji dokonywał nienaturalnego rozjaśnienia palety barw, co czyniło obrazy bardziej eterycznymi i magicznymi. „Brawo, Kisling i jego brawurowe malarstwo”, wykrzyczał Georges Braque, współtwórca kubizmu. W dalszej kolejności Moïse Kisling (jego imię nabiera w tym czasie już francuskiego brzmienia) na warsztat malarski bierze akty. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Każda wojna jest błędem
Ludzie są zdolni do współpracy i altruizmu tak samo jak do przemocy i konfliktów Viggo Mortensen – najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach „Wschodnie obietnice” (2007), „Captain Fantastic” (2016) i „Green Book” (2018). W 2020 r. zadebiutował jako reżyser filmem „Jeszcze jest czas”. „The Dead Don’t Hurt” (2024) to drugi wyreżyserowany przez niego film, do którego napisał również scenariusz, muzykę i zagrał w nim główną rolę. Film trafi do polskich kin 18 października. W jednej scenie „The Dead Don’t Hurt” mała Vivienne pyta, dlaczego mężczyźni ciągle ze sobą walczą. No właśnie? Dlaczego wojna stała się naszą obsesją, codziennością? – Cóż, ten film powstał w odpowiedzi na to pytanie. Niektórzy mówią, że to kino z ducha antywojenne, nie chciałem jednak startować z żadnego ideologicznego pułapu. Po prostu opowiadam o młodej, ciekawej życia dziewczynie, przenikliwej obserwatorce, która zastanawia się, dlaczego jej ojciec poszedł na wojnę. I chociaż dla niej to pytanie naturalne, jej matce trudno na nie odpowiedzieć. Co więcej, Vivienne poznaje historię Joanny d’Arc i pyta, czy kobiety robią to samo. Matka nie może dłużej milczeć i ukrywać prawdy przed córką. Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Może nikt na świecie ich nie zna. Zawsze tak było i niestety możliwe, że zawsze tak będzie. Jesteśmy zdolni do dobroci, do współczucia i zrozumienia siebie nawzajem, ale niepotrzebnie robimy ten krok do tyłu. Może ze strachu przed drugim człowiekiem? A może to kwestia popędu, który każe nam kontrolować innych? Człowiek u władzy przekonuje drugiego człowieka do walki, do wojny w jego imieniu. Te pytania nasuwają się same: „Dlaczego to wszystko – wojna w Ukrainie, ludobójstwo w Gazie – już nie może się skończyć?”. Chyba każdy z nas boi się wojny. – To wydaje się aż niewiarygodne. Byłem w Ukrainie na samym początku tej wojny, kiedy weszli Rosjanie. Znajomy pojechał tam małym busem. Zabraliśmy do Hiszpanii kilka osób – kobiety z dziećmi. Nie myślałem wtedy, że będzie to trwało latami. Holger, twój bohater, to człowiek, dla którego wojna jest misją, obowiązkiem. Od razu to mówi: „Muszę tam jechać”. Vivienne przekonuje go, że to nie jego sprawa, nie jego kraj – bo przecież przyjechał do Ameryki z Danii – nie musi za niego walczyć. On stwierdza: „Teraz jest już mój, to walka o słuszną sprawę”. – W Ukrainie trwa pobór do wojska, ale słyszałem o wielu młodych mężczyznach, którzy sami z siebie ruszyli na front, zgłosili się na ochotnika. Nie tylko Ukraińcy, ale i obcokrajowcy walczą w tej wojnie. Nie chcę mówić za nich, ale może robią to ze względów moralnych? Bo uważają, że tak trzeba, że jest to gest w słusznej sprawie; rodzaj odpowiedzialności. Podobnie jest z Holgerem, który sądzi, że pójście na wojnę to jedyna stosowna decyzja. Tłumaczy to tym, że jest dobrym żołnierzem, ma doświadczenie, może się przydać i pomóc. Jak zauważyłeś już wcześniej, Holger stwierdza w pewnym momencie: „To słuszna sprawa, to walka przeciwko niewolnictwu”. Ale ostatecznie, niezależnie od intencji i tego, jak szlachetne by one były, każda wojna jest błędem. Każda powoduje wiele smutku i zniszczeń. Na pytanie Vivienne, jak tam było, Holger odpowiada: „Za długo, nie tak, jak się spodziewałem”. Tłem twojego filmu jest wojna secesyjna – zakończona ponad 150 lat temu wojna domowa. Pamięć o tym wydarzeniu nadal jest żywa wśród Amerykanów.
Chasydzi i febra arktyczna
O festiwalu Auksodrone 2024 Nie ma nad Wisłą lepszej, wszechstronniejszej, bardziej renomowanej orkiestry kameralnej nad tyskie Aukso, założone przed bez mała ćwierćwieczem przez maestra Marka Mosia. Pomnę, jak jego odejście w 1998 r. z Kwartetu Śląskiego, którego był twórcą i prymariuszem, wstrząsnęło środowiskiem melomanów, a i samym zespołem, zanim jako pierwszy skrzypek okrzepł w nim Szymon Krzeszowiec. Moś postanowił zamienić skrzypce na batutę i czas pokazał, że była to decyzja szczęśliwa. Kwartet przetrwał w świetnej kondycji, a dodatkowo na polskiej scenie muzycznej zaistniała wybitna orkiestra, potrafiąca zagrać wszystko, od klasyki po awangardę muzyki współczesnej, owocnie współpracująca również z gigantami jazzu (Tomasz Stańko), elektroniki (Aphex Twin) czy okolic rocka (Jonny Greenwood). Ze szczególnym upodobaniem tyscy kameraliści kruszą mur pomiędzy gatunkami, a także łączą przeciwieństwa, zapraszając do tworzenia partytur gwiazdy muzyki improwizowanej. Od lat jesienią orkiestra przygotowuje w swojej siedzibie trzydniowy maraton muzyczny – festiwal Auksodrone, którego kuratorem niezmiennie pozostaje Filip Berkowicz, miłośnik budowania mostów między „poważką” i alternatywnymi formami ekspresji muzycznej. Trzy dni i siedem z rzędu koncertów – Aukso ze sceny nie schodzi i zawsze brzmi fantastycznie, z chirurgiczną precyzją, grając w najrozmaitszych konwencjach, czasem w nadzwyczaj karkołomnych rytmicznie utworach, zmieniają się tylko towarzyszący orkiestrze muzycy. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wehikuł znaczeń Urszuli Kozioł
I żebym nie potrąciła motyla, który zamyśla się nad kwieciem Czym jest literacka długowieczność? Ostatnia żyjąca poetka z pokolenia „Współczesności” (albo pokolenia ‘56), generacji m.in. Mirona Białoszewskiego, Andrzeja Bursy, Stanisława Grochowiaka czy Haliny Poświatowskiej, w końcu otrzymała najważniejszą literacką nagrodę w Polsce. Gdy 55 lat temu dostawała Nagrodę Kościelskich, była już autorką uznaną. Nagrodzony tomik „Raptularz” (Państwowy Instytut Wydawniczy) zgodnie z tytułem przypomina brudnopis, notatnik lub szkicownik, w którym znajdują się nie tylko nowe wiersze, ale i przypomniane fragmenty utworów sprzed lat. Treść w dużej mierze dotyczy odchodzenia, straty, apokalipsy, ale ta tematyka obecna była w poezji Urszuli Kozioł od zawsze, m.in. w tomie „W rytmie korzeni” z 1963 r., którym wdarła się do czołówki polskich poetek. Kozioł udowadnia, że po apokalipsie II wojny światowej jest miejsce dla poezji, bo tylko ona może oswoić ze stratą, tą bardzo osobistą, ale także tą, która oznacza odchodzący świat, bieg czasu. W jej poezji intymna historia miesza się z Wielką Historią, ale śmierć jest zawsze sprowadzona do jednostki. Zostaje „nic” i „nikt”. „Z niczym tu przyszłam / i odejdę z niczym / i wkrótce będzie jakby mnie nie było”, pisała we wcześniejszym tomiku „Znikopis”. Cisza i Pustka to u poetki tematy stałe, ale głośne Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Nobel za intensywną prozę poetycką
Od lat narzekaliśmy na eurocentryzm nagrody, cieszy więc, że wyróżniono autorkę z Korei Południowej Tegoroczna Literacka Nagroda Nobla jest pewnego rodzaju zaskoczeniem, choć do sensacji daleko. Przewidywano, że laur trafi do kobiety (w ostatnich latach nagroda trafia na przemian do kobiety lub mężczyzny) i osoby spoza europejskiego kręgu kulturowego. Bukmacherzy stawiali na Can Xue z Chin oraz Alexis Wright z Australii. Ostatecznie wiekopomne wyróżnienie trafiło do południowokoreańskiej poetki i pisarki Han Kang. Komitet docenił ją „za intensywną prozę poetycką, która mierzy się z historycznymi traumami i obnaża kruchość ludzkiego życia”. Akademia wskazała również, że Han Kang „wykazuje się fizyczną empatią wobec ekstremalnych historii życiowych, co jeszcze wzmacnia jej coraz bardziej metaforyczny styl”. Jej twórczość „charakteryzuje się podwójnym ujęciem bólu, związkiem między cierpieniem psychicznym i fizycznym, ściśle związanym z myśleniem Wschodu”. – Otrzymaliśmy to, czego oczekiwaliśmy. Od lat narzekaliśmy na eurocentryzm Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Glogery 2024
Po raz 35. przyznano nagrody za szczególne zasługi w badaniu, ochronie i rozwoju kultury polskiej 27 września w Hali Kultury w Łomży odbyła się uroczysta gala 35. edycji Nagrody im. Zygmunta Glogera. Nagroda przyznawana jest za szczególne zasługi w badaniu, ochronie i rozwoju kultury polskiej. Honoruje się nią badaczy oraz animatorów kultury tradycyjnej, którzy wzorem Zygmunta Glogera gromadzą dla przyszłych pokoleń, chronią i przekazują wiedzę o kulturze regionu. W tym roku kapituła w składzie: prof. Tadeusz Panecki (przewodniczący), prof. Ludwik Malinowski, prof. Dariusz Rott, prof. Adam Dobroński, red. Jerzy Domański i Natalia Jankowska (sekretarz) postanowiła przyznać cztery nagrody główne i trzy wyróżnienia: Nagroda I stopnia: Zespół Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej – za długoletnie upowszechnianie polskiej kultury. Nagroda II stopnia: prof. Włodzimierz Karol Pessel (Grodzisk Mazowiecki) – za dorobek piśmienniczy i redakcyjny oraz propagowanie związków polsko-skandynawskich. Dwie nagrody III stopnia: dr Robert Garstka (Goczałkowice-Zdrój) – za dorobek w zakresie zachowania dziedzictwa górniczego oraz folkloru Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego; Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej – za szczególną dbałość o zachowanie tożsamości ziemi łomżyńskiej. Wyróżnienia: prof. Mateusz Wyżga (Raciborowice) – za wkład w nowatorskie badania nad historią wsi polskiej; Teresa Szadkowska-Łakomy (Londyn) – za kultywowanie pamięci o polskiej migracji i aktywność w środowisku harcerstwa polonijnego; Krystyna i Marek Wójtowicz, Róża Antolak-Wójtowicz (Sieniawa, woj. małopolskie) – za kulturotwórcze działania związane z rewitalizacją Zespołu Parkowo-Dworskiego w Sieniawie. Konkurs organizuje od lat Społeczne Stowarzyszenie Prasoznawcze „Stopka” im. Stanisława Zagórskiego w Łomży we współpracy z Narodowym Centrum Kultury. Kolejna edycja zostanie ogłoszona w marcu 2025 r. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Nie ma jednego modelu ofiary
Zamiatanie niewygodnych spraw pod dywan i wieloletnie milczenie na temat krzywd dotyczy wielu rodzin Kamila Tarabura – (ur. w 1990 r.) absolwentka Warszawskiej Szkoły Filmowej i Szkoły Wajdy. Jej krótki metraż „Chodźmy w noc” zdobył nagrody w Warszawie i Kijowie, a serial „Absolutni debiutanci” był nominowany do Orła i Paszportu „Polityki”. Jest najmłodszą polską twórczynią, która reżyserowała dla Netfliksa. W ostatnich latach notujesz same sukcesy. Twój krótki metraż „Chodźmy w noc” wygrał kilka nagród, a serial „Absolutni debiutanci” zrealizowany dla Netfliksa zyskał uznanie krytyki i publiczności. Współpracowałaś też z Agnieszką Holland przy „Zielonej granicy”. Aż trudno uwierzyć, że „Rzeczy niezbędne” są twoim pełnometrażowym debiutem. – Z perspektywy czasu myślę, że droga do mojego debiutu była kręta. Skończyłam Warszawską Szkołę Filmową ponad 10 lat temu. Poszłam tam zaraz po maturze i jako młoda absolwentka nie miałam przekonania, że jestem gotowa na film i wiem, o czym chcę opowiadać. Długo kręciłam reklamy, teledyski i krótkie formy. Asystowałam na planach u innych twórców. Dopiero kiedy przeczytałam reportaż „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, wpadłam na pomysł napisania scenariusza na jego motywach. Od tej chwili do dnia rozpoczęcia zdjęć minęło siedem lat. Debiutującemu reżyserowi trudno znaleźć producentów, którzy mu zaufają i powiedzą: „Zróbmy to”, szczególnie gdy chce podjąć trudny temat. Po pandemii sytuacja w kinach nadal nie wygląda najlepiej i niełatwo namówić ludzi, żeby inwestowali w ryzykowny pomysł. Miałam szczęście, że trafiłam na Andrzeja Muszyńskiego i Renatę Męcinę z ATM, z którymi zrobiłam „Absolutnych debiutantów” i „Rzeczy niezbędne”, bo oni we mnie uwierzyli. Realizacja debiutu była jednak długim procesem wymagającym samozaparcia i wytrwałości. Co cię najbardziej zaintrygowało w reportażu Surmiak-Domańskiej? – Pamiętam wyraźnie, że strasznie irytowała mnie główna bohaterka Halszka Opfer. Do tego stopnia, że jako dwudziestoparoletnia osoba, która nie miała styczności z ofiarami molestowania seksualnego, podawałam w wątpliwość jej wiarygodność. Pod koniec lektury doszłam do wniosku, że nie powinnam była jej oceniać i jestem tak samo mała jak inni ludzie z jej otoczenia, którzy mają gotowe sądy. W kinie nie ma wielu takich postaci jak Halszka. Ciekawe wydało mi się stworzenie portretu kobiety, która z jednej strony budzi irytację i manipuluje otoczeniem, a z drugiej pozostaje ofiarą przemocy seksualnej. Zwróciłam szczególną uwagę na impas komunikacyjny między Halszką i jej matką, a zarazem na próbę spojrzenia z wielu perspektyw na sytuację zaistniałą w tej rodzinie. Wiele osób nazywa reportaż Surmiak-Domańskiej wstrząsającym, choć nie ma w nim drastycznych opisów. Wszystko dzieje się podskórnie, przeszłość jest obecna w tym domu bez używania retrospekcji. Z różnych rozmów możemy się domyślać, co tam się działo. Siła „Mokradełka” polega na uruchamianiu naszej wyobraźni. Reportaż to specyficzna forma literacka, daleka od scenariusza. Jak ty i współscenarzystka Katarzyna Warnke podchodziłyście do materiału wyjściowego?
Jak wytropić Chełmońskiego
Już kilkanaście jego obrazów znaleziono za granicą, aby u nas odsprzedać je z zyskiem. Kilkadziesiąt pozostało do odszukania Jeśli macie eleganckich gości z zagranicy, warto ich zabrać na wycieczkę do prywatnego muzeum sztuki Villa la Fleur w Konstancinie (villalafleur.com). To doskonała wizytówka Polski. W dodatku pod koniec września otwarto tam monograficzną wystawę malarstwa Mojżesza Kislinga (1891-1953), który już za życia odniósł w świecie sukces artystyczny i towarzyski. Dziś jest gwiazdą największych międzynarodowych aukcji. Sławny artysta urodził się w Krakowie i studiował na tamtejszej ASP. Wyemigrował do Paryża w 1911 r. École de Paris w Konstancinie i w domu Muzeum w Konstancinie otworzył w 2010 r. Marek Roefler, deweloper i kolekcjoner. Na światowych aukcjach kupuje dzieła przede wszystkim polskich artystów emigrantów, którzy należeli do środowiska École de Paris. Teraz możemy oglądać 150 dzieł Kislinga, w tym 130 obrazów olejnych. Wypożyczone zostały z prywatnych kolekcji w kraju i za granicą oraz z muzeów. 47 dzieł pochodzi z kolekcji własnej Villa la Fleur. Na zwiedzanie dwóch zabytkowych budynków pełnych dzieł sztuki warto zarezerwować co najmniej godzinę. Wypocząć można zaś w prywatnym parku, pośród rzeźb światowej klasy. Marek Roefler swoją kolekcję mógł trzymać w ukryciu lub gromadzić obrazy w dowolnym miejscu na świecie. Otworzył muzeum w Polsce. Nie jest już jednym z tysiąca anonimowych przedsiębiorców. Ma cenione muzeum, które w krótkim czasie zyskało międzynarodową renomę. Z najlepszych światowych muzeów wypożycza dzieła, a własne zbiory oficjalnie udostępnia na wystawach w innych krajach. Co roku kolekcjoner otwiera monograficzną wystawę jednego artysty emigranta. Do każdej wydaje dwujęzyczną monografię prezentowanego malarza. Autorem wystaw i monografii jest Artur Winiarski, dyrektor muzeum. Gigantyczną frekwencję miała ubiegłoroczna wystawa Tamary Łempickiej, a Marek Roefler ma w swoich zbiorach wybitne obrazy tej legendarnej malarki. Przed laty wylicytował w Nowym Jorku „Autoportret” Kislinga. Obraz pochodzi z kolekcji Leopolda Zborowskiego, marszanda, który odkrył i wylansował Modiglianiego. Zborowski urodził się w Zaleszczykach. W Villa la Fleur budzi zachwyt jego portret Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
AKTUALNOŚCI
WięcejJakie czynniki nasilają objawy kaca?
Kac nazywany inaczej syndromem dnia następnego to skutek spożycia większych ilości alkoholu. Jest to sygnał wysyłany przez nasz organizm, który świadczy o trudnościach z metabolizowaniem alkoholu i usuwaniem toksyn z organizmu. Niektóre czynniki mogą dodatkowo nasilać objawy kaca
Kredyt na spłatę ZUS i US – jak może pomóc Twojej firmie?
Czy Twoja firma zmaga się z zaległościami wobec ZUS-u i US? Posiadanie długów wobec tych instytucji może być przytłaczające, a szukanie sposobu na ich spłatę często bywa stresujące. Kredyt na spłatę ZUS i US może okazać się rozwiązaniem, które przywróci Twoją firmę na właściwe tory finansowe. Dlaczego kredyt na spłatę ZUS i US może być rozwiązaniem? Wielu przedsiębiorców zastanawia się, jak skutecznie zarządzać swoimi zobowiązaniami finansowymi. Często problem nie leży w braku zysków, ale w ich nierównomiernym napływie. Tutaj właśnie kredyt dla firm może okazać się pomocny. Ale co to dokładnie oznacza dla Twojej firmy? Kredyt na spłatę ZUS i US to specjalny rodzaj pożyczki skierowany do przedsiębiorstw, które potrzebują pilnego zastrzyku gotówki na uregulowanie zaległości wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i Urzędu Skarbowego. Dzięki niemu można uniknąć karnych odsetek oraz innych nieprzyjemnych konsekwencji związanych z opóźnieniami w płatnościach. Warto zadać sobie pytanie, czy Twoja firma mogłaby skorzystać z takiego rozwiązania. Czyż nie lepiej spać spokojnie, wiedząc, że wszystkie formalności są załatwione, a Ty możesz skupić się na rozwijaniu biznesu? Odpowiedni kredyt dla firm może być kluczem do odzyskania płynności finansowej, której tak bardzo potrzebujesz. Jak ubiegać się o kredyt na spłatę ZUS i US? Aby ubiegać się o kredyt na spłatę ZUS i US, konieczne jest spełnienie kilku podstawowych warunków. Przede wszystkim, instytucje finansowe będą wymagały od Ciebie przedstawienia dokumentów potwierdzających aktualną sytuację finansową Twojego biznesu. Obejmuje to zarówno bilans, jak i rachunek zysków i strat. Im bardziej wiarygodnie przedstawisz kondycję swojej firmy, tym większe masz szanse na otrzymanie kredytu. Warto też pamiętać, że wiele banków i instytucji finansowych oferuje różnorodne produkty kredytowe dla firm, co pozwala na dopasowanie kredytu do indywidualnych potrzeb klienta. Dobrym pomysłem jest skonsultowanie się z doradcą finansowym, który pomoże wybrać najlepszą ofertę kredytową dla Twojego przedsiębiorstwa. Pomyśl tylko, jakim obciążeniem dla Twojej firmy mogą być niezapłacone zobowiązania wobec ZUS-u i US. Czy warto ryzykować i czekać na konsekwencje, które mogą mieć negatywny wpływ na Twoją działalność? Kredyt na spłatę ZUS i US może pomóc Ci uniknąć problemów i przywrócić stabilność finansową. Czy kredyt dla firm jest dla Ciebie? Ostateczna decyzja o wzięciu kredytu to zawsze krok, któremu powinna towarzyszyć dokładna analiza. Jeśli jednak Twoja firma potrzebuje wsparcia w spłaceniu zobowiązań, kredyt na spłatę ZUS i US może być rozsądnym rozwiązaniem. Lepiej bowiem mieć kontrolę nad finansami swojej firmy, niż niepotrzebnie martwić się zaległościami. Jak więc widzisz, kredyt dla firm na spłatę ZUS i US to opcja warta rozważenia dla każdego przedsiębiorcy zmagającego się z finansowymi wyzwaniami. Zanim podejmiesz decyzję, dobrze jest dowiedzieć się, jakie korzyści może to przynieść, a także jakie są wymagania formalne. Pamiętaj, że odpowiednia strategia finansowa to klucz do sukcesu każdego biznesu. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
„Przyjazne dusze” – uwierz w duchy w Teatrze Capitol!
Pełna humoru, romantyczno-spirytystyczna komedia, jakiej jeszcze nie było! W ten świat zabiorą widzów m.in.: Magdalena Wójcik, Krystyna Tkacz, Jacek Rozenek, Stefan Pawłowski, Małgorzata Ostrowska-Królikowska i Sławomira Łozińska. Sztuka „Przyjazne dusze”
Jesień z ukraińskim kinem. Ukraina! 9. Festiwal Filmowy już wkrótce w całej Polsce!
Już 21 października w Warszawie rusza Ukraina! 9. Festiwal Filmowy – jedyne wydarzenie w Polsce w pełni poświęcone kinematografii ukraińskiej. Pokazy potrwają do 27 października i odbędą się w Kinotece, kinie Atlantic oraz w Centrum Kultury Filmowej im. Andrzeja
Jakie suplementy warto wdrożyć do swojej diety jesienią?
Jesień to czas, kiedy nasz organizm staje przed nowymi wyzwaniami. Krótsze dni, spadające temperatury, zmniejszona ilość światła słonecznego i zmiany w diecie mogą prowadzić do obniżenia samopoczucia oraz osłabienia odporności. Dla wielu osób oznacza to również większe