Felietony Przeglądu
Scenariusz katastrofy
Rozłam w partii Razem na nowo rozbudził dyskusję o przyszłości lewicy i o jej miejscu na scenie politycznej. I również o polskiej polityce. Zacznijmy więc od polityki. Pęknięcie w Razem skomentował na portalu X premier Donald Tusk: „Prawo i Sprawiedliwość i Razem – te nazwy partii wymyślił ktoś obdarzony nieprzeciętnym poczuciem humoru. Czarnego”. W takim razie do tej dwójki doskonale pasuje Koalicja Obywatelska – bo ani ona obywatelska, ani koalicja. Ale tego już Donald Tusk nie zauważył. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Klocek czy sztuka
Otwarto Muzeum Sztuki Nowoczesnej w centrum Warszawy. Od tego aktu nareszcie zaczyna się zabudowa placu przed Pałacem Kultury. Sporo lat temu rozpisano wielki konkurs na zabudowanie tej przestrzeni w samym sercu miasta, największego placu w Europie. Napłynęły prace z całego świata, ze dwie setki. Ściągnąłem te najlepsze do Instytutu Polskiego w Sztokholmie, zrobiliśmy wystawę. Przyznano nagrody, nawet pierwszą, ale żaden projekt nie był wystarczający. Pamiętam, jak Alek Wołodarski, wtedy naczelny architekt Sztokholmu, mówił mi, że jest błąd w założeniu. Jedna osoba czy zespół nie może robić tak wielkiego projektu, to zawsze będzie ułomne, najlepiej się nie śpieszyć, niech to idzie z latami, niech plac jak las zarasta różnymi formami różnych autorów. Tak zaczęło się dziać. Po muzeum szykuje się budowa teatru, który już bierze pod uwagę, że obok będzie miał bryłę muzeum. W ten sposób architektura zaczyna rozmawiać ze sobą. Dobrze więc, że się nie śpieszono. Nie byłem na otwarciu muzeum, nie miałem zaproszenia, a wiedziałem, że będzie trudno się dostać. I przyszły tłumy. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Zapasy duchowe na zimę
Zawsze to samo: przejście na czas zimowy, początek koszmaru, wycięta godzina światła, organizm jeszcze próbuje się bronić, ale sezonowa depresja już sunie ku mnie, już się muliste listopadowe niże zbliżają, grudniowa noc ciemna doprawiona dżingelbelsami; co rok ciężej, co rok zbieram zapasy duchowe na zimę, żeby się nie dać przygwoździć przygnębieniom. Gromadzę zachwyty, dopóki mi starcza na nie sił, bo potem z braku światła na wszystko zobojętnieję, zapadnę w zmysłowy letarg i będę próbował jakoś się doczołgać do wiosny. Jak się misiołaki otłuszczają na zimę, tak i ja teraz żarłocznie czytam, oglądam, słucham i wypatruję, a jeśli mnie wciąż ciarki przechodzą, to wiem, że jeszcze nie pora się zagrzebać w barłogu, aby przetrwać deficyt endorfin; jeszcze mnie olśniewają dobra kultury, ale już widzę wyraźny przechył w stronę jesieniarstwa i melancholii. No bo np. wzięło mnie akurat na Johna Cheevera, a przecież leżał w górnej części stosiku lektur-na-jutro już od zeszłego roku, nabyty drogą kupna jak wszystkie przekłady Krzysztofa Majera, którego sztuki przekładu jestem wielbicielem. Majer lubi odkrywać dla polszczyzny autorów w Stanach poważanych i uznanych, a nad Wisłą nie wiedzieć czemu dotąd nietłumaczonych (tak było z reportażowymi „Depeszami” Michaela Herra, awangardową „Kochanką Wittgensteina” Davida Marksona czy ostatnio opowiadaniami Amy Hempel), ale czasem sięga po klasyków literatury anglosaskiej i tłumaczy ich kongenialnie na nowo – jak opowiadania Melville’a, a teraz Cheevera właśnie. Jeśli „Pływak” nie jest największym arcydziełem melancholijnej nowelistyki XX w., tekstem opadającym równomiernie z rejestrów euforycznych do skrajnie depresyjnych, niczym syrenie glissando, to nie wiem, cóż mogłoby nim być. Realista magiczny przedmieść Nowej Anglii w najdoskonalszym ze swoich opowiadań na przestrzeni kilkunastu stron zmienia American Dream w American Nightmare. Być może popełniam grzech dla filmoznawcy śmiertelny, ale są w literaturze dzieła tak krystaliczne, że odmawiam sobie prawa do obejrzenia ich filmowych adaptacji, nawet jeśli wedle krytyków udały się niezgorzej. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Paroksyzmy prezydenta
Dla tych, którzy mają małe dzieci i zwierzęta domowe, raczej psy niż koty, pewne formy zachowań w sytuacjach nerwowych, awanturniczych są oczywistością. Nie ma wówczas wobec krzyczącego, miotającego się po podłodze dzieciaka czy namolnego psiaka broni potężniejszej niż obojętność, brak zainteresowania, przejście mimo, niezwracanie uwagi. To po prostu działa, choć warto pamiętać, że ten krzyk czy szczek jest zarazem czymś kompletnie nieznośnym, jak i wołaniem o uwagę, zainteresowanie. Atak decybeli trzeba jednak przerwać, w ostateczności przeczekać. Tyle pseudomądrości pedagogicznych. Jest to refleksja, która mnie dopadła po ostatnich występach i publicznych wystąpieniach prezydenta Dudy, Andrzeja. Andrzej Duda już wielokrotnie zasłużył sobie na konstatację, że cechuje go rodzaj niedojrzałości, że wykonuje gesty i serwuje wypowiedzi godne chłopca w krótkich spodenkach. W ostatnich dniach widowiskowo powrócił do tej niedojrzałości, dokładając szczyptę chamstwa i ogólnej dezynwoltury, rozumianej tu jako rezygnacja z pracy rozumowej. Za to ujawnił potencjał do natychmiastowej tzw. reakcji nożycowej (uderz w stół, nożyce się odezwą). Otóż nasza instytucja, bo tak się widzi Andrzej Duda, została, jak się okazuje, dotknięta do żywego krytyczną pod jego adresem wypowiedzią prof. Adama Strzembosza, przypomnijmy – byłego pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, przewodniczącego Trybunału Stanu oraz przewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa. 94-letni obecnie profesor w wypowiedzi publicznej stwierdził, że Andrzej Duda winien jest co najmniej 16-krotnego naruszenia konstytucji podczas swojego urzędowania, nazywanego też harcowaniem. Cios nestora polskiego świata prawniczego trafił widać celnie, bo z zawziętością godną lepszej sprawy i nieokiełznaną agresją Duda usiłował się odwinąć Strzemboszowi. Jak to ma w swoim niepowtarzalnym stylu, dobrał jednak nie te armaty do nie tego komara. „Prof. Strzembosz jest jednym z ludzi, którzy są odpowiedzialni za to, że w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostali komunistyczni sędziowie, splamieni przynależnością do PZPR, a niektórzy splamieni wydawaniem wyroków w stanie wojennym – wyzłośliwił się prezydent. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Inteligencja może sztuczna, zwolnienia prawdziwe
Od czasu udostępnienia usługi ChatGPT i kolejnych wcieleń zabawkowej „sztucznej inteligencji dla początkujących” dyskusja o rozwoju tej technologii, tego instrumentu czy narzędzia jest jedną z najczęściej podejmowanych publicznie. Czy AI jest groźna, czy zapanuje nad światem, kiedy zacznie zagrażać ludziom, jak szybko osiągnie samoświadomość, do czego jest zdolna, czy jest błogosławieństwem, czy przekleństwem. Ta debata musi się toczyć, na wiele pytań już znamy odpowiedzi. Wiemy, że Izrael w Gazie wykorzystał narzędzie AI o nazwie Gospel (Ewangelia). Wyznaczało ono cele bombardowań, szacując liczbę potencjalnych zabitych i – jak to sztuczna inteligencja – nie przejmując się tym w ogóle. Wszak spust czy enter naciskał już oficer albo żołnierz IDF. Bez tej dyskusji możemy utknąć w dawnym złudzeniu o dobrodziejstwie internetu jako takiego. Nauczka z tamtej przygody: stworzenie zmonopolizowanego potwora władzy i mnożenia majątku przez nielicznych, poddanego absolutnej kontroli i mocy wykluczania, wygenerowanie systemu globalnego uzależnienia, zarówno na poziomie ogólnym, jak i osobistym – wszystko to powinno nam świecić na alarm w kwestiach AI. Bajki o szansach powszechnej edukacji i rozwoju medycyny to cyfrowo-algorytmowa zasłona dymna. Tymczasem mamy kamyczek, polski, do globalnego koszyczka tej dyskusji. Otóż istnieje w Krakowie OFF Radio Kraków, które jest odgałęzieniem publicznego Radia Kraków Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wyspa mojej siostry
Oczywiście moja siostra nie jest właścicielką Wyspy. Nie jest nawet właścicielką domu na Wyspie – tu posiadaczy jest kilkoro. Gdy jednak po półgodzinnej podróży promem cumujemy na Wyspie, a szwagier proponuje siąść na chwilę w tawernie i wypić naparstek pelinkovacu, znajomi z Wyspy pozdrawiają nas w swym języku, a siostra w ich języku im odpowiada. I gdy wieczorem w nadbrzeżnej knajpie pałaszujemy okonia morskiego, obsługuje nas kelner będący kolejnym znajomym siostry, a ten z kolei nauczył się już podstawowych polskich zwrotów. Siostra na Wyspie jest zawsze u siebie. Nazajutrz rano Radojka przynosi świeże figi. Radojka jest właścicielką sąsiedniego domu, ma ogród. Teraz gawędzi z siostrą na tarasie, lecz po chwili ktoś krzyczy spod domu i na taras przysiada się Mladen. Przed obiadem siadamy znów z siostrą w tawernie przy pelinkovacu, gdy nagle na motocyklu zajeżdża Duszan. Siostra przywołuje go i, przekrzykując warkot motoru, składa propozycję nie do odrzucenia: płyńmy na ryby! Duszan się zgadza, umawiamy się – i nazajutrz płyniemy kutrem dokoła Wyspy, obserwując nurkujące delfiny. W wyciągniętych sieciach Duszana trzepocą się zaplątane ryby – małe i duże, zwyczajne i dziwne, niektóre wypadają na pokład i w przerażeniu wykonują śmiertelne tańce. Duszan oprawia ryby na miejscu, żywcem. Obrane resztki wrzuca do morza. Oto wspomnienie z wakacji. I tak też toczy się letnie życie siostry. Od kilkunastu lat wyjeżdża ona na Wyspę, gdzie spędza czas od maja do września. Trzydzieści stopni w cieniu, prażące słońce, lazurowe niebo, skrzeczące cykady. Milkną one dopiero w nocy, a wtedy my na tarasie, w ciszy, pod rozgwieżdżonym niebem, sączymy powoli whisky. „Chcę, żebyś wypoczął”, mówi siostra – i rzeczywiście: jedyne, co robię, to wędruję po Wyspie, leżę na plaży i czytam, co w rękę wpadnie. Nic nie muszę – nawet zwiedzać nie muszę, bo na Wyspie nie bardzo jest co zwiedzać, i tylko raz oprowadza mnie po tutejszych zakątkach młoda i piękna Maja, jeszcze jedna znajoma siostry. Tak przeszło mi tegoroczne lato – sierpień z siostrą na Wyspie. Moje relacje z siostrą były zawsze skomplikowane. Nie byłem dobrym bratem Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Pan Tupecik, terminator diabła
Zawsze atakuj, nigdy nie przyznawaj się do błędu, nigdy nie uznawaj porażki – ten trójpak zasad ofensywnego makiawelizmu, którym konsekwentnie kieruje się Pan Tupecik w swojej strategii politycznej, wręczył mu niegdyś Roy Cohn, najbardziej diaboliczna postać w historii amerykańskiej palestry XX w. Wściekły pies makkartyzmu, oskarżyciel Rosenbergów, skazanych na śmierć za szpiegostwo, później niezawodny adwokat nowojorskich mafiosów i miliarderów, żyd antysemita, gej homofob, istota tak perfidna i odrażająca, że aż fascynująca. Al Pacino wcielił się w niego w serialowych „Aniołach w Ameryce”, Andrzej Chyra w teatralnej wersji i w obu przypadkach były to ich role wybitne. A teraz, tuż przed wyborami prezydenckimi w USA, na ekrany polskich kin wszedł „Wybraniec”, w którym Cohna gra fenomenalnie Jeremy Strong, wcześniej gwiazda „Sukcesji”. Reżyser, irański ekscentryk Ali Abbasi, zadziwił już świat filmem o trollicy w duńskiej służbie celnej („Granica”) czy też seryjnym mordercy, „czyszczącym” islamskie miasto z nierządnic („Holy spider”). I choć jego nowy film to perfekcyjnie zrealizowane kino polityczne, ewidentnie antytrumpowskie w wymowie, mam mieszane uczucia. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kłamał, kłamie i będzie kłamał
Nie ma słowa nadającego się do druku, którym mógłbym opisać demolkę dokonywaną od dziesięcioleci w naszej wspólnocie narodowej przez Antoniego Macierewicza. Patrzymy na jego łajdactwa i jesteśmy bezradni. Przyzwoici ludzie nie nadążają za kolejnymi woltami tej cynicznej kanalii. Trzeba więc robić to, co pokazali wicepremier i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz oraz jego zastępca Cezary Tomczyk. Warto docenić pracę grona najlepszych w Polsce ekspertów, z płk. Leszkiem Błachem na czele, którzy obiektywnie, konkretnie i szczegółowo opisali i ocenili działania podkomisji smoleńskiej Macierewicza. Raport MON jest lekturą mocno depresyjną. Pokazuje, jak można było na tragedii rodzin ofiar katastrofy lotniczej przez 14 lat uprawiać politykę. Dokumentuje danse macabre na grobach uczestników feralnego lotu. Macierewicz kłamał tysiące razy. Niszczył, fałszował, ukrywał i gubił dokumenty z katastrofy. I tak tym wszystkim manipulował, że uwierzyły mu miliony Polaków. Uwierzyły, bo ciągle trudno pojąć, że to nie był żaden zamach, lecz splot wielu błędów popełnionych przez konkretnych ludzi. Łatwiej było myśleć, że ktoś nam to zrobił. I zostać wyznawcą religii smoleńskiej Kaczyńskiego i Macierewicza. Macierewiczem zajmie się teraz prokuratura. To przed nią będzie zeznawał, dlaczego w raporcie za wszelką cenę chciał udowodnić coś, czego nie było. Dlaczego na to, czego nie było, wydano 81 mln zł, w tym 1 mln na jego osobistą ochronę. Przed prokuratorami staną też ludzie, którzy za sowitą opłatę, sięgającą 800 tys. zł, brali udział w tej maskaradzie. Macierewicz w świetle raportu MON to fałszerz i szantażysta. Ale czy to odkrycie jest jakąś sensacją? Przecież w ciągu 14 lat wszystko, co teraz potwierdzili eksperci, o Macierewiczu napisano i powiedziano. Z wyjątkiem TVP Kurskiego i wielkiego frontu mediów będących w dyspozycji PiS. Czegóż innego można było się spodziewać po kimś, kto zaprzecza prawom fizyki? Eksperymenty z parówkami i puszkami przedstawiane przez pisowskie media jako poważne testy naukowe znajdują się na czołowych miejscach list niebywałej głupoty. Jaki będzie los kłamstw Macierewicza? Nietrudno przewidzieć. Raport MON zostanie odrzucony przez Kaczyńskiego, który tą katastrofą od początku manipuluje osobiście. I bez skrupułów. Dla korzyści politycznych. Po 14 latach i po tylu miesięcznicach jest to tylko cyniczna kalkulacja. Nieustające ogłupianie ludzi w przekonaniu, że kłamstwo powtórzone tysiące razy rośnie, a rozum maleje. Szalbierze mają prawdziwy raj. Miejsce Macierewicza jest w więzieniu. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Psycholog po kursach
Zmiany cywilizacyjne spowodowały, że zawód psychologa stał się atrakcyjny i ciekawy. Psychologów potrzebują wszędzie. Od przedszkola i szkół, poprzez poradnie zawodowe, duże korporacje, wojsko, policję, instytucje wychowawcze i penitencjarne, po opiekę zdrowotną. Potrzebuje ich także reklama i biznes. Społeczeństwo też się nauczyło korzystać z pomocy psychologa. Ten pomaga w sytuacjach kryzysowych, w wychodzeniu z traumy, doradza przy trudnościach wychowawczych i organizacji pracy. Jest potrzebny w klinice i na sali sądowej. Nie ma już prawie dziedziny życia społecznego, w której psycholog nie byłby przydatny. Nic więc dziwnego, że popularność studiów psychologicznych jest teraz w Polsce ogromna. Każdego roku na uniwersytetach o jedno miejsce na tym kierunku ubiega się kilku, a nawet kilkunastu kandydatów. Używając języka ekonomii, można powiedzieć, że popyt na studia znacznie przewyższa podaż. Odkąd nauka stała się towarem, natychmiast pojawiają się podmioty (uczelnie niepubliczne), które na tym korzystają – zaspokajają ten popyt i na tym zarabiają. Nie byłoby w tym nic złego, co więcej, ze społecznego punktu widzenia byłoby to nawet korzystne, ale pod kilkoma warunkami. Warunek pierwszy – „towarem”, który sprzedaje uczelnia niepubliczna, jest nauka, a nie dyplom. Warunek drugi – istnieje kompetentny, sprawny i skuteczny system kontroli państwa nad tym, jaki „towar” niepubliczna uczelnia sprzedaje, czy jest to właśnie nauka, czy niestety jedynie dyplom. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Ścięcie Lipy
Bielsko-Biała, Lipa, 42. konkurs literacki dla dzieci w wieku szkolnym, czyli od pierwszej klasy do maturzystów. Do niedawna było 100 równorzędnych nagród, poezja i proza. Prace przychodzą z całej Polski. Dzieci i opiekunowie mają zapewniony hotel i jedzenie. I jest zawsze koncert. Wręczanie nagród, warsztaty literackie. Jestem w jury od roku 1988. Wydawano też zawsze katalog z nagrodzonymi utworami. Pamiętam czasy, gdy szedł do cenzury. Teraz niekiedy w konkursie uczestniczą wnuki pierwszych laureatów. Mówię także o cenzurze ze sceny do młodych, którzy oczywiście nie wiedzą, co to jest. Dowcipny koncert Czesława Mozila. Pamiętam, jak tu śpiewał Jacek Kaczmarski, potem biesiady z nim. Po koncercie debata młodych: do czego jest nam potrzebna literatura, i w końcu warsztaty z trzema grupami. Zawsze tak było, ale w tym roku uderza, że ponad 90% spośród sześćdziesięciorga nagrodzonych to dziewczyny. Nie ma żadnych wątpliwości, kobiety podbijają świat, zaczynając od kultury. Połowa z tych dzieciaków pisze dziennik w prawdziwym papierowym zeszycie. Ale dla nich nasz kontynent wiedzy i kultury już nie istnieje. Wymieniam kilkanaście nazwisk do niedawna tak znanych i cenionych pisarzy – nic im nie mówią. Bez sensu, że pytam, przecież wiem i mam młodych w domu. Tamci jednak czytają książki, moi synowie nie bardzo. Mam zatem przybyszów z Marsa w domu, ale bardzo ich kocham. Ta Lipa jest ostatnia. Rena Edelman, szefowa domu kultury, która organizowała konkurs od samego początku, nie ma już sił i brakuje pieniędzy. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wywiady Przeglądu
Architektura narzędziem obrotu kapitału
Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie Filip Springer – reporter, fotograf i autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze, m.in. „Miedzianka. Historia znikania” (2011), „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” (2013), „13 pięter” (2015). Stypendysta Narodowego Centrum Kultury i Fundacji im. Ryszarda Kapuścińskiego – Herodot. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w kraju. Jego książki tłumaczone są na angielski, niemiecki, rosyjski i węgierski. W najnowszej reportersko-eseistycznej książce „Szara godzina. Czas na nową architekturę” pisze, jak w obliczu katastrofy ekologicznej powinna zmienić się architektura. Komu służą dziś budynki? – Budynki mają to do siebie, że służą wielu interesariuszom jednocześnie. Blok z mieszkaniami komunalnymi służy po trochę każdemu: z jednej strony, mieszkańcom, z drugiej – wszystkim innym, którzy biorą udział w rynku mieszkaniowym. Na przykład politykowi, który będzie się chwalił, że coś wybudował; no i dobrze, niech się chwali. Natomiast ja w „Szarej godzinie” staram się przekonać do tego, by pierwsza motywacja stawiania budynków nie była motywacją inwestycyjną. Trudno sobie wyobrazić, że deweloper nagle powie: przestajemy budować! – Nie uważam oczywiście, że nie powinno się zarabiać na budynkach. W obrębie systemu, w którym żyjemy (i pewnie jeszcze trochę w nim pożyjemy), będzie to nieodzowne. Problem w tym, że architektura stała się ogromnym narzędziem obrotu kapitału. Być może jednym z największych. Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie. Jeśli słyszymy, że 50 tys. mieszkań w Krakowie stoi pustych – tylko dlatego, że opłaca się je trzymać puste, bo i tak nabierają wartości – to mamy do czynienia z czystą spekulacją za pomocą architektury. Podobnie jest ze wznoszeniem kolejnych biurowców w Warszawie. Powstają one po to, żeby zachować pewien margines pustych przestrzeni biurowych, który pozwala utrzymywać ceny na rynku wynajmu biur. Dyskutując o budynkach, rzadko się mówi o ich wpływie na klimat, choć od danych może zakręcić się w głowie. Przemysł cementowy odpowiada dziś za 8% emisji dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie planety – to więcej niż emisja pochodząca z lotnictwa, szacowana na ok. 2,5%. Odpady budowlane są przyczyną 37% globalnej emisji. – Te liczby są nawet większe. Od pewnego czasu mówi się o 11% emisji z cementu. Jak to więc możliwe – idąc za tym, co piszesz – że tak dużo rozmawiamy o podróżach samolotem, sieciówkach z ciuchami i plastikowych słomkach, a tak mało o budynkach? – Bo bardzo trudno zindywidualizować winę w przypadku budynku. Za jego powstaniem stoi mnóstwo graczy: od miasta, które zgadza się, by taki budynek powstał, przez architektów, którzy go projektują, oraz budowlańców, którzy leją beton, aż po inwestora. W tym wszystkim są użytkownicy, którzy czasami występują w roli ofiary, bo mają na głowie te nieszczęsne kredyty. Trochę trudno zagrać w taką prostą grę jak w przypadku słomek i segregacji śmieci. Łatwiej powiedzieć: „Jesteś złym człowiekiem, bo wracasz ze sklepu z foliówką”, niż: „Jesteś zły, bo mieszkasz w budynku z betonu”. Jesteśmy w stanie żyć bez słomek, woreczków, nawet bez lotów na weekend do Lizbony. Niektórzy się oburzą, ale moglibyśmy łatwo zakończyć ten proceder – wystarczy wprowadzić drogie bilety lotnicze i zaprzestać subsydiowania paliw lotniczych. Nie jesteśmy jednak w stanie żyć bez budynków, w związku z czym dyskusja natychmiast wchodzi w sferę niuansów. Ale bez jakich budynków? Czyich budynków? Kto ma o tym decydować? Sam zadajesz w książce to pytanie: „Zbędne budynki, czyli jakie?”. Ktoś może się złapać za głowę, kiedy czyta: „Im gęściej będą zaludnione miasta, tym lepiej”. Piszesz, że lepiej gnieździć się z innymi w pięciopiętrowym bloku, bo zużycie energii przy jego budowie jest mniejsze niż w przypadku wolnostojącego domu rodzinnego.
Prężna nauka to silne państwo
W Kajetanach wykonujemy najwięcej na świecie operacji poprawiających słuch Prof. Henryk Skarżyński – uznany ekspert, innowator, naukowiec, lekarz kilku specjalności. O wymiarze jego osiągnięć naukowych świadczy ponad 5 tys. publikacji krajowych i zagranicznych, w tym 66 monografii, 130 rozdziałów w monografiach i ponad 4 tys. doniesień zjazdowych. Dla wielu kluczowych haseł indeksowych jest na pierwszym miejscu lub w pierwszej piątce najczęściej cytowanych autorów we współczesnej literaturze. Autor ponad tysiąca doniesień popularnonaukowych, scenariuszy filmowych i wierszy poświęconych pacjentom. Napisał dwa libretta do musicalu. Jako lekarz klinicysta wykonał przeszło 240 tys. procedur chirurgicznych i od ponad 20 lat corocznie przeprowadza z zespołem najwięcej w świecie operacji poprawiających słuch. Łącznie wprowadził do praktyki klinicznej ponad 150 nowych rozwiązań. O skali jego dokonań organizacyjnych świadczy wybudowanie największego międzynarodowego ośrodka w swoich specjalnościach – Światowego Centrum Słuchu. Osobistą i zespołową działalność profesora dostrzegły międzynarodowe kapituły i towarzystwa naukowe, gospodarcze i kulturalne. Został uhonorowany 463 razy, w tym odznaczeniami państwowymi prezydenta RP, prezydentów Gruzji i Ukrainy, króla Belgów, Unii Europejskiej, władz Kirgistanu i Bangladeszu oraz medalami przyznanymi przez papieża Franciszka i prymasa Polski. Jest doktorem honorowym czterech ośrodków uniwersyteckich w Polsce, profesorem honorowym w trzech ośrodkach: w USA, Europie i Azji, członkiem honorowym i pierwszym Polakiem w wielu towarzystwach naukowych o zasięgu światowym. Pasje artystyczne profesora znajdują wyraz chociażby w organizacji Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego „Ślimakowe Rytmy”. W dziesięciu edycjach wydarzenia wystąpiła plejada uzdolnionych wokalnie i muzycznie pacjentów, którzy odzyskali słuch. Wielokrotnie mówił pan, że spotykał na swojej drodze świetnych ludzi. Ale ci ludzie się nie ukrywają, każdy ma szansę ich spotkać, może więc chodzi o umiejętność ich przyciągnięcia, współpracy, wyciągnięcia tego, co najlepsze? – Wobec innych uwiarygadnia mnie fakt, że w pierwszej kolejności wymagam od siebie. Tak jestem ukształtowany, to jest zgodne z moją wewnętrzną naturą, z etosem pracy, który otrzymałem od rodziców. Każdy widzi, że się nie obijam. Ciągła praca nad sobą przenosi się na zespół. Jeżeli człowiek nie pracuje nad sobą, nie będzie umiał pracować z zespołem. A w pojedynkę dużo się nie zdziała. Jeżeli ktoś nie ma zaplecza, sztabu, który z nim pracuje, to o sukces jest ekstremalnie trudno. A co jest sukcesem? – W tej pracy nie chodzi o błysk. Jeżeli ktoś mnie pyta, dlaczego ośrodek w Kajetanach nazywa się Światowe Centrum, czy to nie jest megalomania, przesada, odpowiadam, że światowych centrów handlu jest wiele na świecie, światowych centrów słuchu też może być wiele. Ale jeżeli czegoś robimy najwięcej w świecie, a często jako pierwsi, mamy tytuł, by powiedzieć, że to światowe centrum. Poza tym użycie takiej nazwy to ogromna mobilizacja, to mnie napędza, by pokazywać to, co nowe, wyznaczać perspektywy i kierunki rozwoju. Mam naturę realnego optymisty, który szuka nowych wyzwań. Siedzimy w sali, gdzie wieczorem odbędzie się kolejny wykład dla ludzi z różnych stron świata, będziemy tym osobom przedstawiali nasze osiągnięcia. To młodzi ludzie, mają specjalizację, ale chcą ją rozwinąć w zakresie chirurgii ucha, chcą zobaczyć nasze operacje na żywo. We wtorek będzie kilkadziesiąt operacji do pokazania. Ogromny wysiłek. Organizujemy to po raz 81. Po raz 81. przyjeżdża kilkadziesiąt osób popatrzeć, jak pracujecie? – Tak, a my chcemy, żeby oni to zobaczyli i mogli powtórzyć u siebie – co zresztą robią, piszą prace. Nawiasem mówiąc, z tego obszaru medycyny jestem najczęściej cytowanym autorem w pracach naukowych w międzynarodowym piśmiennictwie. To ważne? – Patrząc szerzej na osiągnięcia współczesnej nauki – jeżeli nie jesteś cytowany, nie jesteś uwzględniany w rankingach, to znaczy, że albo nie umiałeś pokazać, co potrafisz, albo nie umiałeś tego utrwalić. Czyli cię nie ma. Jeżeli od ponad 20 lat wykonujemy najwięcej na świecie operacji poprawiających słuch, daje mi to poczucie, że mamy jeden z najpoważniejszych wkładów w obecny międzynarodowy rozwój tego obszaru medycyny i nauki, wyznaczamy trendy. W praktyce to oznacza, że jesteśmy znakomitym partnerem do współpracy i wdrażania nowych rozwiązań, dzięki czemu Polacy mają dostęp do najnowszych technologii, jako jedni z pierwszych albo pierwsi. Jeszcze w tym roku, na początku grudnia, będziemy wszczepiali najnowsze urządzenia, które w tej chwili się pokazują. Jako pierwsi. A druga strona medalu? Zespół? On też musi być najlepszy.
Na 100-lecie urodzin
O Gomułce, Dmowskim, Piłsudskim i Jaruzelskim W Polsce jest ok. 5 tys. osób, które mają 100 i więcej lat. 30 października do tego grona dołączy prof. Andrzej Werblan. Będzie wśród nich jedynym z takim życiorysem i takim dorobkiem zawodowym. Biografia urodzonego w 1924 r. w Tarnopolu Andrzeja Werblana jest gotowym scenariuszem filmowym. Zesłany wraz z rodziną w 1940 r. na Syberię pracował w radzieckich kołchozach. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski w 1941 r. chciał się znaleźć w armii gen. Andersa, ale choroba (tyfus) stanęła tym planom na przeszkodzie. Dwa lata później wstąpił do Wojska Polskiego, dowodzonego przez gen. Berlinga, i służył w nim do 1947 r. Jako czołgista walczył pod Studziankami, a szlak bojowy zakończył pod Gdańskiem. W 1948 r. został członkiem Rady Naczelnej PPS (jest ostatnim z żyjących), a po zjednoczeniu tej partii z PPR piastował w PZPR wysokie funkcje. Był kierownikiem Wydziału Propagandy (1956-1960), potem, do 1971 r., kierownikiem Wydziału Nauki i Oświaty. W latach 1974-1980 był sekretarzem KC, a w 1980 r. członkiem Biura Politycznego KC. Był też wicemarszałkiem Sejmu (1971-1982). W czasie karnawału Solidarności współtworzył tzw. struktury poziome w partii. Od 1982 r. skupił się na pracy naukowej, czego efektem są liczne prace poświęcone głównie Władysławowi Gomułce i stalinizmowi. W opinii historyków jest najlepszym w kraju znawcą tych zagadnień. Choć z końcem lat 70. przestał był czynnym politykiem, to w polu jego widzenia zawsze były bieżące wydarzenia w Polsce i na świecie. Jego list do premiera Rakowskiego z czasów Okrągłego Stołu, zapowiadający, że w wyborach do Senatu partia poniesie całkowitą klęskę, wszedł do kanonu opisu minionych wydarzeń, dokonywanego przez badaczy historii najnowszej. Nie zaprzestał działalności publicystycznej, kierując swoje teksty do „Przeglądu”, „Nie” i „Dziś”. Jego bieżące artykuły dowodzą niebywałej pamięci i umiejętności analizy. Wybór najważniejszych tekstów publicystycznych prof. Werblana z ostatnich dziesięcioleci ukazał się w wydanym przez „Przegląd” dwutomowym dziele „Prawda i realizm”. Kup dwa tomy Prawdy i realizmu Andrzeja Werblana Poznał pan prawie wszystkich powojennych polskich polityków. Każdy działał w innych okolicznościach, miał inne pole manewru. Którzy są godni przypomnienia? O kim ma pan najlepsze zdanie? – Wśród tych polityków są tacy, których znam tylko z lektur, i tacy, których znałem bardzo blisko. W mej pamięci najwybitniejszą postacią był Władysław Gomułka. Ale nie ważyłbym między nim a np. Piłsudskim, bo to inne postacie. Bo żyli i działali w innych epokach? – Nie ulega wątpliwości, że Piłsudski był najwybitniejszą postacią okresu przedwojennego. Sprzed I wojny i po I wojnie światowej. Na złe i na dobre. Bo on i tak, i tak się zapisał. W ogóle Polska przedwojenna miała tak naprawdę dwie wybitne postacie: Piłsudskiego i Dmowskiego. Pozostali to już nie to. Dmowski był jednym z najwybitniejszych pisarzy politycznych w historii Polski. Jego teksty są porażające, można powiedzieć, doskonałością, precyzją. Dmowski był nacjonalistą. Dość brzydkim. Nienawidził Żydów, w pogardzie miał Ukraińców, szanował Rosjan, bał się Niemców. Ale jego wielkość polegała nie na nacjonalizmie, bo byli bardziej zajadli od niego, lecz na tym, że wniósł do Polski nowoczesną myśl realizmu politycznego. I takie różne określenia – że gardzi takimi patriotami polskimi, którzy myślą przede wszystkim o tym, jak zaszkodzić Moskwie, a nie o tym, jak wspomóc Polskę. Albo gdy słuchał fragmentu „Warszawianki”: „Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf albo zgon”, pisał, że fragment ten zawsze budził w nim najgłębszy sprzeciw moralny. Że ten, kto myślałby tak, jak śpiewa, byłby przestępcą. Bo życiem narodu nie można frymarczyć, że albo się uda, albo nie. – Potem jest rozwinięcie tej myśli, sprowadza się do tego, że ci, którzy wywoływali powstania, zwłaszcza styczniowe, byli przestępcami. To się zaczyna od takich słów: wolno każdemu zaryzykować wszystkim, co ma, życiem nawet, w osobistej sprawie. Ale zaryzykować dobrem narodu to przestępstwo! Był w swoich analizach chłodny. Dość precyzyjnie oceniał interesy innych narodów. Jak mówił o interesach, wyzbywał się uczuć. Nawet o Żydach pisał spokojnie i z szacunkiem, kiedy rozważał, co leży w ich interesie. A o Ukraińcach? – Jest jego duży tekst, napisany w 1930 r., w książce poświęconej polityce międzynarodowej. Proroczy! Zaczyna się od myśli: Ukraina jest teraz częścią Rosji radzieckiej. Ale Ukraina odzyska niepodległość. To wielki, 40-milionowy naród, oni odzyskają niepodległość. I będzie to bardzo ważna zmiana w Europie. Czy ona będzie dobra dla Ukraińców? Odpowiedział: tego nie wiem. I prawie proroczo przewidział to wszystko, co się dzieje, i wojnę rosyjsko-ukraińską. Odniósł się do niej z chłodem. Powiedział, że Rosjanie musieliby być najniedołężniejszym w świecie narodem, gdyby spokojnie pogodzili się z utratą Ukrainy. Przewidział nawet takie rzeczy, że Ukraińcy będą mieli kłopot z rządzeniem się, że będą zatrudniać obcokrajowców do rządzenia. Zaraz mi się Saakaszwili przypomina i ten nasz minister od zegarków… A zakończył to, cały ten tekst, że radzi Polsce, choć tego nie dożyje, bo minie parę dziesięcioleci, zanim Ukraina odzyska niepodległość, by nie mieszać się do tego. To jest w ogóle interesujące, że Polska, ani międzywojenna, ani powojenna, ja nie mówię o Polsce Ludowej, bo Polska Ludowa miała hyzia na punkcie antysemityzmu i Dmowski był wyklęty, ale ta Polska, III RP, która stawia mu pomniki i czci go jako ojca niepodległości, żadnej rady Dmowskiego nie realizuje. Żadnej! Ona wielbi wszystkie powstania, a on organizatorów tych powstań potępiał jako przestępców. Ona na całego się miesza do Ukrainy, a on całą książeczkę napisał, żeby Polsce radzić: nie mieszajcie się, panowie, do tego. Piłsudski i Gomułka. Mieli jakieś wspólne cechy? Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Punk rock według Donalda Trumpa
„Wybraniec” demaskuje mit sukcesu, który w swoich opowieściach zbudował Trump Ali Abbasi – irański reżyser i scenarzysta filmowy; do kin wszedł jego najnowszy film, „Wybraniec”, o początkach kariery Donalda Trumpa. Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś o nieudanym zamachu na Donalda Trumpa? W jednej chwili pracujesz nad sugestywnym filmem o byłym prezydencie, a w drugiej ociera się on o śmierć… – Pamiętam moment, kiedy się obudziłem tego dnia. Pierwszym newsem, który wtedy przeczytałem, była właśnie informacja o zamachu. Nie ukrywam, że mną wstrząsnęła. Bardzo dużo czasu spędziłem z tymi postaciami i nawet jeśli nie znam Trumpa prywatnie, to wciąż mam wrażenie, że całkiem dobrze go znam. Możemy różnić się poglądowo – politycznie jesteśmy na antypodach – ale to wciąż człowiek. I nikomu nie życzę znalezienia się w takiej sytuacji. Ona pokazuje, jak niebezpiecznym społecznie i politycznie miejscem jest współczesna Ameryka. Przemoc mamy tu na porządku dziennym – realnie dotyka ona każdego z nas. Kiedy myślę o tym zamachu, czuję ogromny smutek. Dlaczego? – Bo nie powinno dochodzić do tak radykalnych sytuacji. Niezależnie od poglądów powinniśmy traktować się z szacunkiem i nie szufladkować siebie przez pryzmat polityki. W idealnym świecie czyjeś opinie nie są z automatu powodem do szerzenia przemocy i krzywdzenia ludzi. W taką wizję przyszłości staram się wierzyć. Macie jakieś cechy wspólne z Trumpem? – Trump od zawsze był dla mnie ambitnym człowiekiem, który nigdy nie bał się dążyć do swoich celów w nieustępliwy sposób. I praca nad tym filmem wymagała właśnie takiego podejścia. Bardzo długo szukaliśmy dystrybutora, który podjąłby się tego wyzwania. Tyle że to trochę tanie porównanie, nie sądzisz? (śmiech). Każdy, kto chce osiągnąć w życiu coś więcej, musi dać z siebie dosłownie wszystko. Wymaga to poświęceń i dążenia do celu. To jedynie udowadnia, że ta droga Trumpa do sukcesu niejako nie różni się od innych historii. I to był nasz punkt wyjścia: młody Donald musiał przejść taką samą drogę jak my wszyscy, tyle że na swoich zasadach. Nie zmienia to faktu, że „Wybraniec” stara się demaskować mit tego „niebywałego” sukcesu, który Trump zbudował w swoich opowieściach. Dodam jeszcze, że aktualnie to najlepszy film o Trumpie w historii – bo żaden inny nie powstał (śmiech). Kim jest dla ciebie Donald Trump? – Punkrockowcem! Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Boks i kino idą w parze
Wierność i troska Heleny pomogły Jerzemu Kulejowi zdobyć drugi złoty medal olimpijski Xawery Żuławski – (ur. w 1971 r.) absolwent Wydziału Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. „Chaos” przyniósł mu nagrodę za debiut reżyserski lub drugi film w Gdyni oraz Wielkiego Jantara w Koszalinie. Jego największym sukcesem komercyjnym i artystycznym pozostaje „Wojna polsko-ruska”, za którą zdobył wiele wyróżnień, w tym Srebrne Lwy i Paszport „Polityki”. Za „Apokawixę” nagrodzony Złotym Pazurem w kategorii Inne Spojrzenie w Gdyni. Zajmuje się pan najróżniejszymi gatunkami i stylami. To świadoma twórcza strategia, ciągłe pragnienie wyzwań czy przypadek? – Można powiedzieć, że czysty przypadek, choć w przypadki nie wierzę. Wydaje mi się, że filmy bardziej do mnie przychodzą, niż sam je wybieram. A gdy jakaś historia trafi w moje ręce, staram się dobrać do niej odpowiednią formę. Biografia Jerzego Kuleja siłą rzeczy nie może wyglądać jak „Mowa ptaków” czy „Apokawixa”, bo jest epickim kinem o dwukrotnym mistrzu olimpijskim. Myślałem przede wszystkim o zrobieniu filmu dla szerokiej widowni, która będzie na nim dobrze się bawić. Część osób przypomni sobie lata 60. i odbędzie podróż sentymentalną, a inni dopiero odkryją te czasy i zderzą się z realiami PRL. Zresztą to tylko jedna z warstw filmu, który opowiada o wzlotach i upadkach młodej pary, jaką byli wtedy Jerzy i Helena Kulejowie. Podobno pomysł na film przyniósł Waldemar Kulej, syn Jerzego. Gdzie się zaczyna ta przygoda i jak pan do niej dołączył? – Od prawie 10 lat jestem związany z firmą Watchout Studio. Pięć czy sześć lat temu do producenta Krzysztofa Tereja zgłosił się Waldemar Kulej. Po obejrzeniu „Bogów” i „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” stwierdził, że tylko Watchout będzie w stanie zrealizować biografię jego ojca. Pomysł na film o dwukrotnym złotym medaliście igrzysk olimpijskich i prawdziwej legendzie polskiego sportu nie pozwalał nam na chwilę zawahania. Około czterech lat trwało napisanie scenariusza, zebranie środków na film i ukończenie go. Kim był dla pana Jerzy Kulej przed realizacją filmu i czy w ogóle lubi pan boks? – Kulej oczywiście istniał w mojej świadomości, tak jak w świadomości wielu ludzi interesujących się sportem i śledzących wyczyny polskich zawodników. Widziałem też jego rolę w kultowym filmie „Przepraszam, czy tu biją?”, gdzie grał pokiereszowanego gliniarza. O Kuleju ogólnie było głośno, wszyscy wiedzieli, kim jest. Pod koniec życia komentował nawet walki bokserskie, można powiedzieć, że na stare lata szukał też swojego miejsca w polityce. Miał charakterystyczny styl mówienia i wyjątkową charyzmę. Prywatnie jestem kibicem boksu i innych sportów walki. Z kolei Krzysztof Terej amatorsko boksuje. Pomysł na film trafił więc na podatny grunt. Realizacja tej biografii nie należała do łatwych, ale dość gładko pokonywaliśmy kolejne przeszkody, jakby wspierani przez niewidzialną siłę. Boks jest atrakcyjny dla kina? – Boks i kino to dwie dyscypliny, które idą w parze. Jedna i druga sprowadza się do ruchu. Pomyślmy, skąd się bierze walka na ekranie. Właśnie z boksu, który jest archetypem, początkiem, korzeniem. Wiele scenariuszy opowiada zresztą o jakiejś walce, której stawką może być życie albo miłość. Gdyby dłużej nad tym się zastanowić, mnóstwo filmów zawiera też sceny bokserskie, czyli sceny walki. Paradoksalnie w „Kuleju. Dwóch stronach medalu” nie oglądamy aż tak wielu scen z ringu. – W filmie pokazaliśmy zaledwie 12 z 300 walk, które stoczył Kulej. Razem ze scenarzystą Rafałem Lipskim długo się nad tym zastanawialiśmy, ale odkrywając historię Jurka i spotykając się z jego żoną, zaczęliśmy dostrzegać nową perspektywę. Zaintrygowała nas Helena Kulej jako osoba żyjąca w absolutnym cieniu mistrza. Właśnie dlatego powoli rozbudowywaliśmy w scenariuszu kobiecy punkt widzenia i same walki traciły na znaczeniu. Dodatkowo walki olimpijskie trwają trzy rundy po trzy minuty i ich dramaturgia jest dość skąpa. Trzeba w krótkim czasie zdominować przeciwnika, zebrać punkty i wygrać. Kiedy bokserzy pojedynkują się przez 10 lub 12 rund i mają przed sobą istny maraton do pokonania, wtedy napięcie rośnie i można pokazać wzloty i upadki w ringu. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Jeszcze w zielone gramy
Czyli miłość dojrzała Marta Dzido – pisarka i reżyserka, autorka zbioru opowiadań „Babie lato” Po „Sezonie na truskawki” i „Frajdzie” czas na jeżyny, dynie, cierpkie winogrona? Na „Babie lato”? – Po opowieści o wiośnie kobiecości, gdy ta kiełkuje, czas na jesień, tę wczesną jesień, gdy życie ma dojrzały smak. „Babie lato” to książka, która nie narodziłaby się w 25-letniej dziewczynie. Tamta dziewczyna napisała „Małża”. Także kobieta przed czterdziestką, która napisała „Frajdę” – opowieść o ludziach, którym wciąż wydaje się, że są nieśmiertelni – nie nosi w sobie „Babiego lata”. Ta opowieść musiała poczekać, dojrzeć. Wymagała ode mnie przejścia w kolejny etap, w którym jest miejsce na akceptację przemijania, starzenia się, zrozumienia kruchości bytu. Pisałam „Babie lato” w czasie pandemii, zaraz po niej i w momencie wojny tuż obok, gdy poczucie kresu, śmierci stało się jeszcze mocniejsze. Pandemia i wojna to doświadczenia formacyjne dla naszego pokolenia. Wielu osobom bardzo zmieniły myślenie. W tym czasie odeszło kilka bliskich mi osób. Sama byłam chora na dziwne choroby, doświadczyłam przykrych stanów i lęków. Ale zostałaś także babcią, weszłaś w nową kobiecą rolę. – Tak, pojawiła się osoba, która mówi do mnie: babciu. Zaczęłam uczyć się tej nowej roli, żonglować słowem babcia, baba, słowem, które obrosło wieloma stereotypami i budzi konkretne skojarzenia, stąd „Babie lato”. Wychowałam córkę, która ma teraz córkę, a ja jestem babcią. Czuję, że przechodzę w stan, w którym nic nie muszę. Z niewiasty staję się wiedźmą, czyli tą, która wie. Czy można być wiedźmą, tą, która wie, bez doświadczenia bycia matką? – Można, można dojść do tego innymi drogami. Nie musisz mieć doświadczenia macierzyństwa, by być dojrzałą, świadomą kobietą. Możesz rodzić metaforycznie, np. dając światu swoją twórczość. Możesz dawać wsparcie innym, uprawiać siostrzeństwo, dzielić się doświadczeniem. Kobiecość to przecież też rozwój duchowy, tworzenie wspólnoty, do której nie są niezbędne więzy krwi. Żyjąc, nadpisujesz różne formy kobiecości, jesteś więc i dziewczynką, i młodą kobietą, i dojrzałą panią. Możesz być wszystkimi naraz. Zrozumiałam to, pisząc „Babie lato”. Wchodząc w kolejne etapy, wcale nie rozstałam się z poprzednimi wersjami siebie. Tamta dziewczynka, którą dawniej byłam, wciąż jest we mnie. To tak jak z drzewem, gdy patrzysz w przekroju na pień, widzisz słoje. Podobnie jest ze mną – obrastam w warstwy. Czyli nie ma żadnej grubej kreski? – Jest taka pierwotna figura bogini uosabiającej kobiecość, składa się z trzech postaci: młodej dziewczyny, dojrzałej kobiety i staruszki. Ja identyfikuję się z tą świętą trójcą jak najbardziej. Ale oczywiście każdy ma swój sposób przeżywania tych etapów i nie jest moją rolą mówienie, że coś jest tylko dla młodej dziewczyny, a coś tylko dla staruszki. Zresztą u mnie to zawsze było płynne, bo zostałam mamą bardzo wcześnie, mając 19 lat, a babcią już wieku 41 lat. Bardzo możliwe, że zostanę i prababcią. Kolejne etapy mojego życia następowały szybko po sobie, więc siłą rzeczy musiałam dojrzeć. Dało mi to jednak ogromną siłę. Pierwsze książki pisałam, wykradając czas pomiędzy obowiązkami domowymi i opieką nad dzieckiem a studiowaniem, które jeszcze musiałam łączyć z pracą, by się utrzymać. To mnie zbudowało jako pisarkę i jako kobietę. Dziś pisanie książki jest projektem, życie jest projektem, wszystko zapisane i zaplanowane. „Baby, oto moja tajemnica wiary, wielka jest, wreszcie umiem latać”. Tak piszesz w książce. Czujesz się wolna? – Zawsze miałam apetyt na życie, dużo robiłam, by nie dać się stłamsić, wtłoczyć w ramy. Wiele rzeczy mnie fascynowało, ciekawiło, pielęgnowałam swoje marzenia, starałam się je realizować. Dalej chcę żyć pełnią życia, ale nie skupiam się na tym, że coś muszę. Dlatego „Babie lato” można odczytywać jako opowieść o wyzwoleniu. Rób to, czego pragniesz, nie rozmieniaj się na drobne. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Każda wojna jest błędem
Ludzie są zdolni do współpracy i altruizmu tak samo jak do przemocy i konfliktów Viggo Mortensen – najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach „Wschodnie obietnice” (2007), „Captain Fantastic” (2016) i „Green Book” (2018). W 2020 r. zadebiutował jako reżyser filmem „Jeszcze jest czas”. „The Dead Don’t Hurt” (2024) to drugi wyreżyserowany przez niego film, do którego napisał również scenariusz, muzykę i zagrał w nim główną rolę. Film trafi do polskich kin 18 października. W jednej scenie „The Dead Don’t Hurt” mała Vivienne pyta, dlaczego mężczyźni ciągle ze sobą walczą. No właśnie? Dlaczego wojna stała się naszą obsesją, codziennością? – Cóż, ten film powstał w odpowiedzi na to pytanie. Niektórzy mówią, że to kino z ducha antywojenne, nie chciałem jednak startować z żadnego ideologicznego pułapu. Po prostu opowiadam o młodej, ciekawej życia dziewczynie, przenikliwej obserwatorce, która zastanawia się, dlaczego jej ojciec poszedł na wojnę. I chociaż dla niej to pytanie naturalne, jej matce trudno na nie odpowiedzieć. Co więcej, Vivienne poznaje historię Joanny d’Arc i pyta, czy kobiety robią to samo. Matka nie może dłużej milczeć i ukrywać prawdy przed córką. Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Może nikt na świecie ich nie zna. Zawsze tak było i niestety możliwe, że zawsze tak będzie. Jesteśmy zdolni do dobroci, do współczucia i zrozumienia siebie nawzajem, ale niepotrzebnie robimy ten krok do tyłu. Może ze strachu przed drugim człowiekiem? A może to kwestia popędu, który każe nam kontrolować innych? Człowiek u władzy przekonuje drugiego człowieka do walki, do wojny w jego imieniu. Te pytania nasuwają się same: „Dlaczego to wszystko – wojna w Ukrainie, ludobójstwo w Gazie – już nie może się skończyć?”. Chyba każdy z nas boi się wojny. – To wydaje się aż niewiarygodne. Byłem w Ukrainie na samym początku tej wojny, kiedy weszli Rosjanie. Znajomy pojechał tam małym busem. Zabraliśmy do Hiszpanii kilka osób – kobiety z dziećmi. Nie myślałem wtedy, że będzie to trwało latami. Holger, twój bohater, to człowiek, dla którego wojna jest misją, obowiązkiem. Od razu to mówi: „Muszę tam jechać”. Vivienne przekonuje go, że to nie jego sprawa, nie jego kraj – bo przecież przyjechał do Ameryki z Danii – nie musi za niego walczyć. On stwierdza: „Teraz jest już mój, to walka o słuszną sprawę”. – W Ukrainie trwa pobór do wojska, ale słyszałem o wielu młodych mężczyznach, którzy sami z siebie ruszyli na front, zgłosili się na ochotnika. Nie tylko Ukraińcy, ale i obcokrajowcy walczą w tej wojnie. Nie chcę mówić za nich, ale może robią to ze względów moralnych? Bo uważają, że tak trzeba, że jest to gest w słusznej sprawie; rodzaj odpowiedzialności. Podobnie jest z Holgerem, który sądzi, że pójście na wojnę to jedyna stosowna decyzja. Tłumaczy to tym, że jest dobrym żołnierzem, ma doświadczenie, może się przydać i pomóc. Jak zauważyłeś już wcześniej, Holger stwierdza w pewnym momencie: „To słuszna sprawa, to walka przeciwko niewolnictwu”. Ale ostatecznie, niezależnie od intencji i tego, jak szlachetne by one były, każda wojna jest błędem. Każda powoduje wiele smutku i zniszczeń. Na pytanie Vivienne, jak tam było, Holger odpowiada: „Za długo, nie tak, jak się spodziewałem”. Tłem twojego filmu jest wojna secesyjna – zakończona ponad 150 lat temu wojna domowa. Pamięć o tym wydarzeniu nadal jest żywa wśród Amerykanów. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Zapiski z zapomnianego królestwa
Chciałabym, żeby Warmii nie szpeciły parki rozrywki, żeby nie wycinano lasów ani nie grodzono dostępu do jezior Joanna Wilengowska – autorka książki „Król Warmii i Saturna” o skomplikowanej historii tej drugiej, mniej znanej części województwa warmińsko-mazurskiego W ostatnim spisie powszechnym zadeklarowała się pani jako Warmiaczka? – Tak i byłam podobno jedną ze 148 osób, które tak zrobiły. To bardzo mało, wydaje mi się jednak, że osób, które mogą się czuć Warmiakami czy Warmiaczkami, jest dużo więcej, ale tego rodzaju tożsamości w spisie po prostu nie przewidziano. Poza tym moje osobiste etniczne sploty też nie są takie jednoznaczne. Część mojej rodziny pochodzi faktycznie z Warmii, ale druga część z Wileńszczyzny. Zresztą w książce sama piszę, że daleka jestem od prostych identyfikacji narodowych, obce mi jest stawianie tych spraw na ostrzu noża, a panicznie boję się szowinizmów i nacjonalizmów. Urzędowo, administracyjnie wskazałam, że jestem Warmiaczką, bo chciałam zaznaczyć tę część mojej tożsamości, podkreślić jej rangę. Ale jestem też Polką, moją językową ojczyzną jest polszczyzna, moją kulturową ojczyzną – Europa. A przede wszystkim jestem człowiekiem, Homo sapiens. Tożsamość nigdy nie jest ciosana siekierką, to delikatna konstrukcja. W przypadku pani ojca, bohatera książki, ta tożsamość jest jeszcze bardziej niejednoznaczna. – Ojciec jako dziecko mówił po niemiecku, to był jego pierwszy język, ale znał też polski i gwarę warmińską. Literacka polszczyzna w jego życiu pojawiła się w szkole podstawowej, ale dziś mówi głównie po polsku, czasem po niemiecku, no i godo warmijską godką, w takiej formie, jak mówiono kiedyś w jego rodzinnej wsi, Stawigudzie koło Olsztyna. Dziś etnicznych Warmiaków, jak i Mazurów, nie ma. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Nie ma jednego modelu ofiary
Zamiatanie niewygodnych spraw pod dywan i wieloletnie milczenie na temat krzywd dotyczy wielu rodzin Kamila Tarabura – (ur. w 1990 r.) absolwentka Warszawskiej Szkoły Filmowej i Szkoły Wajdy. Jej krótki metraż „Chodźmy w noc” zdobył nagrody w Warszawie i Kijowie, a serial „Absolutni debiutanci” był nominowany do Orła i Paszportu „Polityki”. Jest najmłodszą polską twórczynią, która reżyserowała dla Netfliksa. W ostatnich latach notujesz same sukcesy. Twój krótki metraż „Chodźmy w noc” wygrał kilka nagród, a serial „Absolutni debiutanci” zrealizowany dla Netfliksa zyskał uznanie krytyki i publiczności. Współpracowałaś też z Agnieszką Holland przy „Zielonej granicy”. Aż trudno uwierzyć, że „Rzeczy niezbędne” są twoim pełnometrażowym debiutem. – Z perspektywy czasu myślę, że droga do mojego debiutu była kręta. Skończyłam Warszawską Szkołę Filmową ponad 10 lat temu. Poszłam tam zaraz po maturze i jako młoda absolwentka nie miałam przekonania, że jestem gotowa na film i wiem, o czym chcę opowiadać. Długo kręciłam reklamy, teledyski i krótkie formy. Asystowałam na planach u innych twórców. Dopiero kiedy przeczytałam reportaż „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, wpadłam na pomysł napisania scenariusza na jego motywach. Od tej chwili do dnia rozpoczęcia zdjęć minęło siedem lat. Debiutującemu reżyserowi trudno znaleźć producentów, którzy mu zaufają i powiedzą: „Zróbmy to”, szczególnie gdy chce podjąć trudny temat. Po pandemii sytuacja w kinach nadal nie wygląda najlepiej i niełatwo namówić ludzi, żeby inwestowali w ryzykowny pomysł. Miałam szczęście, że trafiłam na Andrzeja Muszyńskiego i Renatę Męcinę z ATM, z którymi zrobiłam „Absolutnych debiutantów” i „Rzeczy niezbędne”, bo oni we mnie uwierzyli. Realizacja debiutu była jednak długim procesem wymagającym samozaparcia i wytrwałości. Co cię najbardziej zaintrygowało w reportażu Surmiak-Domańskiej? – Pamiętam wyraźnie, że strasznie irytowała mnie główna bohaterka Halszka Opfer. Do tego stopnia, że jako dwudziestoparoletnia osoba, która nie miała styczności z ofiarami molestowania seksualnego, podawałam w wątpliwość jej wiarygodność. Pod koniec lektury doszłam do wniosku, że nie powinnam była jej oceniać i jestem tak samo mała jak inni ludzie z jej otoczenia, którzy mają gotowe sądy. W kinie nie ma wielu takich postaci jak Halszka. Ciekawe wydało mi się stworzenie portretu kobiety, która z jednej strony budzi irytację i manipuluje otoczeniem, a z drugiej pozostaje ofiarą przemocy seksualnej. Zwróciłam szczególną uwagę na impas komunikacyjny między Halszką i jej matką, a zarazem na próbę spojrzenia z wielu perspektyw na sytuację zaistniałą w tej rodzinie. Wiele osób nazywa reportaż Surmiak-Domańskiej wstrząsającym, choć nie ma w nim drastycznych opisów. Wszystko dzieje się podskórnie, przeszłość jest obecna w tym domu bez używania retrospekcji. Z różnych rozmów możemy się domyślać, co tam się działo. Siła „Mokradełka” polega na uruchamianiu naszej wyobraźni. Reportaż to specyficzna forma literacka, daleka od scenariusza. Jak ty i współscenarzystka Katarzyna Warnke podchodziłyście do materiału wyjściowego? Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Obojętność jest złem
Wspominanie Marka Edelmana Paula Sawicka – psycholożka, działaczka społeczna, współautorka książki „I była miłość w getcie” – zapisu jej rozmów z Markiem Edelmanem. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie lata życia. 2 października mija 15. rocznica jego śmierci. Dlaczego Marek Edelman przez lata nie mówił o miłości wprost? – Bo miłość była dla niego sprawą intymną. Nie do publicznej rozmowy. Edelman w ogóle mało mówił o sobie. Nawet w książce „I była miłość w getcie” starał się nie eksponować siebie. Ja wiem, że kilka razy mówił o sobie, ale używając trzeciej osoby, i czytelnik niekoniecznie musi się tego domyślić. W wielu wywiadach podobnie opowiadał o różnych wydarzeniach, których był uczestnikiem. O odwadze mówił, że nie ma czegoś takiego. Robisz coś, bo tak trzeba. Bo trzeba pomóc kolegom. To impuls tobą kieruje, gdy nie ma czasu na przemyślenie. Tak opowiadał o śmierci Michała Klepfisza, przyjaciela i towarzysza walki, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy, żeby ich grupa mogła się uratować. Nawet tego czynu Edelman nie nazywał bohaterstwem. Bohater czy nie, człowiek zawsze odczuwa strach. A propos strachu, może tematu miłości po prostu się bał? – Musi pan wiedzieć, że od wielu lat sprawa miłości w getcie chodziła mu po głowie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak to było ważne. Przez lata nagabywał znajomych, wybitnych reżyserów, choćby Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, żeby zrobili film o miłości w getcie. Każdy z nich w inny sposób wymawiał się, tłumacząc, że to za trudne zadanie. Ale kiedyś, w 1996 r., byliśmy w Krakowie na promocji książki Jana Tomasza Grossa „Strach” i potem rozmawialiśmy przy kolacji w licznym gronie. Wtedy Marek Edelman znów rzucił w stronę Andrzeja Wajdy: „Może byś jednak zrobił ten film o miłości w getcie?”. A reżyser nieoczekiwanie powiedział: „No, teraz, jak już zrobiłem film o Katyniu, mogę zrobić film o miłości”. I od razu dodał: „Przyślijcie mi coś na rybkę dla scenarzysty”. Ponieważ Marek Edelman nigdy nie odkładał na później żadnych powinności, ledwie wróciliśmy z Krakowa, już mnie zagonił do komputera. Powstały wtedy krótkie opowiadanka, które z tytułem „Miłość w getcie” wysłałam panu Andrzejowi. W tej formie znalazły się potem w naszej książce. Ale Wajda nie zrobił filmu. – Minęło trochę czasu i wreszcie nadszedł list, pięknym charakterem pisma napisany, jak to miał w zwyczaju Andrzej Wajda. Zawiadamiał, że nie znalazł scenarzysty, który podjąłby się przekształcenia naszych opowiadanek w scenariusz filmowy. Może sądził, że dostanie jakąś romantyczną historię, a nie przykłady oddania sobie ludzi, którzy w nieludzkich warunkach ratowali godność swoją i bliskich, ratowali człowieczeństwo. Marek Edelman mówił o swoich doświadczeniach po to, żebyśmy coś zrozumieli, coś wynieśli dla siebie. To, czym dla ludzi w beznadziejnej sytuacji jest miłość – mieć kogoś, kto jest ci oddany i komu ty jesteś oddany. Dlaczego młoda dziewczyna, wychowawczyni w domu dziecka, z dobrym wyglądem, jak mówiło się wtedy o osobach o niesemickich rysach, idzie z dziećmi na śmierć, chociaż może się uratować? Dlaczego córka idzie z matką do wagonów, chociaż nie musi? Dla Marka Edelmana te gesty były ważne. Nie nazywał ich bohaterstwem. Mówił, że wynikały z miłości, przyjaźni, obowiązku, bo miłość to obowiązek. Dyktował pani wszystko o tej miłości. Rozmowa przeprowadzona przy okazji minifestiwalu Grodzisker oraz 5. Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Klasyka Przeglądu
PREMIUM Historyczna rola PZPR
Przez jej szeregi przewinęło się 4,5 mln Polaków Dzieje Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie cieszą się dziś zainteresowaniem historyków, a co za tym idzie – odbiorców literatury historycznej. To smutny paradoks, że na większą uwagę mogą liczyć wynoszeni do rangi superbohaterów „żołnierze wyklęci”, a także demonizowani bez umiaru ich przeciwnicy z Urzędu Bezpieczeństwa, natomiast losy najważniejszej organizacji politycznej w XX-wiecznej Polsce są wstydliwie przemilczane lub co najwyżej kwitowane sztampowymi opiniami o „rządach komunistów podległych Moskwie”. Wielki Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
PREMIUM Jak się skończy ta wojna
Poufne negocjacje Czy ta wojna zakończy się rozejmem, czy rozstrzygnie na polu bitwy? To pytanie pojawiło się w globalnej debacie, ledwie rosyjskie rakiety przecięły ukraińskie niebo 24 lutego 2022 r. Szybko też podzieliło świat na dwa obozy. Można nazywać przedstawicieli tych dwóch stronnictw realistami i idealistami, zwolennikami interwencjonizmu i polityki powściągliwości albo jastrzębiami i gołębiami pomocy Ukrainie – nazwy są jednak drugorzędne. Istotna była treść tego sporu. A eksperci, analityczki czy dziennikarze i emerytowani dyplomaci spierali Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
PREMIUM Gambit Jaruzelskiego
Wszystkie cztery armie gotowe były do walki [Gen. Jaruzelski jeszcze przed stanem wojennym] część wojsk wyprowadził z koszar na poligony. Ze sprzętem, by ćwiczyły, by były gotowe do ewentualnych działań. Jakich? Gen. Dachowski1 odpowiada wprost: jednostki „wychodziły z artylerią i z rakietami, a więc na pewno nie po to, aby wjechać do miasta w celu zaprowadzenia w nim porządku”. Można więc przyjąć, że wojsko, które ćwiczyło i zajmowało poligony, pełniło funkcję prewencyjną. Zniechęcało do pochopnej interwencji. Czyniło ją trudną. I taką, która może przynieść niedobre konsekwencje. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kraj
Ucieczka to sieć kontaktów. Ktoś komuś wysyła pieniądze, ktoś organizuje transport, ktoś kogoś przenocuje, skontaktuje z kimś, kto da pracę. I tak to działa Rezk jest prawnikiem z Syrii. Do Europy uciekał przez Iran, przez góry, przez Turcję, przez morze. – To był najbardziej niebezpieczny moment w moim życiu – mówi. Po miesiącach w drodze, a potem miesiącach w ośrodkach dla uchodźców w oczekiwaniu na papiery, zamieszkał w Krakowie. Pracuje i układa wszystko na nowo. I wtedy wszystko się zmienia – Poproszę jedną syryjską na wynos – mówi chłopak i siada przy stoliku. Przy drugim stoliku inny chłopak je klasyczną z mięsem, surówką i sosem. Na ladzie w pojemnikach znajdują się produkty. Oliwki, ser, czerwona cebula, pomidory, papryka, sosy, pity. Na ścianach wiszą małe wydruki zdjęć z Syrii. Pachnie mięsem, które obraca się na długiej tulei. Jeden z pracowników odkrawa kawałek, kładzie na pitę, dodaje ogórek kiszony i pastę czosnkową. Rezk Alkabak nigdy nie marzył o przyrządzaniu kanapek. Marzył o prawie. Już wtedy, gdy jako dziecko biegał ulicami Damaszku. – Będę prawnikiem – mówił, gdy ktoś go pytał, kim chce zostać, jak dorośnie. Urodził się w ponadpółmilionowym mieście Hims w zachodniej części Syrii, znanym z długiej historii i starych budowli, w tym VII-wiecznego meczetu Chalida ibn al-Walida. Zaraz potem jego rodzina przeprowadziła się do stolicy, do Damaszku. Tata Rezka, Maen, pracował na budowie, mama Shukrieh zajmowała się domem. On i jego starsze rodzeństwo, siostra Mariam i brat Hani, chodzili do szkoły podstawowej, potem do gimnazjum, do liceum. Wonderful place, wonderful time – powie Rezk po latach o tym okresie swojego życia. Powtarza: będę prawnikiem. I krok po kroku konsekwentnie dąży do spełnienia marzenia. Ma 18 lat, gdy 15 marca 2011 r. na fali arabskiej wiosny w całej Syrii odbywają się wielotysięczne demonstracje przeciwników autorytarnych rządów Baszara al-Asada. Ludzie idą, a naprzeciw staje wysłane przez dyktatora wojsko. Żołnierze strzelają. Giną setki cywilów. I wtedy wszystko się zmienia. Wszystko i dla wszystkich. Wcześniej nikt by nie pomyślał o wyjeździe z kraju, teraz myśli o tym prawie każdy. Hims zaczyna wyglądać, jakby ktoś wyssał z niego życie, pozostawiając gołe mury i dziury po szybach, a meczet Chalida ibn al-Walida z listy atrakcji turystycznych przenosi się na listę „10 niezwykłych obiektów, których już nigdy nie zobaczymy”. W Damaszku kolejne fragmenty miasta obracają się w ruiny i powiększają internetowe galerie porównawczych zdjęć before i after. Rezk zaczyna rozumieć, że może zginąć w każdej chwili. Pewnego dnia jego ojciec idzie do piekarni po chleb. Wybiera, kupuje, pakuje, wychodzi przed budynek i wtedy spada bomba. Ledwo uchodzi z życiem. Trafia na dwa miesiące do szpitala i to w tym czasie postanawia, że muszą wyjechać. Gdziekolwiek. W 2015 r. bierze Haniego i ruszają w drogę, która skończy się w Niemczech. Rezk jest wtedy na Uniwersytecie Damasceńskim. Na wydziale prawa, tak jak sobie wymarzył. Tyle że po skończeniu studiów, zamiast ubiegać się o staż w którejś kancelarii, musi uciekać przed wcieleniem do armii. Wyjeżdża do Libanu. Mija przygraniczne obozy dla syryjskich uchodźców i jedzie do niewielkiego Amszit nad Morzem Śródziemnym, gdzie przez kolejne dwa lata pracuje jako kucharz w restauracji. Jak mogę dotrzeć do Europy? Na świecie wybucha epidemia COVID-19 i Rezk nie może zostać dłużej w Libanie. Wraca więc do Syrii. Ma 4 tys. dol. oszczędności. Mariam sprzedaje biżuterię i wszystko, co ma cennego, i dokłada swoje. Tata, który teraz pracuje w Monachium jako kierowca szkolnego autobusu, też coś wysyła. I brat, który pracuje tam jako barber. 2 tys. dol. dokładają jego teściowie. Rezk liczy, ale wciąż jest za mało. – Cześć! Zdecydowaliśmy się wyjechać do Europy. Pomożesz mi? – dzwoni do najlepszego przyjaciela, który od kilku lat mieszka w Kanadzie. – Pewnie. Ile potrzebujesz? 27 października 2020 r. Rezk i Mariam wsiadają do samolotu do Iranu, bo do Iranu Syryjczykom nie są potrzebne wizy. Wystarczy na facebookowej grupie wpisać: „Jak mogę dotrzeć do Europy?” i wyskakują oferty. Wystarczy popytać znajomych, przyjaciół, tych, którzy wyjechali, i tych, którzy zostali. Biznes się kręci. Rezk i Mariam wybierają opcję za 1,2 tys. dol. od osoby. Pierwszym etapem jest lot. Lądują w Tebrizie. Ponad pół miliona mieszkańców, kolejne stacje metra, małe kamienice, w okolicy istniał ponoć biblijny Eden, a w centrum istnieje park Shah Goli. „Zdecydowanie warto zobaczyć podczas wycieczek do Tebrizu – zachwala internetowy przewodnik. – Jeden z niewielu terenów zielonych w mieście, przyjazna okolica, w której można się wybrać na spacer i złagodzić stres”. Rezk i Miriam czekają, zestresowani. Przez kolejne dni zastanawiają się, czy to jutro. Dziewiątego dnia słyszą, że tak. 6 listopada zakładają górskie buty, na ramiona zarzucają ciężkie plecaki i ruszają. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Komu bije dzwon, czyli zakład o kościół
Z dokumentu urzędowego: „Zostanie przeprowadzony dowód z oględzin w sprawie uciążliwości hałasowych powodowanych przez funkcjonowanie przedmiotowego zakładu”. „Dowód z oględzin” to słuchanie dźwięku dzwonów emitowanego przez „przedmiotowy zakład” – kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Poznaniu. Jolanta Hajdasz, świeżo upieczona prezeska Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, czyli przybudówki PiS: „To kolejna metoda na eliminowanie wiary katolickiej i katolików z przestrzeni publicznej. Narzędziem w tym wypadku stały się przepisy dotyczące zwalczania hałasu, a konkretnie decyzje władz, by wyciszyć dzwon. Należy walczyć o kościelne dzwony, bo dziś zaczyna przeszkadzać ich dźwięk, a jutro problemem mogą się stać procesje, pielgrzymki i krzyże”. Bój o to, w którym kościele za głośno dzwoni, trwa w całej Polsce. Ateista i ministrant Kobylepole, wioska pod Poznaniem, nazwę wzięła od pasanych tam w średniowieczu kobył. W XVI w. stała się własnością rodu Mycielskich herbu Dołęga. W XIX w. Mycielscy wybudowali tu pierwszy browar przemysłowy na ziemiach Wielkiego Księstwa Poznańskiego, a następnie sprzedali go z zyskiem Niemcowi. Sprzedaż majątku zaborcy nie była wyrazem patriotyzmu, na szczęście wybuchło powstanie wielkopolskie i w 1920 r. browar odkupiła polska spółka. W 1950 r. Kobylepole wchłonął Poznań. W 1974 r. przy ulicy Majakowskiego wybudowano kościół pw. Wniebowzięcia NMP. Poznaniem od 2013 r. rządzi Jacek Jaśkowiak. Ateista, były ministrant i niedoszły jezuita, okrzyknięty przez prawicę wrogiem krzyża. Ta strzelba musiała wypalić i zaiste wypaliła, w 50. rocznicę odprawienia pierwszej mszy w kościele przy ulicy radzieckiego futurysty. Do Wydziału Klimatu i Środowiska Urzędu Miasta w Poznaniu trafiła skarga, z której wynikało, że okoliczna ludność cierpi katusze z powodu bicia dzwonów. Podpisała się pod nią jedna osoba, ale, jak poinformowała mnie Joanna Żabierek, rzeczniczka prezydenta Jaśkowiaka, „każdy mieszkaniec Poznania może złożyć skargę do Wydziału Klimatu i Środowiska, a wydział zobowiązany jest do sprawdzenia zasadności interwencji i przeprowadzenia postępowania niezależnie od liczby zgłoszeń, jaka wpłynęła w danej sprawie”. Najpierw zwrócono się do proboszcza Dominika Kużaja, ten zlecił wykonanie badań akustycznych. Wyniki omówił na mszy, ale bez szczegółów. „Rozumiem, że dźwięk dzwonów może niektórych mieszkańców niepokoić. Dlatego podjąłem decyzję o skróceniu czasu bicia dzwonów o połowę. Dzwony będą nadal biły podczas mszy i uroczystości, ale krócej. Zależy nam na tym, aby wciąż mogły wzywać wiernych, ale w sposób, który nie będzie uciążliwy dla mieszkańców. Mam nadzieję, że to rozwiązanie wpłynie pozytywnie na stosunki między parafią a mieszkańcami”, obwieścił z ambony. Zgniły kompromis Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
4 listopada, 2024Odwieczny wróg?
Niemcy już nam zapłaciły reparacje w postaci 20% swojego przedwojennego terytorium. Upominajmy się nadal o te reparacje, to Niemcy wyciągną i ten argument Rozmowa z prof. Andrzejem Romanowskim Czy Niemcy przestali być odwiecznym wrogiem Polski? – Niemcy nigdy nie byli odwiecznym wrogiem Polski. W ogóle nie ma takiego pojęcia jak „odwieczny wróg”. W iluż to książkach, artykułach widziałem to pojęcie. – Ale to świadczy tylko o naszej zideologizowanej historiografii. Proponuję na dzień dobry formułę inną: Niemcy nauczyli Polaków czytać i pisać. Ostro jedziesz. – Ale prawdziwie. To przecież Niemcy przynieśli do Polski Europę: Zachód i łacinę. To pośrednio dzięki nim zaczęto dziwne dźwięki słowiańskiej mowy zapisywać alfabetem używanym tysiąc lat wcześniej przez Cycerona. Przed tysiącem lat Niemcy nie przynieśli do Polski języka niemieckiego, bo go w piśmie nie używali – pisali wyłącznie po łacinie. No a chrzest przyjął Mieszko z Niemiec. To kłamstwo, że przyjął go z Czech, skoro księstwo czeskie nie miało wtedy swego biskupstwa. Nie mówiąc o tym, że Czechy były lennem Cesarstwa. A już absurdem do kwadratu jest fraza: „Mieszko przyjął chrzest z Czech, by nie przyjmować go z Niemiec”. Historycy od wielu dziesięcioleci toczą spór, gdzie ten chrzest właściwie się odbył. – Prof. Krzysztof Ożóg mówi o Poznaniu, prof. Tomasz Jurek o Magdeburgu lub Kwedlinburgu, nieżyjący już prof. Jerzy Dowiat obstawiał Ratyzbonę. Ale zawsze mogło chodzić tylko o biskupstwo niemieckie. Mieszko I czy za młodu Bolesław Chrobry przyjeżdżali do Kwedlinburga lub Merseburga, podziwiali murowane świątynie i zamki, bo czegoś takiego w ich krajach nie było. Oni nie wyjeżdżali do Francji czy Italii, bo to było za daleko – oni wyjeżdżali do krajów niemieckich. Mieszko nosił tytuł „przyjaciel cesarza” (amicus imperatoris), a w latach 985 i 986 ramię w ramię z rycerstwem niemieckim najeżdżał słowiańskich Wieletów. Potem synowa Chrobrego, Niemka Rycheza, wznosiła w Krakowie na Wawelu pierwszą katedrę: zaszczepiła w niej wzory z katedry w Kolonii. Ona musiała mieć ogromny wpływ na europeizację Polski – nigdy tego do końca nie poznamy, bo zniszczyła to w XI w. reakcja pogańska – taki ówczesny PiS. Odwołujesz się do swojej broszury „Odwieczny PiS, czyli Historia Polski”. – Tak. Dlatego nie uzasadnię tu tej tezy, pozwolę sobie nieskromnie odesłać do tej książeczki. Ale wyobraźnia podpowiada mi obraz, jak Rycheza z synem Chrobrego, księciem Mieszkiem, długo rozmawia w noc poślubną po łacinie. Bo oni oboje, Mieszko i Rycheza, znali łacinę, znali też grekę. Ich córka, wielka księżna kijowska Gertruda, jest pierwszą polską pisarką. Rzecz jasna, łacińskojęzyczną. Bo łacina to język ojczysty Polaków. Ich pierwszy język ojczysty, język ich piśmiennictwa. No a potem, u schyłku XII w., pojawiła się w Polsce kolonizacja niemiecka. Zawdzięczamy jej powstanie miast – najpierw na Śląsku, potem także w reszcie Polski. Na przykład w Krakowie, w którym niemieckojęzyczni koloniści ze Śląska wytyczyli Rynek i odchodzące od niego ulice. Może więc o tym będziemy mówić, zamiast o odwiecznej wrogości? Kup książkę Życie pełne historii Jakoś dopiero ostatnio widzę u ciebie zainteresowanie pograniczem zachodnim. Zawsze byłeś cały zwrócony na Wschód. – To prawda. Ale z wiekiem człowiek mądrzeje. Gdy wykładałem studentom literaturę pogranicza, zorientowałem się, że jest u mnie jakaś dysproporcja. Wszak pogranicze polsko-niemieckie jest pierwotne, a więc najważniejsze. No i istnieje dziś Polska w granicach poczdamskich. Polska, której ponad jedna trzecia terytorium należała jeszcze 80 lat temu do państwa niemieckiego. Czasy PRL bardzo skutecznie wbiły nam do głowy mit „Ziem Odzyskanych”. Tak skutecznie, że w dążeniu do prawdy trzeba było przyjąć, że są to po prostu ziemie poniemieckie i kropka. I wtedy z kłamstwa PRL-owskiego wpadamy w kłamstwo III RP. Bo Śląsk, który odpadł od Polski w pierwszej połowie XIV w., należał najpierw do Korony św. Wacława, czyli do Czech, potem do monarchii habsburskiej, a dopiero od połowy XVIII w. do połowy XX w. do Prus. Inna rzecz, że z Prusami zrósł się szczególnie silnie. No ale dla nas, to znaczy dla polskiej kultury, nigdy nie przestał być ważny. Szczególnie ten Śląsk ludowy. – Lud na Śląsku posługiwał się różnymi gwarami. Na północ od Wrocławia, blisko Wielkopolski, dominowała gwara polska, na południu Śląska – mieszane języki polsko-czeskie. Natomiast środek… zwłaszcza miasta były niemieckie. Z tym że nie był to żaden wyjątek, bo taka sama sytuacja panowała przed wiekami również w Poznaniu czy Krakowie. Mówię bowiem nie o polskości Śląska, lecz o stałej więzi regionu z Polską. A ta jest chwilami zaskakująca, nawet wzruszająca, bo np. pierwszy druk polski… jak sądzisz, gdzie się ukazał? W Krakowie? – Właśnie nie, bo we Wrocławiu. W łacińskim druku Kaspra Elyana z roku 1475 pomieszczono trzy modlitwy w języku polskim: „Otcze nasz”, „Zdrawa Maryja” i „Wierzę”. Na pierwsze polskie druki w Polsce – rzeczywiście w Krakowie – trzeba było poczekać ponad 30 lat. Wydali je oczywiście przybysze z Niemiec, bo tylko oni posiedli umiejętność druku. Po drugie, na Śląsku panowała dynastia piastowska. Ona dość szybko się zgermanizowała, ale dla tamtejszych niemieckich Ślązaków nie przestała być dynastią własną, rodzimą. Jej poddani pisali nawet utwory – po łacinie bądź po niemiecku – by ta dynastia objęła tron Polski. I ta śląska świadomość przetrwała do XX w. NRD-owska pisarka Ursula Höntsch pisała o swej rodzinnej Legnicy i wspominała swego władcę, poległego w roku 1241 w bitwie z Tatarami, Henryka Pobożnego. Zresztą niemieckojęzyczni Ślązacy nie zawsze uważali się za Niemców – uważali się za Ślązaków. Ich język niemiecki też był odrębny – widać go w wielu dramatach Gerharta Hauptmanna. Czym tłumaczysz przywiązanie Ślązaków, nawet tych niemieckich, do książąt piastowskich? Fragmenty wywiadu rzeki Pawła Dybicza z prof. Andrzejem Romanowskim Życie pełne historii, wydrukowanego przez „Przegląd”
4 listopada, 2024Męczeństwo księdza Olszewskiego
Jak pisowscy propagandziści wykreowali aferzystę na świętego i ofiarę prześladowań politycznych Gdyby ks. Michał Olszewski został oskarżony o pedofilię czy przemyt narkotyków, pewnie nie stawano by tak chętnie w jego obronie. Ale ma on to wyjątkowe szczęście, że uczestniczył w zakrojonym na szeroką skalę procederze przestępczym wyprowadzania pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwości, nad którym patronat sprawowali wpływowi politycy: Zbigniew Ziobro i jego zastępca w Ministerstwie Sprawiedliwości Marcin Romanowski. Ten drugi ma postawione zarzuty i uchylony immunitet, ale na razie skutecznie unika aresztu. Dodajmy, że w tym rozkradaniu publicznych pieniędzy brało udział wielu polityków i działaczy Suwerennej Polski. Oni również są na celowniku prokuratury. Takie doborowe towarzystwo zapewnia Olszewskiemu medialny parasol ochronny. Proceder przestępczy Zarzuty postawione duchownemu przez prokuraturę są poważne. Chodzi o przywłaszczenie mienia, pranie pieniędzy i udział w zorganizowanej grupie mającej popełniać przestępstwa przeciw mieniu, szczególnie poprzez przekraczanie uprawnień i niedopełnianie obowiązków oraz poświadczanie nieprawdy w dokumentach i wyrządzanie szkody w wielkich rozmiarach, aby osiągnąć korzyści. Podobne zarzuty usłyszały Urszula Dubejko i Karolina Kucharska, urzędniczki ministerstwa, które też trafiły na siedem miesięcy do aresztu, a więzienne mury tak jak ks. Olszewski opuściły po wpłaceniu 350 tys. zł kaucji. Przypomnijmy: przekręt polegał na tym, że Fundacja Profeto, której szefem jest ks. Olszewski, miała dostać ok. 100 mln zł (z czego 68 mln zł wypłacono) na budowę ośrodka dla ofiar przemocy. Tyle że wielebny nigdy nie zajmował się działalnością pomocową ani dobroczynną, aktywny był na polu biznesowo-medialnym. Rzekomy ośrodek dla ofiar przestępstw szykowany był zaś jako profesjonalne centrum multimedialne, składające się m.in. z sali widowiskowej na 350 osób, sal konferencyjnych i studiów nagraniowych. Z ujawnionych taśm Tomasza Mraza, byłego dyrektora Funduszu Sprawiedliwości, który poszedł na współpracę z prokuraturą i potajemnie nagrywał kierownictwo resortu z czasów Ziobry, wiemy, że konkurs z ministerialną dotacją dla Profeto był ustawiony. Prokuratura dysponuje dowodami, że Urszula Dubejko, Karolina Kucharska i Marcin Romanowski doskonale wiedzieli, iż uczestniczą w procederze przestępczym, i podejmowali działania, aby się zabezpieczyć w razie ewentualnej wpadki. Spodziewając się postawienia zarzutów, „na bieżąco starali się monitorować działania podejmowane przez organy ścigania, ustalali treść składanych wyjaśnień i wersje obrony, a także podejmowali kroki, takie jak niszczenie danych na nośnikach pamięci, w celu usunięcia dowodów przestępstwa”. Według doniesień „Gazety Wyborczej” ks. Olszewski wyprowadził kilkanaście milionów złotych na cele niezwiązane z budową ośrodka. Prawie 680 tys. zł trafiło do spółki, w której udziały ma jego obrońca, mec. Krzysztof Wąsowski. Ponad 150 tys. zł wielebny przekazał swojej matce, a 100 tys. zł ojcu. Około 5 mln zł Olszewski przekazał spółce, która zajmuje się wyposażaniem w profesjonalny sprzęt studyjny pomieszczeń do nagrywania audycji radiowych i telewizyjnych, a prawie 3,5 mln zł firmie produkującej i sprzedającej skarpetki. Dodajmy do tego, że Olszewski w sklepach, restauracjach, hotelach i na bilety (kolejowe, lotnicze) wydał ponad milion złotych, z bankomatu wypłacił ponad pół miliona złotych, a z banku ponad 50 tys. euro. Zemsta Tuska i Putina Politycy PiS i wspierające partię Jarosława Kaczyńskiego media nie tylko stanęli murem za ks. Olszewskim, ale jeszcze wykreowali go na męczennika za wiarę i ofiarę reżimu Donalda Tuska. Wszystko wskazuje, że operacja ta była starannie przemyślana i realizowana wedle opracowanego scenariusza. (Podobny zabieg zastosowano w przypadku Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, choć nie udało się uzyskać zamierzonego efektu). Zaczęło się już w marcu br., wkrótce po zatrzymaniu duchownego przez funkcjonariuszy ABW. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
4 listopada, 2024Ciemna strona szkoły
Przemoc ze szkolnych korytarzy przeniosła się do sieci. Nastolatki hejtują się za pomocą specjalnych stron i aplikacji. W każdej szkole. Bez wyjątku Poradnia Dziecko w sieci dla ofiar cyberprzemocy: 22 826 88 62 poradniadws@fdds.pl Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111 116111.pl Bezpłatna i anonimowa pomoc telefoniczna i online dla rodziców i nauczycieli w sprawach bezpieczeństwa dzieci: 800 100 100 „Zabij się”, „Zrobimy ci pogrom Żydów w kiblu”, „Jebany pedale”. To tylko próbka hejterskich odzywek, które do niedawna można było przeczytać na instagramowej grupie Spotted założonej przez uczniów jednej z lepszych podstawówek w Polsce. Spotted to internetowa przestrzeń, w której anonimowo dzielono się zdaniem na dany temat, zadawano pytania czy wyrażano swoje poglądy. Narzędzie szybko zmieniło się w potężną broń do hejtowania rówieśników. Dzisiaj każda szkoła ma swoje Spotted. Strony powstają w mediach społecznościowych z inicjatywy uczniów, a nie placówek. Specjaliści, w tym policjanci zajmujący się przemocą rówieśniczą, twierdzą, że każda szkoła ma swoją ciemną stronę. Co najgorsze, to wszystko dzieje się pod nosem rodziców i nauczycieli. Szkoły umywają ręce, bo chociaż grupy do hejtowania zawierają ich nazwy, to telefon należy do sfery prywatnej. Rozwiązywanie problemu pozostaje więc po stronie rodziców. Hejt głęboko ukryty (ale tylko przed rodzicami) – Trudno uwierzyć, że te cudowne, cukierkowe dziewczynki, które w szóstej klasie nadal noszą kucyki, tak ostro jadą z tematem na grupach Spotted. Trudno uwierzyć, że tak małe dzieci w ogóle znają taki kaliber wyzwisk. O istnieniu Spotted naszej szkoły i o tym, co tam się wyrabia, dowiedziałam się od jednej z matek. Przerażona wysłała mi screeny, na których anonimowi grupowicze namawiają jednego z uczniów do samobójstwa. Wszystko dzieje się na grupie, która nosi nazwę naszej szkoły – opowiada matka 12-letniej Aliny. Grupy Spotted są dziś powszechne. Mają je zarówno szkoły średnie, jak i podstawówki. W wielu przypadkach w tej patologii uczestniczą nawet najmłodsi uczniowie, którzy dopiero co zaczęli naukę. Spotted prowadzone są przez anonimowych administratorów, których bardzo trudno namierzyć. Sytuację utrudnia fakt, że wszystko dzieje się na platformach społecznościowych należących do zagranicznego kapitału. Jeśli już rodzice zgłoszą hejt na takiej grupie, policja ma bardzo ograniczone pole działania, bo serwery są prywatne i znajdują się poza Polską. Słowem, Mark Zuckerberg musi się zgodzić na to, aby dzieci przestały się nawzajem dręczyć. O grupach wiedzą oczywiście uczniowie, część nauczycieli i niewielu rodziców. W cyklicznym badaniu, które przeprowadza Naukowa i Akademicka Sieć Komputerowa (NASK), „Nastolatki 3.0”, co piąty uczeń i uczennica deklarują, że doświadczyli przemocy w internecie, jednocześnie aż 75% rodziców twierdzi, że takie zjawisko nigdy nie dotknęło ich dzieci. To duża rozbieżność, świadcząca o tym, że rodzice są mocni w gębie, ale z praktyką u nich słabiutko. 15% przyznaje, że nic nie wie o przemocy w internecie. Zorientowanych w temacie jest zaledwie 10%. Szkoła za słaba k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
4 listopada, 2024Prężna nauka to silne państwo
W Kajetanach wykonujemy najwięcej na świecie operacji poprawiających słuch Prof. Henryk Skarżyński – uznany ekspert, innowator, naukowiec, lekarz kilku specjalności. O wymiarze jego osiągnięć naukowych świadczy ponad 5 tys. publikacji krajowych i zagranicznych, w tym 66 monografii, 130 rozdziałów w monografiach i ponad 4 tys. doniesień zjazdowych. Dla wielu kluczowych haseł indeksowych jest na pierwszym miejscu lub w pierwszej piątce najczęściej cytowanych autorów we współczesnej literaturze. Autor ponad tysiąca doniesień popularnonaukowych, scenariuszy filmowych i wierszy poświęconych pacjentom. Napisał dwa libretta do musicalu. Jako lekarz klinicysta wykonał przeszło 240 tys. procedur chirurgicznych i od ponad 20 lat corocznie przeprowadza z zespołem najwięcej w świecie operacji poprawiających słuch. Łącznie wprowadził do praktyki klinicznej ponad 150 nowych rozwiązań. O skali jego dokonań organizacyjnych świadczy wybudowanie największego międzynarodowego ośrodka w swoich specjalnościach – Światowego Centrum Słuchu. Osobistą i zespołową działalność profesora dostrzegły międzynarodowe kapituły i towarzystwa naukowe, gospodarcze i kulturalne. Został uhonorowany 463 razy, w tym odznaczeniami państwowymi prezydenta RP, prezydentów Gruzji i Ukrainy, króla Belgów, Unii Europejskiej, władz Kirgistanu i Bangladeszu oraz medalami przyznanymi przez papieża Franciszka i prymasa Polski. Jest doktorem honorowym czterech ośrodków uniwersyteckich w Polsce, profesorem honorowym w trzech ośrodkach: w USA, Europie i Azji, członkiem honorowym i pierwszym Polakiem w wielu towarzystwach naukowych o zasięgu światowym. Pasje artystyczne profesora znajdują wyraz chociażby w organizacji Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego „Ślimakowe Rytmy”. W dziesięciu edycjach wydarzenia wystąpiła plejada uzdolnionych wokalnie i muzycznie pacjentów, którzy odzyskali słuch. Wielokrotnie mówił pan, że spotykał na swojej drodze świetnych ludzi. Ale ci ludzie się nie ukrywają, każdy ma szansę ich spotkać, może więc chodzi o umiejętność ich przyciągnięcia, współpracy, wyciągnięcia tego, co najlepsze? – Wobec innych uwiarygadnia mnie fakt, że w pierwszej kolejności wymagam od siebie. Tak jestem ukształtowany, to jest zgodne z moją wewnętrzną naturą, z etosem pracy, który otrzymałem od rodziców. Każdy widzi, że się nie obijam. Ciągła praca nad sobą przenosi się na zespół. Jeżeli człowiek nie pracuje nad sobą, nie będzie umiał pracować z zespołem. A w pojedynkę dużo się nie zdziała. Jeżeli ktoś nie ma zaplecza, sztabu, który z nim pracuje, to o sukces jest ekstremalnie trudno. A co jest sukcesem? – W tej pracy nie chodzi o błysk. Jeżeli ktoś mnie pyta, dlaczego ośrodek w Kajetanach nazywa się Światowe Centrum, czy to nie jest megalomania, przesada, odpowiadam, że światowych centrów handlu jest wiele na świecie, światowych centrów słuchu też może być wiele. Ale jeżeli czegoś robimy najwięcej w świecie, a często jako pierwsi, mamy tytuł, by powiedzieć, że to światowe centrum. Poza tym użycie takiej nazwy to ogromna mobilizacja, to mnie napędza, by pokazywać to, co nowe, wyznaczać perspektywy i kierunki rozwoju. Mam naturę realnego optymisty, który szuka nowych wyzwań. Siedzimy w sali, gdzie wieczorem odbędzie się kolejny wykład dla ludzi z różnych stron świata, będziemy tym osobom przedstawiali nasze osiągnięcia. To młodzi ludzie, mają specjalizację, ale chcą ją rozwinąć w zakresie chirurgii ucha, chcą zobaczyć nasze operacje na żywo. We wtorek będzie kilkadziesiąt operacji do pokazania. Ogromny wysiłek. Organizujemy to po raz 81. Po raz 81. przyjeżdża kilkadziesiąt osób popatrzeć, jak pracujecie? – Tak, a my chcemy, żeby oni to zobaczyli i mogli powtórzyć u siebie – co zresztą robią, piszą prace. Nawiasem mówiąc, z tego obszaru medycyny jestem najczęściej cytowanym autorem w pracach naukowych w międzynarodowym piśmiennictwie. To ważne? – Patrząc szerzej na osiągnięcia współczesnej nauki – jeżeli nie jesteś cytowany, nie jesteś uwzględniany w rankingach, to znaczy, że albo nie umiałeś pokazać, co potrafisz, albo nie umiałeś tego utrwalić. Czyli cię nie ma. Jeżeli od ponad 20 lat wykonujemy najwięcej na świecie operacji poprawiających słuch, daje mi to poczucie, że mamy jeden z najpoważniejszych wkładów w obecny międzynarodowy rozwój tego obszaru medycyny i nauki, wyznaczamy trendy. W praktyce to oznacza, że jesteśmy znakomitym partnerem do współpracy i wdrażania nowych rozwiązań, dzięki czemu Polacy mają dostęp do najnowszych technologii, jako jedni z pierwszych albo pierwsi. Jeszcze w tym roku, na początku grudnia, będziemy wszczepiali najnowsze urządzenia, które w tej chwili się pokazują. Jako pierwsi. A druga strona medalu? Zespół? On też musi być najlepszy.
4 listopada, 2024Świat
W Europie Środkowo-Wschodniej lewica przechodzi kryzys, tymczasem na Litwie po raz piąty w historii wygrała wybory do Sejmu W większości krajów Europy Środkowo-Wschodniej lewica przechodzi kryzys. Na Litwie jednak po raz piąty w historii wygrała wybory sejmowe. W ich wyniku partii kierowanej przez Viliję Blinkevičiūtė przypadną 52 mandaty (na 141 posłów, których liczy Sejm), konserwatystom 28, a mniejsze partie muszą się zadowolić liczbą od 3 do 20 mandatów. Choć nowa koalicja wydaje się jasna, nie wiadomo, kto zostanie premierem. Największe szanse na to ma Gintautas Paluckas, polityk młodego pokolenia. Ciekawe jest także, jaka będzie rola populistów w nowym Sejmie. Konserwatywne czterolecie Jeszcze jesienią 2020 r. na Litwie triumfowali konserwatyści (zdobyli wówczas 50 mandatów), którzy stworzyli rząd z dwiema partiami liberalnymi: Ruchem Liberałów (13 mandatów) oraz Partią Wolności (11 mandatów). Teraz to drugie ugrupowanie, będące w awangardzie „praw jednostki”, najsilniej upominające się o sprawy osób LGBT, w ogóle nie weszło do Sejmu, Ruch Liberałów zaś będzie miał natomiast w nowej kadencji 12 posłów. Za mało, by kontynuować konserwatywno-liberalną koalicję pod kierownictwem premier Ingridy Šimonytė. Powiedzenie, że konserwatyści „rządzą tylko raz”, znowu się sprawdziło. – Rządy koalicji konserwatystów i liberałów przypadły na czasy kryzysów. Pandemia, kryzys migracyjny, wojna na Ukrainie, inflacja źródeł energii, wszelkiego rodzaju skandale finansowe, pedofilskie. Litwa wyszła z nich obronną ręką, ale władze, szczególnie konserwatyści, nie próbowały nawet dyskutować ze społeczeństwem na temat działań antykryzysowych – tłumaczy Aleksander Radczenko, doradca liberalnej przewodniczącej Sejmu Viktorii Čmilytė-Nielsen, który precyzuje, że w rozmowie z „Przeglądem” reprezentuje własne stanowisko, a nie swojej szefowej. Jak podkreśla Radczenko, społeczeństwo, a nawet mniejsi partnerzy koalicyjni byli często stawiani przed faktami dokonanymi. Premierka Ingrida Šimonytė zasłynęła wypowiedzią: „Jeśli wam się nie podoba nasza władza, to za kilka lat będą wybory i będziecie mogli wybrać sobie inną”. – Właśnie ta arogancja konserwatystów, a nie sytuacja gospodarcza, która jest w sumie dobra, zmobilizowała większość wyborców do głosowania przeciwko, na kogokolwiek, byle nie na konserwatystę – dodaje Radczenko. Swoje zrobiła także ordynacja większościowa – w drugiej turze dała przewagę wszystkim tym kandydatom, bardzo szerokiego spektrum centrolewicy, którzy nie byli związani z konserwatystami. Do rangi symbolu urósł fakt, że w centrum Kowna Gabrielius Landsbergis, autor „jastrzębiej polityki” wobec Rosji i Chin, przegrał wybory z obecnym ministrem kultury z Ruchu Liberałów Simonasem Kairysem. Z jednym zastrzeżeniem – ukarano go nie za politykę zagraniczną, ale za przewodniczenie partii konserwatywnej. Landsbergis, lider ugrupowania, które przechodzi teraz do opozycji, podał się właśnie do dymisji z funkcji przewodniczącego. Być może w przyszłości zastąpi go odchodząca premier Šimonytė. Lewica triumfowała 12 lat temu Decyzji o powstaniu nowej koalicji jeszcze nie podjęto, Litwą zapewne rządzić będzie jednak centrolewicowy triumwirat, podobnie jak w 2012 r., gdy ostatni raz w historii lewica przejmowała władzę. Byłych partnerów koalicyjnych Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej (LSDP) Algirdasa Butkevičiusa: Partię Pracy oraz Porządek i Sprawiedliwość, o których istnieniu nikt już na Litwie nie pamięta, zastąpią najprawdopodobniej Związek Demokratyczny „W imię Litwy” byłego premiera Sauliusa Skvernelisa (sprawował władzę w latach 2016-2020, stojąc na czele centrolewicowej koalicji) oraz Związek Chłopów i Zielonych, którym kieruje litewski oligarcha, właściciel ziemski Ramūnas Karbauskis (do 2022 r. był patronem politycznym Skvernelisa). Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kraj jałowych wyborów
W Bułgarii w siłę rosną ugrupowania antyeuropejskie Przedterminowe wybory parlamentarne w Bułgarii wygrała koalicja GERB-SDS (Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii-Związek Sił Demokratycznych). Na te proeuropejskie, centroprawicowe ugrupowania głosowało ponad 26% wyborców. Drugie miejsce zajęła inna proeuropejska i centroprawicowa koalicja, PP-DB (Kontynuujemy Zmianę-Demokratyczna Bułgaria), uzyskując 14,3%. Na trzecim uplasowała się prorosyjska i antyzachodnia formacja Wyzrażdane (Odrodzenie) – 13,4%. Zmiana w porównaniu z ostatnimi wyborami to nowa partia tajemniczego Deljana Peewskiego. Jego DPS Nowo Naczało (Nowy Początek) powstała na skutek podziału partii tureckiej i dostała ponad 11%. Bezbarwni socjaliści zadowolili się tym, co zwykle – nieco ponad 7%. Łącznie do parlamentu dostało się dziewięć partii. Sporo, co nie wróży niczego dobrego. Połowa to ugrupowania populistyczne, prorosyjskie (czy bardziej antyukraińskie) i antysystemowe. Frekwencja wyniosła 37,5% i była drugą najgorszą w historii Bułgarii. Warto zaznaczyć, że poprzednio Bułgarzy udali się do urn… 9 czerwca br. Może dlatego teraz mało ich interesowało w powyborczy poniedziałek, kto wygrał. Wszystkich bardziej zajmowało sprawdzanie, czy i jak wyniki z 27 października różnią się od tych z czerwca. Bo im więcej zmian, tym większe szanse na coś trwałego. Tymczasem korekt jest niewiele, a te, które się pojawiły, nie przyniosą pozytywnych efektów. Ludzi interesuje, czy uda się sklecić koalicję, która będzie w stanie rządzić dłużej niż trzy miesiące. Posłanka Lena Borisławowa, absolwentka Harvardu, 35-letnia polityczka partii Kontynuujemy Zmianę (nr 2 w parlamencie), idzie jeszcze dalej. Jej zdaniem nie chodzi wyłącznie o stałego premiera i rząd, kraj potrzebuje parlamentarnej większości antykorupcyjnej. „Nie chcę prorokować, co się stanie, jeśli takiej nie znajdziemy”, przestrzega deputowana. Wszyscy przeciwko wszystkim Dlaczego od trzech lat w Bułgarii nie można stworzyć stabilnego rządu? Bo wszyscy są przeciwko wszystkim i każdemu zależy na szukaniu kompromitujących materiałów na konkurencję. Bułgarzy z zazdrością spoglądają więc na sytuację nad Wisłą. Dla nich Polska pod wieloma względami pozostaje niedoścignionym wzorem państwa sukcesu, które po zeszłorocznych październikowych wyborach zbudowało trwałą koalicję, choć partie wchodzące w jej skład tak dużo dzieli. Bułgarskie media mówią wręcz o „polskim syndromie odpowiedzialności za kraj”. To zjawisko w Bułgarii kompletnie nieznane. Podobnie jak w czerwcu wybory z 27 października wygrały partie proeuropejskie. Elementów wspólnych dla koalicji GERB-SDS i PP-DB znajdziemy sporo. Ale tak naprawdę partie te, które teoretycznie nie powinny mieć problemów z dobraniem sobie trzeciego koalicjanta, ponoszą największą odpowiedzialność za trwający już 36 miesięcy kryzys polityczny. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
4 listopada, 2024Austria według Kickla
Szef zwycięskich nacjonalistów chce obalić fundamenty liberalnej demokracji „Bądź wola Twoja” – to jedno z haseł minionej kampanii wyborczej do austriackiego parlamentu. Wola wolą, a względna większość Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) nie oznacza przejęcia steru rządów. Wygrana antyimigranckiego i nacjonalistycznego ugrupowania – taka była wola wyborców. 29 września zagłosowało na FPÖ 28,8%, o 13% więcej niż w poprzednich wyborach. Stan jej posiadania w izbie niższej, Nationalrat, zwiększył się z 31 mandatów do 57, to największa liczba posłów jednej partii w 183-osobowej izbie. Nie tylko wola, ale i serce chciało. „Twoje serce mówi tak”, widniało na plakatach z przywódcą partii, Herbertem Kicklem. Wolnościowcom, przyjaciołom Putina i Orbána, formacji antyunijnej, kontestującej porządek europejski, kampania się udała. Sondaże przed wyborami dawały im pierwsze miejsce, mogą więc polegać na swoich wyborcach. Zadbali też, by nie odstraszyć od siebie tych, którzy rozważali ich wybór po raz pierwszy. 55-letni Kickl, agresywny, krzyczący, szczujący, na czas kampanii zamienił się w „oswojonego pana Kickla”. Małą prowokacją miało być tylko to hasło „Bądź wola Twoja”, oparte na modlitwie. FPÖ organizowała zresztą ostatnie kampanijne wydarzenie na placu św. Szczepana, przed wiedeńską katedrą. Zakończenie kampanii u wejścia do najważniejszej austriackiej świątyni uznano za szyderstwo. Strach się bać Jörg Haider, uważany za ojca europejskiego prawicowego populizmu, byłby dumny z FPÖ. Po skandalu z 2019 r., nazwanym Ibiza-Affäre, kiedy jako koalicjant współrządzący Austrią z ludowcami (ÖVP) z hukiem wypadł z gry w oparach alkoholu, podejrzanych geszeftów i rosyjskich kontaktów, zniknął też ze sceny politycznej Heinz-Christian Strache, lider wolnościowców. Średnio charyzmatyczny, ale dość wyrazisty technik dentystyczny wypadał blado na tle nieżyjącego już Haidera. Jeszcze mizerniej wypada Kickl. Ale jest skuteczny – wyniki wyborcze ma najlepsze w historii tej partii. Podejrzliwy, nieufny, niespecjalnie lubiany zwolennik hasła „Twierdza Europa” dąży do likwidacji mediów publicznych. Wchodzi w spory z dziennikarzami, udziela wywiadów tylko zaufanym, nie wyklucza powrotu do kary śmierci. Czego chce, jak ustawia partię? Praworządność oraz prawa człowieka i mniejszości mają być regulowane przez „ustawy nadzwyczajne”, zawieszające np. prawo do azylu. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
28 października, 2024Flota cieni i inne sztuczki
Kto zarabia na omijaniu zachodnich sankcji W 2023 r. kupiliśmy w Rosji towary za 2,4 mld euro. W tym samym roku państwa Unii Europejskiej zaimportowały ze Wschodu towary o wartości ponad 50 mld euro. Nieźle, jak na warunki wojenne. Po agresji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. Zachód obłożył Moskwę bezprecedensową liczbą sankcji ekonomicznych. Ich celem było złamanie rosyjskiej gospodarki i wywołanie kryzysu społecznego, a w konsekwencji politycznego, który doprowadziłby do upadku prezydenta Putina. W lutym 2023 r. podczas wizyty w Polsce prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden w przemówieniu do Polaków stwierdził: „Obecnie 200 rubli to tylko 1 dol. Gospodarka Rosji rozpadnie się na części. To Władimir Putin jest za to odpowiedzialny”. Nic podobnego się nie stało. Dziś kurs dolara w Rosji oscyluje wokół 100 rubli, półki sklepowe są pełne towarów, także tych z importu, a Kreml w 2023 r. odnotował wzrost PKB o 3,6%. Dla porównania – wzrost PKB w państwach strefy euro wyniósł 0,5%. Objęta sankcjami i przestawiona na wojenne tory gospodarka rosyjska okazała się bardziej odporna, niż sądzono. Zachodnie sankcje nie zadziałały również dlatego, że rosyjskie koncerny znalazły partnerów handlowych w Azji, Afryce i Ameryce Południowej, a niektóre francuskie, niemieckie, brytyjskie i amerykańskie przedsiębiorstwa postanowiły wykorzystać okazję do zarobku na omijaniu sankcji. Wiele wskazuje na to, że i polskie firmy przyłączyły się do owego procederu. Stacja benzynowa z bronią atomową W sierpniu 2023 r. w wywiadzie udzielonym hiszpańskiemu dziennikowi „El País” szef dyplomacji unijnej Josep Borrell powiedział: „Rosja jest ekonomicznym karłem i przypomina stację benzynową, której właściciel posiada bombę atomową”. Zapewne przez grzeczność polityk nie wspomniał, że na owej stacji zachodnie koncerny chętnie tankują paliwa i gaz. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
28 października, 2024Polski głos w amerykańskich wyborach
Polonia w Stanach Zjednoczonych jako całość jest dla kraju swoich przodków enigmą Korespondencja z USA Szaleństwo wybuchło 10 września. Podczas debaty prezydenckiej Kamala Harris kilka razy użyła słów Polish oraz Polish Americans, choć kontekst jej wypowiedzi raczej mroził krew w żyłach. Wytknęła Trumpowi, że Putin „zjadłby go na lunch”, a 800 tys. Amerykanów polskiego pochodzenia z Pensylwanii na pewno by się nie ucieszyło, gdyby amerykański prezydent wycofał Stany Zjednoczone z NATO i zostawił kraj ich przodków sam na sam z rosyjskim niedźwiedziem. Pytanie, kogo poprą Amerykanie o polskich korzeniach, rozbrzmiewało wszędzie, bo zarówno w Pensylwanii, jak i w Michigan czy Wisconsin, stanach wahających się, które przesądzą o wyniku wyborów, takich osób jest sporo. W Michigan mniej więcej tyle, co w Pensylwanii, w Wisconsin około pół miliona. W 2016 r. DonaldTrump zwyciężył w przeszło 12-milionowej Pensylwanii ledwie 3 tys. głosów. O ile w sferze anglojęzycznej po stronie amerykańskiej dominowały pytania, czy coś takiego jak głos polskiego bloku wyborczego istnieje, o tyle przestrzeń polskojęzyczna puchła z dumy. Oto nas, Polaków, dostrzeżono i doceniono. Losy świata – stawka w tych wyborach jest wysoka – są w polskich rękach. Trafność tej konstatacji zdawały się potwierdzać dalsze działania samych kandydatów na prezydenta. Donald Trump udzielił wywiadu Telewizji Republika i podobno rozważał pomysł spotkania się z Andrzejem Dudą w Doylestown w Pensylwanii (do czego nie doszło). Kamala Harris poprosiła o pomoc w kampanii legion demokratycznych polityków i celebrytów o polsko brzmiących nazwiskach. 17 października znana aktorka polskiego pochodzenia Christine Baranski wraz ze stanowym kongresmenem Eddiem Pashinskim odwiedzała domy w hrabstwie Luzerne w Pensylwanii, gdzie wielu mieszkańców ma środkowo- i wschodnioeuropejskie korzenie. Polonia, o której nie myślicie Niedługo po debacie prezydenckiej opublikowałam komentarz „Polonia, o której myślicie, nie przesądzi o wyborach” („Nowy Dziennik”, Nowy Jork, 21 września 2024 r.). Skłoniła mnie do tego wymiana opinii w polskojęzycznym internecie. „Czy ktoś jest w stanie mi wyjaśnić, dlaczego amerykańska Polonia popiera Trumpa? Tego człowieka mało obchodzi jego własny naród, a co dopiero inne?”, pytał ktoś spoza USA. Wylała się na niego fala hejtu, i to z obu stron. Jedni się obrażali, że operuje szkodliwymi uogólnieniami, bo przecież nie wszyscy popierają. Drudzy stwierdzali, że jeśli nie rozumie, dlaczego należy popierać Trumpa, to ma zlasowany mózg. Tych ostatnich było znacznie więcej. Wyobraziłam sobie, że sama zadałam takie pytanie, bo moje opinie o tym, kim jest i jak głosuje amerykańska Polonia, są kształtowane przez media społecznościowe w nie mniejszym stopniu niż przez wiadomości w mediach tradycyjnych. Co istotne, są to przekazy w języku polskim od Polonii polskojęzycznej, środowiska liczącego w USA niecałe pół miliona osób. Dlaczego to takie ważne? Bo mówiąc o polskich Amerykanach, Kamala Harris zwracała się do grupy dużo większej – do niemal 9 mln amerykańskich wyborców, którzy przyznają się do polskich korzeni i stanowią 3% wszystkich wyborców w USA (spis powszechny z 2020 r.). Polonia polskojęzyczna, czyli w przeważającej części osoby urodzone w Polsce (emigranci pierwszego pokolenia), stanowi niecałe 3% tej grupy i 0,1% ogółu amerykańskich wyborców. Polonia, którą przeceniacie Z przyczyn oczywistych (język!) Polonią, do której uderzają podczas wizyt w USA polscy politycy i działacze i u której najczęściej zasięgają opinii polskojęzyczne media, również jest wspomniana społeczność polskojęzyczna. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
28 października, 2024Człowiek z ambicji
Elon Musk dawno przestał być wyłącznie przedsiębiorcą. Ale kim jest teraz? Wielu może się on wydawać postacią wieloformatową. Jednak twórca Tesli, Starlinka i SpaceX jest raczej figurą zbudowaną z kilku grubo ciosanych bloków. Przy czym ani geniusz, ani zmysł do zarabiania pieniędzy, ani obsesyjne pragnienie bycia zauważonym przez celebrytów, opisane szeroko chociażby przez „New York Timesa” w kontrowersyjnej sylwetce, nie jest najpotężniejszą składową jego osobowości. Elon Musk kocha skupiać na sobie uwagę, porywać się z motyką na słońce, prawić bon moty, że „chciałby umrzeć na Marsie, ale nie w trakcie lądowania”, lecz najbardziej motywuje go ambicja, która – śmiało można powiedzieć – przybrała rozmiary międzyplanetarne. A najgorsze, że nikt już nie wie, do czego owa ambicja prowadzi. I chyba nie wie tego sam Musk. Ogon macha psem Nie ma za bardzo sensu przytaczać tu długiej listy jego biznesowych i intelektualnych sukcesów, ale też nie powinno się ich deprecjonować. SpaceX jest dzisiaj właściwie jedynym narzędziem, za pomocą którego Zachód może jeszcze rywalizować w wyścigu kosmicznym z Chinami czy ostatnio z Indiami. Ten projekt jest dobrym przykładem współpracy rządu federalnego z sektorem prywatnym, bo z technologii i sprzętu spółki Muska korzysta dzisiaj NASA, a z drugiej strony to dzięki grantom państwowym firma w ogóle mogła się rozwinąć i stanąć na nogi. Nieco mniej kolorowo wygląda sytuacja Tesli, choć to też produkt, który zrewolucjonizował mobilność na całym świecie. Sprzedaż jednak spada, magazyny są zapchane, nawet Musk nie jest w stanie już rywalizować z zalewem tańszych i relatywnie niezłych elektryków z Chin. Do tego coraz więcej osób w USA i przede wszystkim decydentów w Białym Domu zaczyna się irytować na słowa miliardera i suflowaną przez niego neoliberalną agendę tzw. technooptymizmu. Otóż Musk, podobnie jak zbliżeni do niego ideologicznie i finansowo inni magnaci z Doliny Krzemowej – Peter Thiel czy inwestor Marc Andreessen – uważa, że jakakolwiek ingerencja rządu w sektor technologiczny jest zawsze i w każdych warunkach zła. Władze powinny trzymać się z dala od szeroko rozumianej idei postępu, nie ingerować w monopole (które zresztą według Muska monopolami nie są), tylko pozwolić tłustym kotom dalej się bogacić. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 października, 2024Kultura
Architektura narzędziem obrotu kapitału
Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie Filip Springer – reporter, fotograf i autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze, m.in. „Miedzianka. Historia znikania” (2011), „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” (2013), „13 pięter” (2015). Stypendysta Narodowego Centrum Kultury i Fundacji im. Ryszarda Kapuścińskiego – Herodot. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w kraju. Jego książki tłumaczone są na angielski, niemiecki, rosyjski i węgierski. W najnowszej reportersko-eseistycznej książce „Szara godzina. Czas na nową architekturę” pisze, jak w obliczu katastrofy ekologicznej powinna zmienić się architektura. Komu służą dziś budynki? – Budynki mają to do siebie, że służą wielu interesariuszom jednocześnie. Blok z mieszkaniami komunalnymi służy po trochę każdemu: z jednej strony, mieszkańcom, z drugiej – wszystkim innym, którzy biorą udział w rynku mieszkaniowym. Na przykład politykowi, który będzie się chwalił, że coś wybudował; no i dobrze, niech się chwali. Natomiast ja w „Szarej godzinie” staram się przekonać do tego, by pierwsza motywacja stawiania budynków nie była motywacją inwestycyjną. Trudno sobie wyobrazić, że deweloper nagle powie: przestajemy budować! – Nie uważam oczywiście, że nie powinno się zarabiać na budynkach. W obrębie systemu, w którym żyjemy (i pewnie jeszcze trochę w nim pożyjemy), będzie to nieodzowne. Problem w tym, że architektura stała się ogromnym narzędziem obrotu kapitału. Być może jednym z największych. Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie. Jeśli słyszymy, że 50 tys. mieszkań w Krakowie stoi pustych – tylko dlatego, że opłaca się je trzymać puste, bo i tak nabierają wartości – to mamy do czynienia z czystą spekulacją za pomocą architektury. Podobnie jest ze wznoszeniem kolejnych biurowców w Warszawie. Powstają one po to, żeby zachować pewien margines pustych przestrzeni biurowych, który pozwala utrzymywać ceny na rynku wynajmu biur. Dyskutując o budynkach, rzadko się mówi o ich wpływie na klimat, choć od danych może zakręcić się w głowie. Przemysł cementowy odpowiada dziś za 8% emisji dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie planety – to więcej niż emisja pochodząca z lotnictwa, szacowana na ok. 2,5%. Odpady budowlane są przyczyną 37% globalnej emisji. – Te liczby są nawet większe. Od pewnego czasu mówi się o 11% emisji z cementu. Jak to więc możliwe – idąc za tym, co piszesz – że tak dużo rozmawiamy o podróżach samolotem, sieciówkach z ciuchami i plastikowych słomkach, a tak mało o budynkach? – Bo bardzo trudno zindywidualizować winę w przypadku budynku. Za jego powstaniem stoi mnóstwo graczy: od miasta, które zgadza się, by taki budynek powstał, przez architektów, którzy go projektują, oraz budowlańców, którzy leją beton, aż po inwestora. W tym wszystkim są użytkownicy, którzy czasami występują w roli ofiary, bo mają na głowie te nieszczęsne kredyty. Trochę trudno zagrać w taką prostą grę jak w przypadku słomek i segregacji śmieci. Łatwiej powiedzieć: „Jesteś złym człowiekiem, bo wracasz ze sklepu z foliówką”, niż: „Jesteś zły, bo mieszkasz w budynku z betonu”. Jesteśmy w stanie żyć bez słomek, woreczków, nawet bez lotów na weekend do Lizbony. Niektórzy się oburzą, ale moglibyśmy łatwo zakończyć ten proceder – wystarczy wprowadzić drogie bilety lotnicze i zaprzestać subsydiowania paliw lotniczych. Nie jesteśmy jednak w stanie żyć bez budynków, w związku z czym dyskusja natychmiast wchodzi w sferę niuansów. Ale bez jakich budynków? Czyich budynków? Kto ma o tym decydować? Sam zadajesz w książce to pytanie: „Zbędne budynki, czyli jakie?”. Ktoś może się złapać za głowę, kiedy czyta: „Im gęściej będą zaludnione miasta, tym lepiej”. Piszesz, że lepiej gnieździć się z innymi w pięciopiętrowym bloku, bo zużycie energii przy jego budowie jest mniejsze niż w przypadku wolnostojącego domu rodzinnego.
Pierwsze znaki
Odkrycie sztuki jaskiniowej to moment zmieniający życie Czas: 17 tys. lat temu, dzisiejsza południowa Francja. Dwóch ludzi wchodzi przez wąski otwór i zaczyna wspinać się długim, krętym korytarzem ukrytym głęboko w kompleksie jaskiń. Pod nimi wiruje rzeka, torując sobie drogę przez skały. W korytarzu jest ciemno choć oko wykol i nie docierają tutaj żadne dźwięki ze świata zewnętrznego. Dorosły trzyma płonącą pochodnię, a jej dymiący płomień wyciąga w ciemność palce światła. Nastolatek podąża za nim, spoglądając na ryty na ścianach przedstawiające żubry i renifery. Czasami, gdy przejście się obniża, muszą iść na czworakach lub przedzierać się wśród szkieletów dawno wymarłych niedźwiedzi jaskiniowych, których kły zabrali poprzedni goście, by zrobić wisiorki i naszyjniki. Zmierzają do najodleglejszego miejsca w kompleksie komór, ponad pół kilometra od wejścia. Tam, balansując na piętach, aby stopy nie ugrzęzły w błocie, kucają i przyniesionym ze sobą ostrym kamieniem wycinają z wilgotnego dna jaskini ciężki kawał gliny. Gdy podnoszą bryłę i przenoszą ją na skalisty występ, ich stopy zagłębiają się w podłoże, lecz oni zabierają się do pracy. Powoli miękka glina przekształca się w dwa żubry o długości ramienia dorosłego człowieka. Zwierzęta wpisują się w załamania skały jak w krajobraz, ale wystają majestatycznie ponad jej powierzchnię, a samiec podążający za samicą zdaje się stawać dęba. Ich twórcy stoją, trzymając wysoko pochodnię. W świetle migotliwego płomienia żubry jakby ożywały – ich grzywy sterczą, a charakterystyczne garbate grzbiety i ogony drgają. Czy te rzeźby wykonano w ramach rytuału płodności, aby uczcić magiczne stworzenie życia? A może nastolatek został zabrany w głąb jaskiń, by dopełnić obrzędu osiągnięcia pełnoletności, rytuału przejścia w podróży do dorosłości? Możemy się tylko domyślać. Dwa żubry w jaskini Tuc d’Audoubert we Francji pochodzą z epoki paleolitu. Są prehistoryczne, powstały przed jakimikolwiek źródłami pisanymi, na długo przed wynalezieniem samego pisma. Są to najwcześniejsze znane na świecie rzeźby reliefowe (inaczej płaskorzeźby, czyli rzeźby „wyrastające” z tła). Korzystając ze wskazówek pozostawionych w jaskini: śladów pięt w błocie oraz palców odciśniętych na rzeźbach, archeolodzy i paleontolodzy potrafią powiedzieć, jak i przez kogo żubry zostały wykonane. To niesamowite, tak patrzeć na te ślady – sprawiają wrażenie, jakby zwierzęta wyrzeźbiono zaledwie chwilę temu, a artyści, którzy zostawili swoje odciski w glinie, właśnie odeszli. Nie możemy jednak być pewni, dlaczego rzeźby zostały wykonane. Co taka sztuka znaczyła dla naszych przodków i jakie znaczenie ma ich sztuka dla nas dzisiaj? Czy w ogóle uważali, że to, co robią, jest „sztuką”? (…) Sztuka to podejrzane określenie. Jego znaczenie i wartość zmieniały się z biegiem czasu, ale docelowo stworzono je po to, by służyło do wyrażenia czegoś, co wykracza poza słowa. Współczesny malarz Ali Banisadr twierdzi, że cała sztuka, począwszy od jaskiniowej, dotyczy magii. Mówi, że artyści jaskiniowi „próbowali wykorzystać magię, wyrazić w wizualnym języku coś, czego tak naprawdę nie rozumiemy. Zawsze chodziło o magię”. Co to oznacza? Banisadr nie mówi o żadnym hokus-pokus, o wyciąganiu królika z kapelusza, ale o tajemniczej sile, niewytłumaczalnej mocy. Tego rodzaju magia potrafi przekształcić obiekt lub zestaw znaków na ścianie i dać mu możliwość przekazywania potężnych idei, wykraczającą daleko poza zasięg języka mówionego. Czasami idee te są wyrażane szybko lub z zapierającą dech w piersiach złożonością. Artyści wykorzystują tę magię, aby zmienić najprostsze znaki czy też znajdujące się pod ręką materiały – węgiel drzewny, kamień, papier, farbę – w dzieła sztuki. Kiedy artysta rzeźbi zwierzę bądź maluje postać, niekoniecznie próbuje oddać podobieństwo, raczej stara się wyrazić coś ważnego na temat tego zwierzęcia lub tej postaci. Dlatego dzieła sztuki – niezależnie od tego, jak różnorodne wydają się ze względu na formę – ostatecznie łączy wspólny wątek. Artyści na przestrzeni dziejów zawsze poszukiwali najlepszych środków do wyrażenia swoich pomysłów. (…) Fragmenty książki Charlotte Mullins Krótka historia sztuki, przeł. Ewa Hornowska, Rebis, Poznań 2024 Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kowadło dla prof. Majchrowskiego
Do licznego już grona wyróżnionych Nagrodą Kowadła przyznawaną przez Stowarzyszenie „Kuźnica” dołączył prof. Jacek Majchrowski. – Biografii profesora nie trzeba tu zebranym szerzej przypominać – mówił, otwierając uroczystość, dr Paweł Sękowski, prezes „Kuźnicy”. – Podobnie dorobku naukowego wybitnego znawcy II RP, szczególnie ówczesnych ugrupowań prawicowych, jak również wykładowcy UJ i organizatora Akademii, a dziś już Uniwersytetu Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Jak podkreślił w laudacji prof. Jan Widacki, najdłużej urzędujący prezydent Krakowa przyczynił się do rozwoju miasta, które stało się drugim w Polsce pod względem liczby ludności, prawdziwie europejską metropolią, niezwykle ważnym ośrodkiem akademickim, a także centrum kulturalnym licznie odwiedzanym nie tylko przez turystów. Ale to niejedyne coraz bardziej doceniane osiągnięcia Jacka Majchrowskiego. – To styl uprawiania polityki, koncyliacyjny sposób piastowania urzędu. Jego dwaj wielcy historyczni poprzednicy, Juliusz Leo i Józef Dietl, mają swoje pomniki w Krakowie. Z pewnością swój będzie miał też prof. Majchrowski – dodał prof. Widacki. Kiedy nasz felietonista mówił te słowa, laureat z uśmiechem potakiwał, co zebrani przyjęli jako dowód, że były włodarz Krakowa mimo upływu lat nie stracił poczucia humoru. Nagrodzony, dziękując za Kowadło, przypomniał, że pierwotnie „Kuźnica” odmówiła mu członkostwa, ale po latach anulowała tę decyzję. Nie nosił w sobie urazy, tym bardziej że zawsze miał poglądy lewicowe i trapi go, że dzisiejsza lewica nie potrafi się odnaleźć w czasach, gdy jej naturalna baza, klasa robotnicza, właściwie zanika. Gratulacje w imieniu zespołu „Przeglądu” i czytelników naszego tygodnika złożył prof. Majchrowskiemu piszący te słowa. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wśród przyjaciół książek
Czytelnik, najstarsze i jedno z najbardziej zasłużonych powojennych wydawnictw, obchodzi jubileusz 80-lecia. Na spotkanie pod znanym miłośnikom dobrej literatury adresem Wiejska 12A przybyli autorzy, redaktorzy i przyjaciele wydawnictwa: marszałek Senatu Małgorzata Kidawa-Błońska, wiceminister kultury Sławomir Rogowski, przewodnicząca Rady m.st. Warszawy Ewa Malinowska-Grupińska, prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek Rafał Skąpski, prezes Wydawnictwa Iskry Wiesław Uchański, dyrektor Klubu Księgarza Jan Rodzeń, przewodniczący Rady Stowarzyszenia ZAIKS Janusz Fogler, a także Czesław Czapliński, Jacek Kleyff, Jan Ordyński. Honorowym gościem jubileuszu był Józef Hen, pisarz, który za kilka dni skończy 101 lat. Po raz pierwszy wydał swoją książkę w Czytelniku w 1954 r. „Tu panuje duch dyskusji, myślenia o kulturze. Tu gromadzą się ludzie, którzy cenią dobrą literaturę, kochają książki. To tu od zawsze dbano o to, by do rąk czytelnika trafiały książki dobre, mądre, ciekawe i pięknie wydane”, powiedziała marszałek Małgorzata Kidawa-Błońska na spotkaniu. Z okazji jubileuszu wręczyła przyznany Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik Medal Senatu RP. Jubileusz był też okazją do wyróżnienia prezesa Czytelnika Mariana Sewerskiego honorowym tytułem Przyjaciel Książki, przyznawanym przez Polską Izbę Książki. Prezes dostał też odznakę honorową Zasłużony dla Kultury Polskiej. Wiceminister Sławomir Rogowski wręczył również medale Zasłużony Kulturze Gloria Artis pracownikom wydawnictwa: Aleksandrze Ambros, Irenie Makarewicz i Maciejowi Sadowskiemu, odznaki honorowe Zasłużony dla Kultury Polskiej otrzymali Hubert Izdebski i Anna Rucińska, a dyplomy honorowe Urszula Będkowska i Katarzyna Woźniak. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Skarby w pancernych gablotach
Od „Rocznika świętokrzyskiego” do „Rozmów z katem” Dr Tomasz Makowski – dyrektor Biblioteki Narodowej Najwyraźniej lubi pan oprowadzać po wystawie stałej w odnowionym i otwartym dla zwiedzających Pałacu Rzeczypospolitej. Specjalnie zaaranżowana w kilku salach ekspozycja, czynna już od czterech miesięcy, przedstawia 170 najcenniejszych, unikatowych obiektów ze skarbca narodowej książnicy. Są to zabytki polskiego i światowego piśmiennictwa, począwszy od VIII w. aż po czasy współczesne. Czy sprawdził się pomysł, aby udostępnić te dzieła bezpłatnie wszystkim chętnym? – Z pewnością. Świadczy o tym liczba zwiedzających, która już przekroczyła 70 tys. Codziennie, prócz wtorków, widzimy tutaj ludzi ogromnie zainteresowanych tymi skarbami, świadczącymi o naszej historii od zarania dziejów polskiej państwowości, poprzez kolejne wieki, także w czasach utraty niepodległości, aż do najwybitniejszych dokumentów kultury współczesnej. Ułożenie udostępnionych eksponatów wymagało przyjęcia jakiegoś klucza. – Klucz jest prosty. Ekspozycja ma układ chronologiczny. Otwiera ją najstarszy zabytek polskiej historiografii – „Rocznik świętokrzyski dawny”, w którym zostało zapisane zdanie: „Dubrovka venit ad Miskonem” (Dąbrówka przybyła do Mieszka), kończy zaś rękopis „Przesłania Pana Cogito” Zbigniewa Herberta z wymowną frazą „Bądź wierny. Idź”, sporządzony przez poetę w niewielkim zeszyciku drobnymi literkami. Nawet najciekawsze druki czy rękopisy w gablotach same w sobie mogą wielu odwiedzających znudzić. Przydałyby się więc jakieś anegdoty z nimi związane czy wręcz dowcipy. – Oprowadzający mają w zanadrzu wiele takich opowieści. Ale można je usłyszeć także w audioprzewodniku. A co do gablot, warto wiedzieć, że wszystkie są pancerne i podłączone do elektronicznej sieci monitoringu. Strażnicy nie muszą więc obserwować odwiedzających na miejscu, bo sygnał o jakimś zagrożeniu powoduje, że w sali od razu pojawia się ochrona z bronią. Tego lepiej nie testować. Które eksponaty są najcenniejsze? – W pierwszej gablocie, gdzie znajdują się najstarsze księgi, po prawej stronie spoczywa „Rocznik świętokrzyski” otwarty właśnie na stronie, gdzie jest mowa o Dąbrówce, która przybyła do polskiego władcy Mieszka I. A obok znajdują się kroniki Galla Anonima, Wincentego Kadłubka i Jana Długosza. Gablota zawierająca tak znaczące dokumenty z początków naszej państwowości jest celowo umieszczona niziutko, aby z łatwością mogły tam zajrzeć dzieci i np. osoby na wózkach. Inne gabloty są wyższe. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Punk rock według Donalda Trumpa
„Wybraniec” demaskuje mit sukcesu, który w swoich opowieściach zbudował Trump Ali Abbasi – irański reżyser i scenarzysta filmowy; do kin wszedł jego najnowszy film, „Wybraniec”, o początkach kariery Donalda Trumpa. Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś o nieudanym zamachu na Donalda Trumpa? W jednej chwili pracujesz nad sugestywnym filmem o byłym prezydencie, a w drugiej ociera się on o śmierć… – Pamiętam moment, kiedy się obudziłem tego dnia. Pierwszym newsem, który wtedy przeczytałem, była właśnie informacja o zamachu. Nie ukrywam, że mną wstrząsnęła. Bardzo dużo czasu spędziłem z tymi postaciami i nawet jeśli nie znam Trumpa prywatnie, to wciąż mam wrażenie, że całkiem dobrze go znam. Możemy różnić się poglądowo – politycznie jesteśmy na antypodach – ale to wciąż człowiek. I nikomu nie życzę znalezienia się w takiej sytuacji. Ona pokazuje, jak niebezpiecznym społecznie i politycznie miejscem jest współczesna Ameryka. Przemoc mamy tu na porządku dziennym – realnie dotyka ona każdego z nas. Kiedy myślę o tym zamachu, czuję ogromny smutek. Dlaczego? – Bo nie powinno dochodzić do tak radykalnych sytuacji. Niezależnie od poglądów powinniśmy traktować się z szacunkiem i nie szufladkować siebie przez pryzmat polityki. W idealnym świecie czyjeś opinie nie są z automatu powodem do szerzenia przemocy i krzywdzenia ludzi. W taką wizję przyszłości staram się wierzyć. Macie jakieś cechy wspólne z Trumpem? – Trump od zawsze był dla mnie ambitnym człowiekiem, który nigdy nie bał się dążyć do swoich celów w nieustępliwy sposób. I praca nad tym filmem wymagała właśnie takiego podejścia. Bardzo długo szukaliśmy dystrybutora, który podjąłby się tego wyzwania. Tyle że to trochę tanie porównanie, nie sądzisz? (śmiech). Każdy, kto chce osiągnąć w życiu coś więcej, musi dać z siebie dosłownie wszystko. Wymaga to poświęceń i dążenia do celu. To jedynie udowadnia, że ta droga Trumpa do sukcesu niejako nie różni się od innych historii. I to był nasz punkt wyjścia: młody Donald musiał przejść taką samą drogę jak my wszyscy, tyle że na swoich zasadach. Nie zmienia to faktu, że „Wybraniec” stara się demaskować mit tego „niebywałego” sukcesu, który Trump zbudował w swoich opowieściach. Dodam jeszcze, że aktualnie to najlepszy film o Trumpie w historii – bo żaden inny nie powstał (śmiech). Kim jest dla ciebie Donald Trump? – Punkrockowcem!
Książki z gwarancją poziomu i 11 120 tytułów na koncie
Czytelnik ma 80 lat Wojna jeszcze trwała, gdy w październiku 1944 r. w Lublinie powstała Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik. Była to jedna z pierwszych decyzji nowej władzy, która od początku za swój cel uznała także demokratyzację kultury, ułatwienie szerokim rzeszom obywateli dostępu do kultury wysokiej. I w zrujnowanym kraju, gdy ciągle jeszcze trwała wojna, zaczęto wydawać masowo książki. Temu właśnie miał służyć Czytelnik, po kilku miesiącach przeniesiony do Łodzi, a od 1945 r. działający w Warszawie. Już w tymże roku ukazały się wznowienia powieści Sienkiewicza i Żeromskiego, próbujące zaspokoić ogromny po wojnie głód polskiej książki. Jednocześnie publikowano nowe utwory, będące świadectwem przeżyć wojennych, takie jak „Krata” Poli Gojawiczyńskiej, „Dymy nad Birkenau” Seweryny Szmaglewskiej, „Noc” Jerzego Andrzejewskiego, „Z kraju milczenia” Wojciecha Żukrowskiego. Już w 1946 r. ukazały się 123 książki w łącznym nakładzie niemal 2 mln egzemplarzy. Jednak Czytelnik stał się wkrótce instytucją znacznie poważniejszą niż typowe wydawnictwo książkowe. Był to prawdziwy koncern wydający także dzienniki i czasopisma („Życie Warszawy”, „Dziennik Polski”, „Szpilki”, „Kuźnicę”, „Przekrój”, „Przyjaciółkę” i wiele innych) oraz podręczniki szkolne, prowadzący drukarnie, biblioteki i księgarnie. Krótko mówiąc, starał się robić wszystko, co potrzebne do „zaspokojenia potrzeb kulturalnych mas pracujących”. Tak błyskawiczny rozwój zapewne nie byłby możliwy, gdyby nie pojawił się Jerzy Borejsza, założyciel i pierwszy prezes Czytelnika (1944-1948) oraz spiritus movens ówczesnej polityki kulturalnej; jak pisał Miłosz w „Roku myśliwego”, „władca udzielny prasy i literatury”, który stworzył „swoje państwo w państwie”. Borejsza starał się przyciągnąć do Czytelnika (i pośrednio do nowej władzy) znanych pisarzy, którzy autorytet zdobyli w 20-leciu międzywojennym, również tych, którzy przebywali na emigracji. I to mu się udało. Wśród autorów, których książki zaczęły się ukazywać w masowych, wcześniej niewyobrażalnych nakładach, szybko znaleźli się Maria Dąbrowska i Zofia Nałkowska, Julian Tuwim i Konstanty Ildefons Gałczyński, Jarosław Iwaszkiewicz i Czesław Miłosz („Byłem w jego stajni, wszyscy byliśmy”). Równolegle Czytelnik umożliwiał publikacje pisarzom młodym i początkującym, którzy nieraz stawali się jego autorami i wiązali się z oficyną na Wiejskiej na długie lata. Wymienić tu można Tadeusza Konwickiego, Kazimierza Brandysa, Igora Newerlego, Juliana Stryjkowskiego, Bohdana Czeszkę i wielu innych. Borejsza stał się symbolem „łagodnej rewolucji” (określenie z jednego z jego artykułów), polityki kulturalnej otwartej, starającej się przyciągać, nie odpychać, rozumiejącej twórców, ich ambicje i potrzeby. Ale ta rewolucja trwała zaledwie kilka lat. Usztywnienie kursu politycznego osłabiło pozycję Borejszy, doprowadziło do odsunięcia go od kierowania Czytelnikiem. Ponadto zdarzył mu się fatalny wypadek samochodowy, którego skutki niewątpliwie przyśpieszyły jego śmierć (1952). Stopniowo imperium Czytelnika kurczyło się. Literaturę popularnonaukową przejęło wydawnictwo Wiedza Powszechna Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Boks i kino idą w parze
Wierność i troska Heleny pomogły Jerzemu Kulejowi zdobyć drugi złoty medal olimpijski Xawery Żuławski – (ur. w 1971 r.) absolwent Wydziału Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. „Chaos” przyniósł mu nagrodę za debiut reżyserski lub drugi film w Gdyni oraz Wielkiego Jantara w Koszalinie. Jego największym sukcesem komercyjnym i artystycznym pozostaje „Wojna polsko-ruska”, za którą zdobył wiele wyróżnień, w tym Srebrne Lwy i Paszport „Polityki”. Za „Apokawixę” nagrodzony Złotym Pazurem w kategorii Inne Spojrzenie w Gdyni. Zajmuje się pan najróżniejszymi gatunkami i stylami. To świadoma twórcza strategia, ciągłe pragnienie wyzwań czy przypadek? – Można powiedzieć, że czysty przypadek, choć w przypadki nie wierzę. Wydaje mi się, że filmy bardziej do mnie przychodzą, niż sam je wybieram. A gdy jakaś historia trafi w moje ręce, staram się dobrać do niej odpowiednią formę. Biografia Jerzego Kuleja siłą rzeczy nie może wyglądać jak „Mowa ptaków” czy „Apokawixa”, bo jest epickim kinem o dwukrotnym mistrzu olimpijskim. Myślałem przede wszystkim o zrobieniu filmu dla szerokiej widowni, która będzie na nim dobrze się bawić. Część osób przypomni sobie lata 60. i odbędzie podróż sentymentalną, a inni dopiero odkryją te czasy i zderzą się z realiami PRL. Zresztą to tylko jedna z warstw filmu, który opowiada o wzlotach i upadkach młodej pary, jaką byli wtedy Jerzy i Helena Kulejowie. Podobno pomysł na film przyniósł Waldemar Kulej, syn Jerzego. Gdzie się zaczyna ta przygoda i jak pan do niej dołączył? – Od prawie 10 lat jestem związany z firmą Watchout Studio. Pięć czy sześć lat temu do producenta Krzysztofa Tereja zgłosił się Waldemar Kulej. Po obejrzeniu „Bogów” i „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” stwierdził, że tylko Watchout będzie w stanie zrealizować biografię jego ojca. Pomysł na film o dwukrotnym złotym medaliście igrzysk olimpijskich i prawdziwej legendzie polskiego sportu nie pozwalał nam na chwilę zawahania. Około czterech lat trwało napisanie scenariusza, zebranie środków na film i ukończenie go. Kim był dla pana Jerzy Kulej przed realizacją filmu i czy w ogóle lubi pan boks? – Kulej oczywiście istniał w mojej świadomości, tak jak w świadomości wielu ludzi interesujących się sportem i śledzących wyczyny polskich zawodników. Widziałem też jego rolę w kultowym filmie „Przepraszam, czy tu biją?”, gdzie grał pokiereszowanego gliniarza. O Kuleju ogólnie było głośno, wszyscy wiedzieli, kim jest. Pod koniec życia komentował nawet walki bokserskie, można powiedzieć, że na stare lata szukał też swojego miejsca w polityce. Miał charakterystyczny styl mówienia i wyjątkową charyzmę. Prywatnie jestem kibicem boksu i innych sportów walki. Z kolei Krzysztof Terej amatorsko boksuje. Pomysł na film trafił więc na podatny grunt. Realizacja tej biografii nie należała do łatwych, ale dość gładko pokonywaliśmy kolejne przeszkody, jakby wspierani przez niewidzialną siłę. Boks jest atrakcyjny dla kina? – Boks i kino to dwie dyscypliny, które idą w parze. Jedna i druga sprowadza się do ruchu. Pomyślmy, skąd się bierze walka na ekranie. Właśnie z boksu, który jest archetypem, początkiem, korzeniem. Wiele scenariuszy opowiada zresztą o jakiejś walce, której stawką może być życie albo miłość. Gdyby dłużej nad tym się zastanowić, mnóstwo filmów zawiera też sceny bokserskie, czyli sceny walki. Paradoksalnie w „Kuleju. Dwóch stronach medalu” nie oglądamy aż tak wielu scen z ringu. – W filmie pokazaliśmy zaledwie 12 z 300 walk, które stoczył Kulej. Razem ze scenarzystą Rafałem Lipskim długo się nad tym zastanawialiśmy, ale odkrywając historię Jurka i spotykając się z jego żoną, zaczęliśmy dostrzegać nową perspektywę. Zaintrygowała nas Helena Kulej jako osoba żyjąca w absolutnym cieniu mistrza. Właśnie dlatego powoli rozbudowywaliśmy w scenariuszu kobiecy punkt widzenia i same walki traciły na znaczeniu. Dodatkowo walki olimpijskie trwają trzy rundy po trzy minuty i ich dramaturgia jest dość skąpa. Trzeba w krótkim czasie zdominować przeciwnika, zebrać punkty i wygrać. Kiedy bokserzy pojedynkują się przez 10 lub 12 rund i mają przed sobą istny maraton do pokonania, wtedy napięcie rośnie i można pokazać wzloty i upadki w ringu.
Jeszcze w zielone gramy
Czyli miłość dojrzała Marta Dzido – pisarka i reżyserka, autorka zbioru opowiadań „Babie lato” Po „Sezonie na truskawki” i „Frajdzie” czas na jeżyny, dynie, cierpkie winogrona? Na „Babie lato”? – Po opowieści o wiośnie kobiecości, gdy ta kiełkuje, czas na jesień, tę wczesną jesień, gdy życie ma dojrzały smak. „Babie lato” to książka, która nie narodziłaby się w 25-letniej dziewczynie. Tamta dziewczyna napisała „Małża”. Także kobieta przed czterdziestką, która napisała „Frajdę” – opowieść o ludziach, którym wciąż wydaje się, że są nieśmiertelni – nie nosi w sobie „Babiego lata”. Ta opowieść musiała poczekać, dojrzeć. Wymagała ode mnie przejścia w kolejny etap, w którym jest miejsce na akceptację przemijania, starzenia się, zrozumienia kruchości bytu. Pisałam „Babie lato” w czasie pandemii, zaraz po niej i w momencie wojny tuż obok, gdy poczucie kresu, śmierci stało się jeszcze mocniejsze. Pandemia i wojna to doświadczenia formacyjne dla naszego pokolenia. Wielu osobom bardzo zmieniły myślenie. W tym czasie odeszło kilka bliskich mi osób. Sama byłam chora na dziwne choroby, doświadczyłam przykrych stanów i lęków. Ale zostałaś także babcią, weszłaś w nową kobiecą rolę. – Tak, pojawiła się osoba, która mówi do mnie: babciu. Zaczęłam uczyć się tej nowej roli, żonglować słowem babcia, baba, słowem, które obrosło wieloma stereotypami i budzi konkretne skojarzenia, stąd „Babie lato”. Wychowałam córkę, która ma teraz córkę, a ja jestem babcią. Czuję, że przechodzę w stan, w którym nic nie muszę. Z niewiasty staję się wiedźmą, czyli tą, która wie. Czy można być wiedźmą, tą, która wie, bez doświadczenia bycia matką? – Można, można dojść do tego innymi drogami. Nie musisz mieć doświadczenia macierzyństwa, by być dojrzałą, świadomą kobietą. Możesz rodzić metaforycznie, np. dając światu swoją twórczość. Możesz dawać wsparcie innym, uprawiać siostrzeństwo, dzielić się doświadczeniem. Kobiecość to przecież też rozwój duchowy, tworzenie wspólnoty, do której nie są niezbędne więzy krwi. Żyjąc, nadpisujesz różne formy kobiecości, jesteś więc i dziewczynką, i młodą kobietą, i dojrzałą panią. Możesz być wszystkimi naraz. Zrozumiałam to, pisząc „Babie lato”. Wchodząc w kolejne etapy, wcale nie rozstałam się z poprzednimi wersjami siebie. Tamta dziewczynka, którą dawniej byłam, wciąż jest we mnie. To tak jak z drzewem, gdy patrzysz w przekroju na pień, widzisz słoje. Podobnie jest ze mną – obrastam w warstwy. Czyli nie ma żadnej grubej kreski? – Jest taka pierwotna figura bogini uosabiającej kobiecość, składa się z trzech postaci: młodej dziewczyny, dojrzałej kobiety i staruszki. Ja identyfikuję się z tą świętą trójcą jak najbardziej. Ale oczywiście każdy ma swój sposób przeżywania tych etapów i nie jest moją rolą mówienie, że coś jest tylko dla młodej dziewczyny, a coś tylko dla staruszki. Zresztą u mnie to zawsze było płynne, bo zostałam mamą bardzo wcześnie, mając 19 lat, a babcią już wieku 41 lat. Bardzo możliwe, że zostanę i prababcią. Kolejne etapy mojego życia następowały szybko po sobie, więc siłą rzeczy musiałam dojrzeć. Dało mi to jednak ogromną siłę. Pierwsze książki pisałam, wykradając czas pomiędzy obowiązkami domowymi i opieką nad dzieckiem a studiowaniem, które jeszcze musiałam łączyć z pracą, by się utrzymać. To mnie zbudowało jako pisarkę i jako kobietę. Dziś pisanie książki jest projektem, życie jest projektem, wszystko zapisane i zaplanowane. „Baby, oto moja tajemnica wiary, wielka jest, wreszcie umiem latać”. Tak piszesz w książce. Czujesz się wolna? – Zawsze miałam apetyt na życie, dużo robiłam, by nie dać się stłamsić, wtłoczyć w ramy. Wiele rzeczy mnie fascynowało, ciekawiło, pielęgnowałam swoje marzenia, starałam się je realizować. Dalej chcę żyć pełnią życia, ale nie skupiam się na tym, że coś muszę. Dlatego „Babie lato” można odczytywać jako opowieść o wyzwoleniu. Rób to, czego pragniesz, nie rozmieniaj się na drobne.
Kislinga obrazy kobiety
Codziennie rano sumiennie zasiadał do sztalug i tworzył obraz za obrazem Mojżesz Kisling jest dla nas, Polaków, doskonałym kandydatem na idola, swego czasu bowiem w Paryżu właśnie jego jako jedynego twórcę znad Wisły równano z Pablem Picassem, który zresztą sam ocenił, że „Kisling jest malarzem wielkim”. Paryż w początkach XX w. był zachwycony Kislingiem. Współczesna mu rzeźbiarka Chana Orloff orzekła, że malarz „przynosi zaszczyt naszej epoce”. Zapraszany był na większość paryskich salonów malarstwa. Uznano go za jednego z twórców École de Paris i jednocześnie, w rozrywkowym znaczeniu, za księcia Montparnasse’u. „To mój najlepszy klient”, miał stwierdzić Victor Libion, założyciel słynnej w tamtych czasach knajpy La Rotonde. Malarz zadomowiony był we wszystkich ważniejszych lokalach tej dzielnicy, które wypełniali artyści znani dziś z podręczników o sztuce XX w. Uchodził za duszę towarzystwa, wesołego hulakę. „Bardzo kocham tego malarza, ale jeszcze bardziej kocham tego pijaka”, zażartował Charley Iles, słynny klown z paryskiego cyrku. Jedno i drugie wcielenie złożyło się na wielką popularność Kislinga czy wręcz mit barwnej postaci, legendy paryskiej bohemy. Artysta umiał jednak utrzymać nad sobą kontrolę i nie przekraczać granic w nocnym życiu. Codziennie rano sumiennie zasiadał do sztalug i tworzył obraz za obrazem. Villa La Fleur w podwarszawskim Konstancinie, stylowe muzeum prywatne w rezydencyjnej okolicy, zaaranżowała bodaj pierwszą w historii przekrojową wystawę malarstwa Mojżesza Kislinga (ur. w 1891 r., zm. w 1953). Ekspozycja gromadzi 150 dzieł artysty pochodzących ze zbiorów własnych oraz ściągniętych z różnych muzeów Europy i z kolekcji prywatnych. Otwierają ją krajobrazy, w których malarz nawiązywał do ulubionego Cézanne’a, ale nie pozostał mu długo wierny. Przybliżając się do Picassa i otaczających go kubistów, szybko dokonywał zauważalnej geometryzacji brył, co nadawało obrazom oryginalność. Szedł z wiatrem, ale własnym kursem. W pejzażach nadmorskich miejscowości południa Francji dokonywał nienaturalnego rozjaśnienia palety barw, co czyniło obrazy bardziej eterycznymi i magicznymi. „Brawo, Kisling i jego brawurowe malarstwo”, wykrzyczał Georges Braque, współtwórca kubizmu. W dalszej kolejności Moïse Kisling (jego imię nabiera w tym czasie już francuskiego brzmienia) na warsztat malarski bierze akty. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
AKTUALNOŚCI
WięcejJak powinna działać dobra giełda staroci w Warszawie? Wyjaśniamy
Masz dość bylejakości i chcesz nadać swojemu wnętrzu niepowtarzalnego charakteru? Mamy coś, co Cię zachwyci – antyki z Warszawy! To prawdziwe skarby, które tylko czekają na odkrycie przez miłośników stylu vintage. Ale uważaj! Żeby zdobyć wymarzoną komodę czy stolik, nie wystarczy pójść do pierwszego lepszego sklepu ze starociami. Kluczem do sukcesu jest wybór sprawdzonej, godnej zaufania giełdy. I właśnie takie miejsce dla Ciebie mamy. Gdzie szukać antyków w stolicy? Wybierz targi staroci w Warszawie! Wielbiciele antyków doskonale wiedzą, że najlepsze targi staroci w Warszawie i okolicach to nie zwykły pchli targ. To miejsce z klimatem, gdzie można poczuć ducha minionych epok i zanurzyć się w świecie pięknych przedmiotów. Jeśli chcesz kupić coś wyjątkowego, koniecznie odwiedź giełdę staroci w Warszawie Antyki Bronisze. To prawdziwy raj dla poszukiwaczy skarbów! Na powierzchni ponad 3500 m² znajdziesz setki stoisk ze starociami z całej Polski. Meble w stylu biedermeier, art deco czy klasycystycznym, zabytkowe zegary, porcelana, obrazy -- to tylko część asortymentu, który czeka na Ciebie w każdy weekend. Co najważniejsze, na giełdzie staroci w Warszawie kupisz przedmioty sprawdzone i w dobrym stanie. Wszystkie antyki przed wystawieniem przechodzą specjalną selekcję, dzięki czemu masz pewność, że kupujesz oryginalne perełki, a nie podróbki. Brzmi dobrze? To dodajmy jeszcze, że oprócz zakupów, możesz też liczyć na fachowe doradztwo i ciekawe rozmowy z pasjonatami antyków. A jeśli uda Ci się upolować wymarzoną komodę czy fotel, na miejscu zorganizujesz transport. Ile zapłacimy za meble z minionych epok? Zastanawiasz się pewnie, czy antyki z Warszawy to inwestycja na całe życie, która pochłonie Twoje oszczędności. Niekoniecznie. Oczywiście, targi staroci oferują przedmioty w różnych cenach, ale znajdziesz tu coś dla siebie, niezależnie od budżetu. Za piękny kredens z przełomu XIX i XX wieku w dobrym stanie zapłacisz kilka tysięcy złotych, ale już stylowe krzesło czy stolik kawowy z lat 60. kupisz za kilkaset PLN. Ważne, by wybierać mądrze i kierować się nie tylko wyglądem, ale też stanem mebla. Na Broniszach pomocą służą sprzedawcy – to prawdziwi eksperci, którzy doradzą Ci, na co zwrócić uwagę i jak negocjować cenę. Bo wiedzą, że zapewne chcesz znaleźć tu coś ciekawego dla siebie, niezależnie od zasobności portfela. Na co uważać, poszukując antyków w Warszawie? Te cechy są kluczowe Poszukiwania antyków to ekscytująca przygoda, ale nie daj się ponieść emocjom! Przed zakupem dokładnie obejrzyj mebel i zwróć uwagę na kilka kluczowych kwestii. Po pierwsze, stan zachowania. Drobne rysy czy przetarcia to normalne ślady czasu, ale unikaj przedmiotów z poważnymi uszkodzeniami, jak pęknięcia czy brakujące elementy. Po drugie, zwróć uwagę na materiał i jakość wykonania. Antyki powinny być solidne i precyzyjnie wykończone. Masywne drewno, mosiężne okucia czy ręcznie szlifowane detale to znaki rozpoznawcze prawdziwych skarbów. Po trzecie, poproś sprzedawcę o dowód autentyczności. Renomowane targi staroci w Warszawie, jak giełda Bronisze, dbają o to, by oferowane przedmioty miały udokumentowane pochodzenie. Dzięki temu masz pewność, że kupujesz oryginał, a nie podróbkę. I ostatnia rada -- nie spiesz się! Na giełdach staroci jest tyle pięknych przedmiotów, że łatwo stracić głowę. Daj sobie czas, by wszystko dokładnie obejrzeć, porównać ceny i wybrać coś, co naprawdę Ci się podoba. W końcu antyki to inwestycja na lata, a może i pokolenia!
Jadalnia jak z katalogu wnętrzarskiego? Sprawdź te wskazówki!
Jadalnia to przestrzeń, która nie tylko służy do spożywania posiłków, ale także stanowi serce domu, w którym spotykamy się z rodziną i przyjaciółmi. Jej wystrój ma ogromny wpływ na atmosferę, jaka panuje podczas wspólnych posiłków. Aranżacja jadalni na wzór z katalogu wnętrzarskiego wymaga przemyślanego
Naturalne elewacje drewniane z wykorzystaniem desek z hurtowni Dombal
Dzięki zastosowaniu drewnianej elewacji budynek zyskuje niepowtarzalny charakter. W dodatku jest to trwały efekt, dzięki czemu będzie można cieszyć się naturalnym pięknem i ciepłem przez długi czas. W takim przypadku bardzo istotne jest jednak wybranie odpowiedniego materiału, który musi być doskonałej jakości. Dlatego też
KULT w hali Spodek
KULT już 23 listopada zagra w katowickim Spodku, w ramach Trasy Pomarańczowej 2024 Legenda polskiej sceny rockowej, zespół KULT, powraca do Katowic, aby 23 listopada wystąpić w hali Spodek. Koncert odbędzie się w ramach kultowej
XVIII edycja Konferencji Warsaw Model United Nations
7-10 listopada 2024 Warsaw Model United Nations to popularna na świecie i w Polsce inicjatywa, której celem jest wielotematyczna edukacja młodzieży poprzez symulację obrad Organizacji Narodów Zjednoczonych. W tym roku odbędzie się XVIII edycja wydarzenia, podczas