Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne Przebłyski

Bortniczuka sport dla swoich

Mamy przykład, jak można się nabrać na milutką powierzchowność i gładkie słówka. Kamil Bortniczuk, eksminister sportu i turystyki, zawsze z siebie zadowolony i przy kamerach uprzejmy, w resorcie pokazywał inną twarz: satrapy, który przy dzieleniu kasy bardzo dbał o interesy swoich faworytów. Zmieniał też ustalenia komisji, które sam powoływał i które dostawały wytyczne, kto ma dostać dofinansowanie. Tak było przy programie „Sport dla wszystkich” w 2023 r.

26,6 mln zł w pierwszym naborze przekazano ośmiu podmiotom, które osobiście wskazał Bortniczuk. Propozycje ministerialnej komisji trafiły do kosza. Podobnie było w drugim naborze. Rozdysponowano 78,9 mln i – jak mówi członek komisji – „właściwie cała lista została zmieniona”. Wiadomo, kto dostał kasę. Wiadomo, od kogo. Pozostaje jeszcze sprawdzić dlaczego. Ale to jest już temat dla prokuratury.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Życie ze zdrajcy

Jak żyć? Każdy szuka odpowiedzi. Ale Filip Frąckowiak nie musi. Znalazł już swoje eldorado. Żyje ze szpiega. To zresztą u niego tradycja rodzinna. Z Ryszarda Kuklińskiego żył przecież jego ojciec, Józef Szaniawski. Ze zdrajcy i dezertera próbował zrobić bohatera. Kto chciał, to uwierzył. A nasi politycy, którzy chyba w genach mają podlizywanie się Amerykanom, skorzystali z okazji i sypnęli kasą na budowanie mitu Kuklińskiego. Chętnych do tej sakiewki nie brakło. Frąckowiak miał dobry refleks i dziś jest dyrektorem czegoś, co się nazywa Muzeum Zimnej Wojny im. generała Kuklińskiego. A że pan dyrektor jest człowiekiem bardzo obrotnym, to ma szansę rozbudować muzeum o kolejne izby pamięci i pomniki. Znajdą się pewnie jakieś kapcie, skarpetki czy zdjęcia z komunii. A czego na pewno tam zabraknie? Nie dowiemy się, skąd Kukliński miał w latach 70. kasę na willę, jacht i podróże. Na życie w luksusie, które przecież ówczesne służby widziały.

Amerykanie wiedzą. Ale nikomu nie powiedzą. Frąckowiakowi tym bardziej, bo mógłby stracić wiarę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pod bardzo wysokim napięciem

W Polsce samochód elektryczny to kłopotliwy luksus. I prędko to się nie zmieni.

Być może ktoś jeszcze pamięta zapowiedź premiera Mateusza Morawieckiego z 2016 r., że w roku 2025 będziemy mieli milion samochodów elektrycznych. Fakty są takie, że na koniec kwietnia br. w Polsce zarejestrowanych było zaledwie 55 958 całkowicie elektrycznych samochodów. A hybrydowych plug-in – 53 817 sztuk. To ułamek procenta wszystkich pojazdów poruszających się po naszych drogach, a jeździ ich ponad 19 mln.

Pozornie zmiany wydają się nieuniknione. Zgodnie z decyzją Parlamentu Europejskiego od 2035 r. w państwach Unii Europejskiej ma być zakazana rejestracja samochodów spalinowych, które będzie można kupić tylko na rynku wtórnym. Czy nam się to podoba, czy nie, zdaniem brukselskich urzędników już jesteśmy skazani na tzw. elektryki.

Moim zdaniem zakaz ten będzie można między bajki włożyć, gdyż większość krajów Unii nie jest gotowa na tak daleko idącą transformację, a poza tym samochody z silnikami benzynowymi i diesla są praktyczniejsze i tańsze w eksploatacji.

Boleśnie przekonał się o tym światowy potentat na rynku wypożyczalni samochodów, koncern Hertz, który trzy lata temu zamówił 100 tys. samochodów elektrycznych marki Tesla. Elon Musk był zachwycony. Potem było tylko gorzej.

Wynajem samochodów elektrycznych nie przełożył się na lepsze wyniki firmy, a zaczął wręcz przynosić straty. W jednym z wywiadów Stephen M. Scherr, były już dyrektor generalny sieci wypożyczalni Hertz, powiedział, że koszty napraw tych samochodów są około dwukrotnie wyższe niż samochodów spalinowych. I dodał, że gdyby nie elektryki, firma bez wątpienia zarobiłaby dużo więcej pieniędzy. W konsekwencji koncern anulował zamówienie i wystawił na sprzedaż 20 tys. dostarczonych już pojazdów. To nie była najlepsza reklama elektromobilności.

Rewolucja czy ewolucja?

Kariera współczesnych samochodów elektrycznych zaczęła się w roku 2003, gdy w Austin w Teksasie powstała firma Tesla, której współzałożycielem był 32-letni Elon Musk opromieniony sławą założyciela firm PayPal (usługi transferu pieniędzy) i Space X (projektowanie i konstruowanie rakiet nośnych dla pojazdów kosmicznych).

Nikt nie wątpił w jego zapowiedzi uruchomienia seryjnej produkcji tanich samochodów elektrycznych, które przewyższałyby zalety tradycyjnych pojazdów o napędzie spalinowym. Musk trafił w niszę rynkową, gdyż na początku XXI w. koncerny samochodowe nie były zainteresowane elektrykami, traktując je jako ciekawostkę.

Pierwszy samochód marki Tesla o nazwie Roadster zjechał z linii produkcyjnej w 2008 r. Ten mały sportowy pojazd powstał we współpracy z firmą Lotus Car i wcale nie był tani – w wersji podstawowej kosztował 98,5 tys. dol. Pierwszy seryjny model o nazwie Model S pojawił się na rynku w czerwcu 2012 r. Z kolei w roku 2015 zadebiutował Model X. Do początku 2018 r. Tesla wyprodukowała 300 tys. samochodów. Wartość giełdowa spółki rosła jak na drożdżach. W chwili debiutu na amerykańskiej giełdzie NASDAQ w 2010 r. za jedną akcję płacono 17 dol., a 11 lat później wartość tej samej akcji osiągnęła 895 dol.!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bramy piekła

Polska na olimpiadzie odnosi sukcesy duchowe, o jakich Zachodowi nawet się nie śniło.

Na podbój Paryża wybrali się nie tylko sportowcy, ale także trenerzy, lekarze, dietetycy, masażyści, psycholodzy, psychiatrzy i… księża.

Duszami naszych reprezentantów oraz pozyskaniem przychylności niebios zajmuje się Edward Pleń, kapelan olimpijczyków i członek zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Na pasterzowaniu wyczynowcom ksiądz Edi, jak o nim mówią, zjadł zęby – zadebiutował podczas olimpiady w Sydney w 2000 r. i od tego czasu regularnie towarzyszy naszym orłom.

Z pozoru osiągnięcia ks. Plenia nie powalają. Chociażby w 1976 r. w Montrealu olimpijczycy byli pozbawieni duchowego wsparcia, bo w czasach PRL o kapelanach na garnuszku państwa lub organizacji w rodzaju PKOl nie było mowy. Rezultat? Nasi przywieźli 26 medali, w tym siedem złotych i sześć srebrnych. To do dziś niepobity rekord. W czasie 24-letniej współpracy ks. Plenia ze sportowcami Polacy na pięciu letnich igrzyskach zdobyli 71 krążków, najwięcej w Sydney i w Tokio – po 14. To niemal dwukrotnie mniejszy dorobek niż w Kanadzie przed 48 laty.

Sportowcy Chińskiej Republiki Ludowej tylko w 2021 r. w Tokio wywalczyli 89 medali, więcej niż Polacy na pięciu igrzyskach. A reprezentanci Państwa Środka w ogóle nie korzystają ze wsparcia duchownych – w Chinach władzę sprawuje partia komunistyczna. Na zawodników co najwyżej mają więc wpływ kapłani partyjni, co, jak wskazują na to owoce, w osiąganiu sukcesów nie przeszkadzało. I nie przeszkadza – przez cztery dni po otwarciu olimpiady w Paryżu Chiny zdobyły osiem złotych medali i jest niemal pewne, że tylu – jeśli nie dojdzie do interwencji góry – otoczeni opieką kapłana Polacy nie zdobędą przez całe igrzyska. Jeśli już uciułają cztery, zostanie otrąbiony sukces na miarę zwycięstwa pod Grunwaldem.

Na razie niebiosa, mimo pośrednictwa prześwietnego zawodnika w sutannie, nie kwapią się, by Polska stała się sportową potęgą i odgrywała w klasyfikacji medalowej igrzysk rolę adekwatną do znaczenia w dziejach świata, choć wyeliminowanie z rywalizacji Danielle Collins podczas meczu z Igą Świątek budzi szacunek.

Lecz ks. Pleń zasługuje na platynowy medal, bo zademonstrował, w jaki sposób należy reagować na bluźnierstwa, a to poziom międzynarodowy, chińszczyźnie niedostępny. Z podobnych względów krążki z najszlachetniejszych kruszców winny zawisnąć na szyjach patriotów w osobach Jarosława Kaczyńskiego i Patryka Jakiego. Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Trump jak Hamilton?

Demokraci i republikanie nie tylko zauważyli zapomniane regiony USA, ale coraz głośniej wołają: globalizacji i wolnemu handlowi już dziękujemy.

Amerykańska kampania wyborcza jest – wybaczą państwo truizm – pełna niespodzianek. Jedną z bardziej nieoczywistych stanowi to, że w ostatnich tygodniach karierę robi kolejne nazwisko. Nie Trump, nie Harris, nie Vance ani Biden. To Alexander Hamilton. Tak, ten sam Alexander Hamilton, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, pierwszy sekretarz skarbu młodej republiki, którego uważa się także za twórcę dolara i którego wizerunek od ponad stu lat zdobi najpopularniejsze amerykańskie banknoty.

Dlaczego jednak publicyści, eksperci z think tanków i doradcy polityczni postanowili sobie przypomnieć o Hamiltonie właśnie? Powodów mogłoby być wiele, bo jego biografia pełna była zasług dla powstającego państwa. A niemal 10 lat temu, po premierze popularnego musicalu poświęconego Hamiltonowi i zatytułowanego jego nazwiskiem, zainteresowanie nim tylko wzrosło. Dziś chodzi jednak nie o zasługi ani legendarną śmierć w pojedynku z marzącym o pozycji prezydenta USA rywalem Aaronem Burrem.

Przyczyną ponownego zainteresowania Hamiltonem jest jego stanowisko w sprawie przemysłu. W swoim czasie jako jeden z najbardziej wpływowych twórców amerykańskiej polityki gospodarczej i systemu finansowego opowiedział się za protekcjonizmem i wprowadzeniem ceł i taryf. Stany Zjednoczone muszą pobierać cła, by uwolnić się od zadłużenia u zamorskich potęg, ale i by uniezależnić się od kosztownego importu. Właśnie dlatego – uważają niektórzy – młoda republika dziś jest światową potęgą, bo dzięki Hamiltonowi postawiła kiedyś nie na handel zbożem, ale na ochronę krajowego rynku i rozbudowę przemysłu. Coraz większe i bardziej wpływowe grono na amerykańskiej prawicy mówi zatem: „Musimy wrócić do Hamiltona!”.

Za tym hasłem kryje się jednak coś więcej. Choćby rosnące niezadowolenie z globalizacji, porzucenie dotychczasowych dogmatów partii republikańskiej, poszukiwanie nowej tożsamości amerykańskiego konserwatyzmu i debata o takich świętościach jak status dolara.

Złote lata i co dalej?

Po 1989 r. poparcie dla wolnego handlu, obniżania ceł i taryf oraz łagodzenia regulacji – wyrażające się w kolejnych umowach handlowych obejmujących coraz większe partie globu – było w USA niemal powszechne. Co prawda, przeciwko włączeniu Chin do Światowej Organizacji Handlu protestowały związki zawodowe i niektórzy akademicy, ale obie liczące się partie miały to w nosie. Zwolennikami liberalizacji handlu – i otwarcia na Chiny – byli i demokraci, i republikanie. Jeszcze wcześniejszą umowę NAFTA, dziś niepopularną i budzącą krytykę obu stron, poparło nawet więcej republikańskich senatorów niż demokratów. U progu XXI w. wydawało się, że jeśli chodzi o relacje handlowe, naprawdę obserwujemy „koniec historii”. Protekcjonizm umarł, a prędzej czy później wszystkie kraje otworzą się na handel albo podzielą los Korei Północnej.

Te złote lata nie trwały jednak wiecznie. Po 2008 r., na początku nieśmiało, amerykański główny nurt zaczął dostrzegać coś więcej niż pozytywne skutki wolnego handlu. Chiny bynajmniej nie stały się demokracją ani nie otworzyły rynku dla wielkich amerykańskich koncernów (jak choćby Polska). Import coraz tańszych dóbr codziennego użytku i przenoszenie miejsc pracy do innych krajów oznaczały wyrok śmierci dla wielu miast i miasteczek przemysłowych regionów USA. Sprzeciw wobec tego stał się motywem przewodnim kampanii Donalda Trumpa w 2016 r. Jego przeklinanie Chin, wolnego handlu i tragicznych konsekwencji globalizacji dla amerykańskiego przemysłu i bezpieczeństwa spowodowało, że nowojorski miliarder podbił serca białej klasy robotniczej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr 32/2024

Kto odpowiada za śmierć 200 tys. cywilów Premier przekazał 100 mln zł na rozbudowę Muzeum Powstania Warszawskiego. Miałoby to sens, gdyby zmieniono profil muzeum. Zamiast radosnego zwycięstwa moralnego i chwały tych, „co na tygrysy mają visy”, należy pokazać zagładę miasta jako wynik braku racjonalnej polityki. I wymazać nazwiska dowódców powstania z nazw ulic. Elementem optymistycznym, pokazującym siłę narodu, powinna być odbudowa stolicy. To odbudowie, a nie powstaniu Warszawa zawdzięcza swoje istnienie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Dobrzy nieznajomi w Toskanii

Mogę się założyć, że każdy kraj ma swoją Sally Rooney i swojego Macieja Marcisza, bo wszędzie znajdziemy milenialsów piszących o relacjach międzyludzkich.

Maciej Marcisz – pisarz, zawodowo związany również z branżą wydawniczą. Autor głośnego debiutu „Taśmy rodzinne” (2019) i powieści „Książka o przyjaźni” (2021). Jego opowiadania ukazywały się na łamach „Vogue Polska”, „Gazety Wyborczej” czy „Pisma”. Najnowsza książka „Znaki zodiaku”, tak jak poprzednie, ukazała się w wydawnictwie W.A.B.

Kiedy ostatni raz byłeś w Toskanii?
– Właśnie z niej wróciłem.

Już w „Taśmach rodzinnych”, twojej debiutanckiej powieści, rodzina Małysów odwiedza Włochy i jest to Toskania. Nieprzypadkowo?
– Toskania to dla mnie przede wszystkim jeden z symboli takich wymarzonych, europejskich, statusowych wakacji. Z jednej strony masz słońce, pizzę i piękne widoki, czyli „głupie” wczasy dla ciała. Z drugiej zaś w Toskanii dostajesz cały ciężar europejskiej cywilizacji i jej dziedzictwa, tamtejsze kolekcje sztuki czy wielowiekową architekturę. Toskania sprawdza się jako symbol i wciąż silnie rezonuje jako rodzaj marzenia i wakacyjnej projekcji. Często jeździliśmy tam w dzieciństwie z rodzicami. Te wszystkie wrażenia – cyprysowe aleje, zapach rozgrzanego kamienia, świerszcze wieczorem, nieustanne poczucie bycia w jakimś filmie lub wierszu – powróciły do mnie w postaci tej książki.

I dlatego postanowiłeś umiejscowić tam również akcję „Znaków zodiaku”?
– Od początku pracy przy tej książce miałem trzy rzeczy: tytuł, który bardzo do mnie przemawiał, Toskanię i basen. Tyle. Marzyło mi się napisanie wakacyjnej powieści w stylu „Basenu” w reżyserii François Ozona (2003) lub „Nienasyconych” Luki Guadagnina (2016), te dwa filmy były dla mnie głównymi referencjami. Jedną z pierwszych migawek, które inspirowały mnie przy pracy nad powieścią, był obraz robienia sobie zmywalnego tatuażu na wakacjach. Ten tatuaż to dla mnie coś szalonego, ale w sumie niezupełnie. Kojarzy się z wakacyjnym życiem na próbę, przymierzaniem tożsamości i udawaniem, że możemy więcej. Przez tydzień lub dwa nasze życie nie działa do końca na poważnie. Tego typu marzenia otworzyły przede mną temat eksperymentowania z własnym ja, nawet jeśli nowe wcielenie umrze wraz z końcem wyjazdu.

Tym sposobem do powieści wprowadziłeś wątek horoskopu i czytania z kart.
– Profesjonalni astrologowie twierdzą, że horoskopy publikowane w gazetach to największa szkoda wyrządzona ich dziedzinie. Pomysł, że osoby urodzone w tym samym miesiącu mają wspólne cechy i przeznaczenie, jest uproszczeniem. No bo jak to ma działać? Mamy dostępnych tylko 12 losów i typów osobowości? Astrologia wierzy, że każdy z nas posiada unikalny profil, swój kosmogram – obraz nieba w momencie i miejscu naszych narodzin. Aby go ustalić, należy znać nie tylko dzień, ale również godzinę przyjścia na świat, najlepiej co do minuty. Dopiero wtedy możemy zobaczyć, jak dokładnie wyglądał układ gwiazd. Czy wierzę w jego działanie? Czasami tak, czasami nie. Jestem świadomy efektu horoskopowego. Dostrzegam wiele podobieństw między astrologią a literaturą. Obie dziedziny funkcjonują na granicy prawdy i fikcji, bazują na magii języka oraz jego wpływie na nasze umysły i rzeczywistość. Pod wpływem astrologii bohaterowie „Znaków…” odbywają przede wszystkim podróż tożsamościową. Niby od lat są najlepszymi przyjaciółmi, ale realnie niewiele o sobie wiedzą. Choć nie potrafią tego przyznać, już dawno temu oddalili się od siebie. Są pogubieni, każdy w swoim kryzysie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Poczuć z bliska ogień

Czego w olimpijskim mieście jest więcej? Sportu, barierek i maskotki o imieniu Phryge. Czego mniej? Śmieci na ulicach oraz paryżan i paryżanek.

Korespondencja z Paryża

Olimpiada w Paryżu to sport, sztuka, trochę polityki.

Na jednym z budynków przy rue de Rivoli wisi plakat ze sportowcem, który po olimpijskim zwycięstwie uniósł pięść w geście Czarnych Panter. Na ogrodzeniu przy jednym z okolicznych skwerów wystawa pięknych sportowych zdjęć Williama Kleina. Po czerwcowych wyborach do Zgromadzenia Narodowego paryskie mury wciąż krzyczą „Soyez pas racistes = votez NFP” („Nie bądź rasistą = głosuj na NFP”, czyli Nouveau Front populaire, lewicową koalicję). W lipcu zaś Francuzi udowodnili, że największą sportową imprezę na świecie można otworzyć w sposób, w jaki jeszcze nikt tego nie zrobił, czyniąc z miasta wielką scenę i odgrywając na niej artystyczny spektakl o braterstwie, siostrzeństwie, wolności i równości.

W mariaż sportu ze sztuką wmieszała się jednak polityka.

– To była przesada – mówi barman w jednej z kawiarni i z wykrzywioną miną pokazuje mi w telefonie zdjęcie słynnej już sceny przy stole, w której niektórzy dopatrzyli się nawiązania do „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci, a drudzy ripostowali, że nawiązuje do obrazu Jana van Bijlerta „Uczta bogów”.

– Nie jestem katolikiem, ale wyobraź sobie, że twoja córka albo syn oglądają w telewizji coś takiego.

– I love it! – rzuca bukinistka znad Sekwany. – Bardzo inkluzywna ceremonia, i to mi się podobało!

– Paryż zawsze był w awangardzie, więc ceremonia mnie nie zaskoczyła – uważa Marc Alaux, który prowadzi wydawnictwo i księgarnię. – Rozumiem jednak, że niektórzy ludzie mogli poczuć się urażeni. Transmisję ogladało pewnie z miliard osób na całym świecie i może Aya Nakamura nie musiała tańczyć w taki sposób – tu Marc zaczyna się wyginać i przesuwa dłoń po klatce piersiowej.

– Ceremonia bardzo ładna. Jedynym minusem był deszcz – dodaje sprzedawca pamiątek ze sklepiku przy Boulevard Saint-Michel. – Ale każdy ma prawo do swojej opinii, bo na tym właśnie polega demokracja.

Dyskusja w paryskich kawiarniach i francuskich mediach trwa, a tymczasem organizatorzy oświadczyli, że żadna to „Ostatnia wieczerza” i żaden Jezus. Reżyser spektaklu Thomas Jolly w kanale telewizyjnym BFMTV zapewnił, że ukazał po prostu pogańską ucztę z bogami Olimpu, a w jego pracy nie ma miejsca na pragnienie poniżenia kogokolwiek czy czegokolwiek.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Króluje „nieproporcjonalne”

Kłębią się chmury tematów, temacików. Niby lepiej, niż kiedy ugór inspiracji, ale do końca trudno powiedzieć. Nie pisałem jeszcze niczego o niespodziewanej zamianie miejsc w wyścigu o amerykańską prezydenturę, może nie lubię tego tematu, który ściąga wciąż niepotrzebną uwagę na postać Trumpa. Z drugiej strony przecież Trump jest tylko efektem stanu rzeczy i świadomości współczesnych Stanów Zjednoczonych. Kamala Harris jest zjawiskową postacią i cała jej kariera, czyli mówiąc po prostu gigantyczna praca, którą wykonała w swoim zawodowym życiu, żeby osiągnąć obecną pozycję, jest niesłychana i niewyobrażalna. Samo postawienie tych dwóch postaci obok siebie w wyścigu o prezydenturę jest obrazem społeczno-politycznej aberracji. Ale też kto by się zagłębiał w dawne sprawy, które pozwoliły jej pełnić funkcję prokurator generalnej Kalifornii czy wiceprezydentki USA – przecież ona tak zaraźliwie się śmieje… Wiadomo, że nie ma jednej Ameryki, wiadomo, że trumpowski koszmar ma przeraźliwą moc oddziaływania na miliony, wiadomo, że cały ten wybór daleki jest od racjonalności, za którą chciałbym, żebyśmy każdego dnia tęsknili.

Tymczasem w cieniu igrzysk olimpijskich wykluła się polska imba nad imbami wokół zawieszenia Przemysława Babiarza w roli komentatora sportowego, który nie uniósł (a może uniósł?) zadania interpretacji jednej z najsłynniejszych piosenek XX w. – „Imagine” Johna Lennona, wykorzystanej podczas uroczystej ceremonii inauguracji w Paryżu. Babiarz rzucił: „Świat bez nieba, narodów, religii i to jest wizja tego pokoju, który wszystkich ma ogarnąć. To jest wizja komunizmu, niestety”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Igrzyska nie tylko olimpijskie

Na otwarciu igrzysk olimpijskich padły słowa: „Przez 16 dni świat pokaże swoją najładniejszą twarz”. Święte słowa. Moje dzieci oglądały uroczystość krótko i jednym okiem, a potem poszły do swoich komputerów, do gier i filmów. Tam mają lepsze efekty specjalne. Były liczne akcenty LGBT – wyobrażam sobie obrzydzenie prezesa i jego drużyny, a też odruchy wymiotne polskich kiboli. W tym, co uznano za parodię „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci (donoszę, że geja), kpin ze słynnej wieczerzy nie dostrzegłem, bo ich nie szukałem. Ale ten groteskowy i wieloznaczny obraz skłonił tuzy intelektualne prawicy, takie jak Morawiecki, do głoszenia, że kończy się europejska kultura, że to degrengolada i degeneracja. Prezes i jego armia, nasi biskupi, rodzina Radia Maryja – tylko oni mogą obronić Europę przed upadkiem i zrodzić nową kulturę i sztukę. Przez osiem lat rządzili i co urodzili? Pokraczne monstrum. Teraz z pianą na ustach potępiają odsunięcie od relacjonowania olimpiady komentatora sportowego Przemysława Babiarza, który słuchając utworu Lennona „Imagine”, komentował: „Świat bez nieba, narodów i religii. To jest wizja pokoju, który ma wszystkich ogarnąć. To jest wizja komunizmu, niestety”. Ja, człowiek łagodny, dałbym mu tylko upomnienie i nie robił takiej afery, chociaż Babiarz ewidentnie jest człowiekiem PiS.

Prawica nie rozumie języka dawnej i współczesnej kultury europejskiej. Na otwarciu było wiele francuskich symboli historycznych, mało dostępnych dla ludzi z innej kultury, sam czasami się w tym gubiłem. W spektaklu olimpijskim, podobnie jak w naszej sztuce nowoczesnej, za którą nie przepadam, był rys groteski i karykatury, były soczyste, czasami krwawe aluzje. Taki mamy teraz etap naszej cywilizacji śródziemnomorskiej. Co będzie dalej, nie wiem. Świat nie umrze na kpinę, parodię, nawet na bluźnierstwo, a od zmian klimatycznych być może. Na wszelki wypadek prawica narodowa w globalne ocieplenie z naszej winy nie wierzy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.