Archiwum
Loty do Egiptu – idealny wybór na słoneczny wypoczynek i przygody
Artykuł sponsorowany Tajemniczy i nieco mistyczny Egipt jest dostępny dużo łatwiej, niż można przypuszczać. Jeśli dobrze to rozegrasz, trafisz do Egiptu w najlepszym możliwym czasie, a do tego nie przepłacisz. Czy wakacje w Egipcie to dobry pomysł? Najlepszy! Pozostaje tylko kwestia
Praktyczne narzędzia do monitorowania wydajności stron i aplikacji
Artykuł sponsorowany Dbasz o szybkie ładowanie swojej strony lub aplikacji? Wydajność jest kluczowa, gdy chcesz przyciągnąć użytkowników i utrzymać ich uwagę. Istnieje wiele narzędzi, które pomogą Ci sprawdzić, jak działa Twoja witryna i co możesz poprawić.
Jak dbać o brwi, by zawsze wyglądały perfekcyjnie?
Artykuł sponsorowany Odpowiednio dobrany kolor i kształt brwi nadają spojrzeniu wyrazistości i powodują, że rysy twarzy stają się bardziej harmonijne. Jeśli chcesz uzyskać naturalny wygląd, ich odcień nie może być zbyt jasny lub zbyt
Ludzkość zawsze będzie potrzebowała lewicy
JEDEN:
KRZYSZTOF JANIK
TROJE:
ADAM JAŚKOW
DOMINIKA RAFALSKA
PAWEŁ SĘKOWSKI
KRZYSZTOF JANIK: (…) W 1982 albo 1983 r. odbywa się w Śródborowie narada aktywu ZSMP, na której jest sekretarz Waldemar Świrgoń oraz podlegający mu kierownik o dźwięcznych inicjałach L.M. – Leszek Miller. Towarzysze uznali, że ja powinienem coś o partii powiedzieć, więc powiedziałem, ale wystąpiłem dość krytycznie, m.in. krytykując pułkowników za to, że przejęli de facto zarządzanie państwem i mówiąc, że to już raz było w Polsce i się nie sprawdziło. Po kilku dniach dzwoni do mnie towarzysz Miller i pyta, czy może przyjść. „Proszę cię bardzo, Lechu, przyjdź”, odpowiadam. Dostaje kawę i tradycyjne pytanie, czy jakąś lufę… Bo to były czasy, że gdy jechało się np. na Podlasie, to wracało się z pełnym bagażnikiem. W każdym razie Miller przychodzi i odmawia picia gorzały, co mnie lekko zdumiewa…
PAWEŁ SĘKOWSKI: Czyli było wiadomo, że będzie pryncypialnie!
JANIK: I mówi do mnie: „Towarzyszu Janik, czy macie przepustkę do KC?”. Ja na to mówię: „No mam” (bo miałem przepustkę na stołówkę). „To pokaż”. Pokazuję, a on wtedy mówi, że niestety musi mi ją zabrać. Proszę bardzo – oddałem. Odchodził wtedy Jaskiernia i chłopcy w ZSMP wydumali, że Jurek Szmajdziński będzie kandydatem na szefa, a ja na jego pierwszego zastępcę. „Biuro Polityczne odmawia ci rekomendacji”, usłyszałem od Millera. Lechu na mnie patrzy i myśli, że świat mi się zawalił, bo to przecież najsurowsza kara. A ja mówię: „Słuchaj, ale na co mi ta rekomendacja?”. „No wiesz, nie możesz kandydować”, odpowiada zdziwiony Leszek. To ja wtedy: „A co ma Biuro Polityczne do naszych wyborów? Mogą mnie nie wybrać, ale kandydować mogę”. Potem odbył się zarząd główny ZSMP we Wrocławiu. Przed posiedzeniem Miller zrobił zebranie członków partii i powiedział: towarzysze, jest decyzja Biura Politycznego, nie popieramy towarzysza Janika. I oczywiście… wygrałem, i to ponad 90%. Opowiadam to nie po to, żeby się chwalić czy topić Millera, bo to nie pierwsza jego wpadka w życiu politycznym. Natomiast po to, żeby pokazać, że nastąpiły procesy emancypacji ruchu młodzieżowego od partii. PZPR już nie była w stanie nad tym zapanować.
To samo było wtedy w reaktywowanym ZSP, bo umówmy się, że ani Antoś Dragan, ani Tadek Sawic to nie byli faceci łatwi do sterowania. To samo masz w ZMW, gdzie Świrgonia zastępuje Leszek Leśniak, który jest dość opornym facetem. Ale, co znacznie gorsze dla partii, to samo jest w OPZZ. Bo masz z jednej strony Alfreda Miodowicza, który na początku nie chce wejść do Biura Politycznego. Alfred to był facet z gitarą, ale ma takiego Rajmunda Morica – nie pamiętacie pewnie – to jest taki towarzysz ze Śląska, który pięścią w stół wali i mówi: „Towarzysze, wy nam nie będziecie mówić, jak ludzie mają żyć w naszym kraju! To my wiemy, wy gówno wiecie!”. Więc ten nurt emancypacyjny rośnie. Ja myślę, że niektórzy już wyraźnie widzieli, że to idzie w taką stronę, w którą ostatecznie poszło, że tego już się nie da opanować. Mam wrażenie, że gdzieś od 1986 r., od X Zjazdu, gdzie wybrano jeszcze Jaruzelskiego, narastało w Generale przekonanie, że dalej tak już się nie da.
SĘKOWSKI: Zanim przejdziemy do 1986 r. i twojego wejścia w aparat partyjny, zapytam, co zadecydowało o tym, że ostatecznie nie poszedłeś tak głęboko w naukę, jak wpierw zakładałeś. Czy to był bezpośrednio skutek twojego zaangażowania w ZSMP?
JANIK: Tak, bez wątpienia.
SĘKOWSKI: Porzuciłeś pracę nad habilitację czy w ogóle jej nie zacząłeś?
JANIK: Zacząłem zbierać materiały, gdzieś tam pod opieką Artura Bodnara, coś razem obgadywaliśmy. To miała być rzecz o społeczeństwie, wtedy określanym mianem „rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego”. W praktyce można powiedzieć, że to była problematyka obejmująca kwestie przemian świadomościowych i zmiany wzorców osobowych i ideałów. Miałem zająć się polityczną mentalnością społeczeństwa polskiego. Doktorat napisałem o czymś zupełnie innym – o Związku Młodzieży Wiejskiej w województwie krakowskim. Ale w 1976 r. ruszyły rządowe programy międzyresortowe (czego nam dzisiaj brakuje!), wśród nich taki, który prowadził Hirek Szczegóła, profesor z Zielonej Góry, dosyć wtedy szanowany socjolog, bo trudno w tamtym okresie mówić o politologach, ojciec dzisiejszego prof. Lecha Szczegóły z Uniwersytetu Zielonogórskiego. Ten program dotyczył kultury politycznej społeczeństwa polskiego. I to Hirek Szczegóła zaproponował, żebym zajął się kulturą polityczną młodzieży. Szczerze powiedziawszy, ja się wtedy zacząłem uczyć, co to jest. Na zachodzie Europy ta kultura polityczna była bardzo modnym terminem, wszyscy się nią zajmowali: postawami, świadomością, zachowaniami, instytucjami. Za udział w tym programie brałem nawet jakieś wynagrodzenie. A gdy przechodziłem na emeryturę, a jestem „stary portfel”, więc obliczano mi ją z 10 kolejnych lat albo z 20 wybranych, okazało się, że te 10 najlepszych lat to były właśnie lata 70.! Praca w tych programach międzyresortowych była traktowana jak normalne wynagrodzenie, nie płaciło się wtedy składek ani podatków. I jak w którymś roku zarobiłem tam z 80 tys., a na uczelni miałem co miesiąc 4 tys., to znaczy, że były to poważne pieniądze. Dlatego dzisiaj jestem zasobnym emerytem! Dodam, że przez ostatnie 20 lat pracowałem na jakichś ośmiu-dziewięciu uczelniach, tak, że oprócz etatu na Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego mam jeszcze zajęcia na pięciu czy sześciu uczelniach…
SĘKOWSKI: Czyli nie tylko stary portfel, ale też stara szkoła… Powiedz mi jeszcze jedną rzecz, związaną już nie z nauką, ale z okresem studiów i jego wpływem na twoje dalsze losy. Jesteś powszechnie postrzegany jako osoba bardzo towarzyska, która ma bardzo wiele kontaktów i jest bardzo lubiana. Znamy się, więc wcale mnie to nie dziwi! Czy jest tak, że większość tych kontaktów nawiązałeś właśnie w czasach studenckich i bezpośrednio po studiach, w ruchu młodzieżowym? Czy te znajomości procentowały potem w twojej karierze politycznej?
JANIK: To cię zdziwię, bo
Trump show
Kibice piłkarscy, ci radykalni, czyli kibole, to od wielu lat ulubieńcy PiS. Mają swoje pielgrzymki na Jasną Górę – rycerze jasnogórscy z kastetem na pięści i k… na ustach. W finale takiej pielgrzymki w jednej z przykościelnych sal odbyło się spotkanie z Karolem Nawrockim. Zgromadzeni, ustrojeni w klubowe szaliki, poczęli skandować ochrypłymi głosami: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Bardzo to się spodobało obywatelskiemu kandydatowi na prezydenta. Mówił: „Bardzo cenię kibicowski i stadionowy zmysł do tego, aby podejmować wiele tematów w sposób bardzo autonomiczny”. Rzeczywiście, kibole mają niezwykły zmysł do podejmowania wielu społecznych tematów w sposób autonomiczny. Wystarczy posłuchać, co autonomicznie wykrzykują na stadionach, zobaczyć, co wypisują na transparentach i z jaką nienawiścią rzucają się sobie do gardeł.
Przed laty lubiłem cytować fragmenty z autobiograficznej książki „Jak ryba w wodzie” peruwiańskiego pisarza, polityka i noblisty Maria Vargasa Llosy. Dawno temu spotkałem go w Polsce, opowiadał mi o tej publikacji. Był wtedy pokaleczony po przegranej w walce o prezydenturę z Albertem Fujimorim. Mówił o nim okropne rzeczy, co przyjmowałem z pewną rezerwą – naiwnie nie mieściło mi się w głowie, że Japończyk, który jakimś cudem zostaje prezydentem Peru, może być łajdakiem.
Małachowski dla Agnieszki Gozdyry
Agnieszka Gozdyra została laureatką Nagrody im. Aleksandra Małachowskiego. Wyróżnienie to przyznane zostało za niezależność dziennikarską i otwarcie na najważniejsze problemy społeczne. Statuetkę wręczył przewodniczący Unii Pracy Waldemar Witkowski.
Agnieszka Gozdyra od 2008 r. związana jest z telewizją Polsat. Była prezenterką „Informacji”, prowadziła programy publicystyczne „Tak czy nie”, „Skandaliści”, „Polityka na ostro”, a od 2020 r. – „Debatę dnia”. Ma też w Radiu dla Ciebie swój program „Bez ogródek”.
„Niezależność dziennikarska kojarzy mi się z odpornością na to, czego od ciebie chcą inni. Ludzi jest wielu i każdy będzie chciał czegoś innego, więc gdybym miała słuchać wszystkich, to po prostu nie wyszłabym z domu i nie zrobiłabym żadnego programu”, mówiła Agnieszka Gozdyra.
Patrona nagrody, Aleksandra Małachowskiego, czytelnikom „Przeglądu” przedstawiać nie trzeba, był bowiem stałym felietonistą naszego tygodnika, obecnym w życiu redakcji. Dziennikarzem był od roku 1956, poza tym działaczem społecznym i politykiem, honorowym przewodniczącym Unii Pracy, wieloletnim prezesem PCK, współautorem programów „Telewizja nocą” i „Rozmowy o cierpieniu”.
Nagroda jego imienia przyznawana jest corocznie, a jej laureatami są m.in. Jacek Żakowski, Monika Olejnik, Jerzy Domański, Robert Walenciak oraz Eliza Olczyk.
Baba od przyry
Starzy ludzie pamiętają czasy szkolne nawet wtedy, kiedy wszystko inne wypadło im już z pamięci. Zdarza się, że osoby z demencją lub chorobą Alzheimera zapominają imion własnych dzieci i współmałżonków, ale wciąż pamiętają nazwisko dawnej nauczycielki biologii.
Święte słowa. Wita nimi wakacyjnie ospałą młodzież w nowym roku szkolnym niejaka Inge Lohmark, najbardziej zgorzkniała belferka wszech czasów, bohaterka powieści „Szyja żyrafy” autorstwa Judith Schalansky. Przed dwoma laty Ha!art wydał „Spis paru strat” (również w przekładzie Kamila Idzikowskiego), rewelacyjny tom esejoopowiadań o naszych wymarłych gatunkach, językach i miejscach. Teraz drukuje, jak dotąd jedyną, powieść greifswaldzkiej autorki. Schalansky projektuje i ilustruje książki sama – jej „Atlas wysp odległych” nagrodzono jako najpiękniejszą publikację roku.
Także „Szyja żyrafy” wyróżnia się mnogością rycin i upodabnia do szkolnego podręcznika biologii, który jest jednym z kluczowych rekwizytów w tej historii kilku dni z życia pani od przyrody w upadającym gimnazjum w północno-wschodnich Niemczech. Na każdej stronie oprócz tytułu rozdziału widnieją naukowe określenia zagadnień przyrodniczych, które deterministycznie odnoszą się do bieżącej treści książki. A jest nią agresywny monolog wewnętrzny pani Inge
Mario, dokąd ty tak gnałaś?
Konopnicka urodziła się wiek za wcześnie: krytykowała Kościół, odeszła od męża, miała partnerkę i prowadziła gazetę dla kobiet
Magdalena Grzebałkowska – pisarka i reporterka. Dwukrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike za książki „1945. Wojna i pokój” (2015) oraz „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia” (2021). Autorka biografii ks. Jana Twardowskiego. Jej biograficzny reportaż „Beksińscy. Portret podwójny” (2014) został nominowany przez „Gazetę Wyborczą” w plebiscycie „Książka 25-lecia”. Pod koniec zeszłego roku premierę miały „Dezorientacje”.
Kiedy słyszy pani nazwisko Konopnicka, co pani sobie myśli? Jakie słowa same się nasuwają?
– Przed rozpoczęciem pracy nad „Dezorientacjami” myślałam, że to totalna nuda. Konopnicka była dla mnie katorgą szkolną i rozprawką z „Naszej szkapy”. Dziś natomiast poetka kojarzy mi się głównie z odwagą. Wyprzedzała swoje czasy o wiek. Nagle okazało się, że Polacy zupełnie jej nie znali. Pomnik, który jej postawiono, trzymał w środku zupełnie kogoś innego, niż myśleliśmy.
Napisano już stosunkowo dużo biografii Konopnickiej. Nawet w 2014 r. ukazała się pozycja Iwony Kienzler. Skąd ta potrzeba opowiedzenia jej historii jeszcze raz?
– Nie tyle potrzeba, ile fakt, że do świata mainstreamowego zaczęły się przebijać różne informacje o Konopnickiej. Choćby Lena Magnone napisała doktorat o naszej narodowej wieszczce, do tego zaczęły się pojawiać różne publikacje – nawet w formie artykułów. Wówczas zauważyłam, że powoli rozwija się świadomość Polaków na temat „herstorii”. Ludzie zaczęli dojrzewać do tego, że kobietom także należy dać miejsce i pozwolić, aby ich historie wreszcie wybrzmiały i ujrzały światło dzienne. O Konopnickiej napisano sporo pozycji i już wtedy ich autorzy wiedzieli o pisarce więcej, niż zdradzali w biografiach, które nie były całościowe.
Czasy jednak się zmieniają i z dzisiejszej perspektywy możemy sobie pozwolić na tzw. pisanie w stylu anglosaskim. To znaczy, że piszemy samą prawdę, polegając rzecz jasna na dobrym smaku i fact-checkingu. No i nie ukrywamy mniej lub bardziej osobistych – a zarazem kontrowersyjnych – tematów. Pewnie można by napisać tego typu książkę w latach 70., ale pytanie, kto chciałby wydać „Dezorientacje” w takiej formie w czasach cenzury i zupełnie innej mentalności. Parę lat temu pomyślałam sobie, że to może pora na odczarowanie Konopnickiej. Albo przynajmniej odbrązowienie. Zaczęłam mówić różnym ludziom, że to naprawdę interesujący temat: czytelnicy reagowali entuzjastycznie, ale znajomi z kręgów pisarskich – pisarze, redaktorzy – odradzali mi konfrontację z Konopnicką. Mówili: „koszmar”, choć w głębi duszy czułam, że to ma szansę się udać. Tylko w ogóle nie chciałam czegoś takiego pisać.
Dlaczego?
– Jestem reporterką, więc moim pokarmem są rozmowy z ludźmi. Z tymi, którzy pamiętają bohaterów i bohaterki pisanych przeze mnie tytułów. A Marii Konopnickiej nikt nie ma prawa pamiętać; zmarła ponad 114 lat temu. Nie miałam pojęcia, jak do tego się zabrać, ale kiedy szukałam tematu do nowej książki, pomyślałam, że przynajmniej warto spróbować (śmiech). I tak się zaczęło.
Czy w trakcie researchu był jakiś moment przełomowy, wywołujący ciarki? Coś, co pokazało pani, że ta praca ma sens i warto było ją realizować?
– Kiedy filmowcy zaczynają pracę nad nowym projektem
W stolicy mody palenie niemodne
W Mediolanie nie można już palić na ulicy, chyba że 10 m od innych osób. Naruszającym przepisy grożą kary od 40 do 240 euro
Od 1 stycznia 2025 r. we wszystkich miejscach publicznych Mediolanu, nawet na ulicy, obowiązuje zakaz palenia. Nowy przepis ma na celu poprawę jakości powietrza i ochronę zdrowia mieszkańców. Pomysł budzi jednak sporo kontrowersji.
„Palaczu, wyjdź! I cofnij się o kolejne 10 m!” – to komunikat informujący, jak muszą się zachowywać palacze w Mediolanie. Z tarasów i barów w mieście, także w dzielnicy Navigli, gdzie kwitnie życie nocne, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły popielniczki. W ich miejsce pojawiły się tabliczki antypapierosowe. Mają przypominać, że w stolicy mody palenie już nie jest modne.
Lekcja nowego stylu życia
Od 1975 r. zakaz palenia obowiązuje we włoskich szpitalach i transporcie, a od 2005 r. we wszystkich zamkniętych miejscach publicznych. W stolicy Lombardii od 2021 r. dotyczy on też placów zabaw, parków, obiektów sportowych i przystanków komunikacji miejskiej. Nowością jest to, że obecne rozporządzenie objęło również tarasy, bary, restauracje i wszystkie otwarte przestrzenie publiczne, w tym ulice. W miejscach tych nie można już palić, chyba że odsuniesz się o 10 m od innych osób. Naruszającym przepisy grożą kary w wysokości od 40 do 240 euro.
„Wprowadzamy nawyk niepalenia w pobliżu ludzi. Nie pali się tam, gdzie można wyrządzić krzywdę innym”, skomentowała zakaz palenia na zewnątrz, który obejmuje np. stoliki ustawione przed barami, zastępczyni burmistrza Mediolanu Anna Scavuzzo. „Ten zakaz jest wskazówką, jaki nawyk należy sobie wyrobić. Uważam, że w ten sposób najlepiej chronimy zdrowie. Palenie jest złe”, zauważyła wiceburmistrzyni.
Mediolan, znany z długotrwałego związku z modą i stylem, jest pierwszym miastem we Włoszech, które wprowadziło tak daleko idące ograniczenia dotyczące palenia na zewnątrz. Zakaz nie obejmuje jedynie waporyzatorów i papierosów elektronicznych.
Jak podaje włoski dziennik „Il Sole 24 Ore”, po wprowadzeniu nowego przepisu władze miasta nie nałożyły jeszcze na nikogo kary pieniężnej – wolą raczej edukować obywateli na temat nowego stylu życia. Z praktycznego punktu widzenia jednak sprawdzanie, czy nie doszło do jakichkolwiek naruszeń zakazu, było dotychczas niewykonalne, ze względu zarówno na tłumy turystów, jak i na mniejszą liczbę policjantów na ulicach.
Z otoczenia rady miejskiej, na której czele stoi burmistrz Giuseppe Sala, dochodzą głosy, że „łatwiej i szybciej jest zachęcić kogoś do zgaszenia papierosa, niż nałożyć na niego karę”. Poza tym celem zakazu nie jest zarabianie pieniędzy
Serce w pudełku
Rok 2024 był rekordowy dla polskiej transplantologii. Mamy świetnych lekarzy, a polscy naukowcy pracują nad rewolucyjnymi urządzeniami, które ułatwią przeszczepy
Kardiochirurdzy z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego dokonali przeszczepu serca u 14-letniej pacjentki. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że serce zostało przetransportowane aż z Litwy i przez prawie osiem godzin funkcjonowało poza organizmem człowieka. Było to możliwe dzięki urządzeniu OCS (Organ Care System) Heart, pieszczotliwie nazywanemu „sercem w pudełku”. To swoista rewolucja – do tej pory organ do przeszczepu mógł się znajdować poza organizmem przez maksymalnie cztery godziny. To pierwszy zagraniczny transport serca w Polsce.
Niesamowite pudełka
Przeszczepu dokonano w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego WUM. OCS Heart to niewielkie pudełko, które mieści się w bagażniku samochodu osobowego. Urządzenie zapewnia tzw. ciągłą perfuzję. Oznacza to, że serce może pracować nawet przez 12 godzin, w podróży.
– Jest to przełom w polskiej transplantologii. Dostajemy kredyt czasowy na organizację i przewóz narządu. Dzięki temu będziemy mogli przeszczepiać większą liczbę serc. Ten organ w czasie transportu cały czas bije i to jest niesamowite – opowiada mediom Krzysztof Zając, koordynator transplantacyjny z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Przeszczep serca u 14-latki był siódmym zabiegiem na WUM z wykorzystaniem OCS Heart. Koszt pojedynczego użycia „serca w pudełku” wynosi 300 tys. zł. Zarówno urządzenie, jak i środki na specjalistyczne jednorazowe wkłady służące do transportu organu pozyskiwane są ze zbiórek prowadzonych przez Fundację dla Transplantacji w akcji #ZostawSerceNaZiemi.
– To skok w przyszłość, bo skracamy czas, gdy dany narząd, np. serce, jest niedokrwiony. Niedokrwienie zwiększa ryzyko, że organ nie podejmie funkcji po przeszczepieniu. Rozmawiamy o tym, by w przyszłości wykorzystać metody pozwalające w czasie perfuzji leczyć dany narząd. To jest przyszłość – podkreślał w rozmowie z RMF24 prof. Michał Grąt, transplantolog, konsultant krajowy w dziedzinie transplantologii klinicznej.
Wydłużenie czasu od pobrania do wszczepienia przyczyni się do zauważalnego zwiększenia liczby dostępnych organów. Warto pamiętać, że Polska jest częścią systemu Eurotransplant. Zakłada on pierwszeństwo biorcy w kraju dawcy, jednak gdy biorca się nie znajdzie, uczestnicy systemu dostają informację o dostępności organu. Należy pamiętać, że transplantacja to zawsze walka z czasem. Dlatego koordynatorzy transplantacyjni dyżurują całą dobę. To oni w ciągu kilku minut ustalają, czy transplantacja jest możliwa, i uruchamiają procedurę.
„Serce w pudełku” nie jest jedynym urządzeniem, które może zrewolucjonizować transplantację w kraju i na świecie. Polscy naukowcy prowadzą właśnie testy operacyjne najnowszego prototypu NanOX Recovery Box. To nowatorski sprzęt do przechowywania i perfuzji organów przeznaczonych do przeszczepów. Testy odbywają się w Instytucie Fizjologii i Żywienia Zwierząt PAN w Jabłonnie. Według twórców urządzenia NanOX Recovery Box









