Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne Przebłyski

Morawiecki kontra Banaś, czyli obrazek z życia prawicy

Mateusz Morawiecki był przesłuchiwany w NIK. W trzech sprawach: Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, Polskiej Fundacji Rozwoju, a także KNF i GetBacku. Czyli patologii, łapówek i oszustw. „To są obszary, gdzie wątek pana premiera się przejawia”, mówił po przesłuchaniu prezes NIK Marian Banaś. A Morawiecki pisał na platformie X, że Banaś to „krakowski hotelarz”, przypominając sprawę z jego kamienicą i pokojami na godziny. Hm… Sprawa kamienicy była znana, gdy Morawiecki powoływał Banasia na swojego ministra finansów, a potem wybierał go na prezesa NIK. „Życiorys Banasia to życiorys prawdziwego patrioty”, zachwycał się.

Łatwo w Polsce przejść od zera do bohatera, w drugą stronę też…

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Sakiewicz w kontrze do Kaczyńskiego

Dwie telewizje adresowane do prawej strony to jak na skłóconą prawicę o jedną za dużo. TV Republika Sakiewicza i wPolsce24 Karnowskich już otwarcie ze sobą konkurują. Jeńców nie biorą. Żadnych pieszczot. Tylko nawalanka. Nikt tak boleśnie nie obnażył Republiki jak stacja Karnowskich, która bezlitośnie drwiła z pokazywanego na żywo nerwowego dreptania prezydenta Dudy czekającego na Trumpa. Dudę Republika ośmieszyła, ale sobie nabiła oglądalność. Konkurencji do Dudy nie dopuściła. Nawalanka ma też drugie dno. Telewizja wPolsce24 jest wiernym odbiciem poglądów Kaczyńskiego. Nie to, co Republika, która chce go zastąpić. Na wiecach Nawrockiego często słychać skandowanie: „Republika!”. Sakiewiczowi od dawna marzy się nowa partia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Francuskie miasteczka na celowniku karteli

Na sennej i dotąd bezpiecznej prowincji kwitnie handel narkotykami

We Francji handel narkotykami rozprzestrzenia się na nowe terytoria: małe miasteczka. Kraj, który od dawna jest głównym europejskim rynkiem nielegalnych substancji, obawia się konsekwencji narastania tego problemu. W ciągu ostatnich kilku lat, jak twierdzą eksperci, handel narkotykami stał się bardziej zauważalny w miastach średniej wielkości i małych, które kiedyś wydawały się senne i bezpieczne.

Morlaix: narkotyki w sercu Bretanii

Jednym z takich miejsc jest Morlaix w departamencie Finistère, zamieszkane przez ok. 15 tys. osób. Miejscowość słynie z imponującej mariny, ratusza z balkonem, z którego w lipcu 1945 r. przemówienie wygłosił gen. Charles de Gaulle, oraz XVIII-wiecznej fabryki tytoniu, która została przekształcona w ośrodek kulturalny.

Niestety, w ostatnim czasie miasteczko musi stawić czoła rozwojowi handlu narkotykami i towarzyszącej mu przemocy.

„Mamy do czynienia z falą kokainy, to coś nowego – powiedział burmistrz Jean-Paul Vermot. – Wiedziałem, że będę musiał się z tym zmierzyć, ale nie na taką skalę. Mamy tu młodych ludzi z okolicznych wsi, którzy twierdzą, że bez kokainy nie ma już imprezy. Po raz pierwszy handel narkotykami i ich konsumpcja dotykają nawet najmniejsze wioski”.

Miasteczko położone niedaleko portu Roscoff zawsze w mniejszym lub większym stopniu zmagało się z problemem narkotykowym. Ale rok 2024 był przełomowy – doszły do tego handel ludźmi i obecność broni palnej w przestrzeni publicznej. Dowódca komisariatu policji w Morlaix, Renaud Moal, mówi o walce gangów. Jeden z dilerów chciał się usamodzielnić i „źle mu to wyszło”, jak komentuje Moal. Zaczęły się bójki, strzały w drzwiach domów rywali. „Sytuacja się pogarszała, ale odkąd ich aresztowaliśmy, jest spokój”, podsumowuje policjant. Burmistrz dodaje jednak: „W 2021 r. w Morlaix pojawił się tzw. model marsylski. Zostałem natychmiast poinformowany. Grożono mi śmiercią. »Spalimy ratusz«, usłyszałem”. Dwa lata później na północy miasta zaczął działać nowy punkt handlu narkotykami.

Francja leży na skrzyżowaniu szlaków narkotykowych i jest dla handlarzy doskonałą lokalizacją. Konopie indyjskie trafiają tu z Maroka przez Hiszpanię, podczas gdy kokaina dostarczana jest z krajów Ameryki Południowej, takich jak Peru, Kolumbia i Boliwia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

W Oscara pogromem

Zgodnie z przewidywaniami komentatorów Izrael bezceremonialnie zakończył rozejm – wznowił mordercze bombardowania i ofensywę lądową, atakuje szpitale. Setkami giną cywile, w tym dzieci. Równocześnie, co w jakimś sensie umykało uwadze opinii publicznej w ogromie ludobójczej agresji na Gazę, od miesięcy trwają intensywne działania na okupowanym Zachodnim Brzegu. W operacjach wojskowych giną ludzie, dokonywane są masowe aresztowania. Element przemocy państwa izraelskiego na terenach okupowanych stanowią antypalestyńskie pogromy i inne akty bezpośredniej agresji, których sprawcami są izraelscy osadnicy (nielegalni w świetle prawa międzynarodowego). Atakują oni mieszkańców palestyńskich osad i wiosek, w pobliżu których pobudowano izraelskie osiedla. Jak to z pogromami bywa, atakujący są objęci nawet nie dyskretną, ale wręcz nachalną ochroną żołnierzy izraelskich, którzy zresztą niejednokrotnie biorą udział w aktach przemocy.

Przed miesiącem palestyński reżyser Hamdan Ballal został nagrodzony Oscarem za pełnometrażowy dokument „No Other Land” („Nie chcemy innej ziemi”), który zrealizował wraz z Baselem Adrą, Yuvalem Abrahamem i Rachel Szor. Film, koprodukcja palestyńsko-norweska, opowiada historię przyjaźni i wspólnego działania palestyńskiego aktywisty Basela Adry i izraelskiego dziennikarza Yuvala Abrahama, autorką zdjęć jest izraelska operatorka Rachel Szor, a powstawały one przez prawie 20 lat. W minionym tygodniu grupa kilkudziesięciu osadników izraelskich, w obecności żołnierzy IDF, zaatakowała mieszkańców wioski, w której mieszka Hamdan Ballal. Reżysera przed jego własnym domem, w którym schroniła się żona z trójką dzieci, pobili ludzie ubrani w mundury armii izraelskiej. Jak mówią mieszkańcy wioski, od czasu nagrodzenia filmu Oscarem groźby pod ich adresem się nasiliły, ataki stały się bardziej intensywne. Po pobiciu reżyser został zatrzymany przez żołnierzy izraelskich i uwięziony w areszcie w pobliskiej bazie wojskowej, gdzie bez pomocy medycznej, z zasłoniętymi oczami, spędził ponad dobę w celi.

Jak podaje Al-Dżazira, „osadnika (głównego sprawcę ataku) można zobaczyć z innymi zamaskowanymi mężczyznami na szeroko rozpropagowanym nagraniu wideo z sierpnia, na którym grożą Ballalowi. »To moja ziemia, dostałem ją od Boga«, mówi osadnik na nagraniu, w którym używa również wulgaryzmów i próbuje zmusić Ballala do walki. »Następnym razem nie będzie miło«, dodaje”.

Ten atak jest kolejną odsłoną systemowej przemocy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Political fiction

Najwyższy czas, by w oparciu o prawo pomóc parlamentarzystom odzyskać przyzwoitość

Termin utopia pochodzi od łacińskiego tytułu eseju napisanego prawie 510 lat temu przez Tomasza Morusa, który przedstawił wizję idealnego państwa i systemu społecznego. Starożytni Grecy nazywali tak miejsce nieistniejące, ale dobre. Czyli coś, czego nie ma, ale może być…

Rada Ministrów przyjęła przygotowany przez Ministerstwo Rozwoju i Technologii projekt ustawy mającej na celu deregulację prawa gospodarczego i administracyjnego oraz doskonalenie zasad opracowywania prawa gospodarczego. Każda władza przynosi nowe zapowiedzi ułatwień dla przedsiębiorców i zazwyczaj kończą się one zgodnie z powiedzeniem jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Borysa Jelcyna i premiera Federacji Rosyjskiej (1992-1998) Wiktora Czernomyrdina: „Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle”…

A może przede wszystkim trzeba „zderegulować” przestrzeń polityczną? Tomasz Morus twierdził, że „rzadkością, doprawdy, jest społeczeństwo mądrze zorganizowane”. Spróbujmy więc zastanowić się, czy niosąca skutki społeczne deregulacja gospodarczo-administracyjna, bez zmian regulujących funkcjonowanie polityków i ich elektoratów, znacząco i perspektywicznie wpłynie na rozwój państwa.

Wyobraźmy sobie zatem Polskę, w której wprowadzone zostałyby następujące zmiany systemu politycznego:

  1. Obowiązek posiadania uprawnień wyborczych

Do głosowania uprawnieni byliby posiadacze pozytywnego wyniku testu z podstawowej wiedzy obywatelskiej na temat funkcjonowania państwa i jego gospodarki. W wielu państwach ubiegający się o obywatelstwo muszą zdać taki egzamin. Na przykład od cudzoziemców chcących zostać obywatelami RFN wymagana jest znajomość historii, prawa, społeczeństwa i życia w tym kraju, którą należy się wykazać na teście Leben in Deutschland.

Jerzy Urban kpił ze świadomości obywatelskiej Polaków: „Ludność cieszy się demokracją, bo co cztery lata stworzyć może władze państwa na swój obraz i podobieństwo”. Dosadniej ocenił swoich rodaków francuski polityk, długoletni burmistrz Montpellier i prezydent regionu Langwedocja-Roussillon Georges Frêche: „Ludzi inteligentnych jest w społeczeństwie jakieś pięć czy sześć procent. Moje kampanie robię więc dla idiotów”. Notabene za tę wypowiedź zdobył w 2010 r. nagrodę specjalną w plebiscycie „Humor i polityka” organizowanym przez francuski Press Club.

Czy taki test nie byłby zasadny w dobie mediów, zwłaszcza społecznościowych, które zmieniły homo sapiens w homo videns – najczęściej scrollów czerpiących wiedzę o otaczającej rzeczywistości z sieci? Przecież w kolebce demokracji, Atenach, też nie każdy mógł głosować. Oczywiście realizacja takich testów napotkałaby trudności, ale odpowiednie przepisy łączące system edukacji z samorządnością byłyby możliwe.

  1. Obowiązek wyborczy

To nakładany na każdego obywatela posiadającego potwierdzone prawo do głosowania przymus uczestniczenia w wyborach i referendach. Według dostępnych danych sprzed 10 lat przymus wyborczy istniał w 26 państwach na świecie, m.in. w Singapurze, Australii, Belgii oraz we Włoszech, gdzie z braku możliwości egzekwowania go ze względu na brak przepisów wykonawczych najczęściej nieuczestniczenie karane jest grzywną.

W Polsce przepis taki zapobiegałby wynikającym z obojętności lub emocji skokom frekwencji i uprawniał zdobywców mandatów do stwierdzenia, że zostali wybrani przez naród, a nie jego procenty procentów głosujących.

  1. Opłata wyborcza

Warto rozważyć wprowadzenie opłaty za udział w głosowaniu, która skłaniałaby wyborców do choćby minimalnej refleksji nad programami i kandydatami, bo płacąc za coś, zazwyczaj wykazujemy się większym rozsądkiem – sprawdzamy wady i zalety towaru, w tym wypadku tych, których trzeba utrzymywać przez kolejne cztery lub pięć lat.

Według Państwowej Komisji Wyborczej koszt organizacji ostatnich wyborów parlamentarnych wyniósł 350 mln zł. Łatwo obliczyć, że przy frekwencji 74,38%, a liczbie uprawnionych wynoszącej 29 532 595 osób, każdy głosujący kosztował

Wiesław Gałązka jest dziennikarzem i publicystą, byłym wykładowcą akademickim, konsultantem politycznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Pora na zmiany

Chyba żadne środowisko nie dostaje po głowie tak mocno jak wyborcy lewicy. Na domiar złego co roku jest gorzej i gorzej. Jeśli czegoś przybywa, to wstydu za to, co robią nominaci Czarzastego i Biedronia pod szyldem Nowej Lewicy.

Skarżą się nam czytelnicy, że dla ogółu Polaków dzisiejsza lewica ma twarz wicemarszałka. I kolejnych skandalistów. Gdy skryli w Sejmie Wieczorka, pamiętanego z wielu afer w Szczecinie i z kompletnie nieudanego kontaktu z nauką polską, pojawiła się ministra Kotula. Ta z kolei po oszustwach co do swojego wykształcenia powinna mieć już przed nazwiskiem tytuł była ministra. Gdy koleżanki ją obroniły, zaczęły się problemy z Andrzejem Szejną, który z wiadomych powodów nigdy nie powinien pełnić żadnych funkcji. Jeszcze nie tak dawno w województwie świętokrzyskim lewica miała licznych wyborców i wpływy. Pod rządami Szejny w tym regionie dogorywa. Jeśli ktoś ma wątpliwości, kim on jest, przypomnę jego słowa w Radiu Kielce w 2019 r., po tym jak go wybrano do Sejmu, z mizernym wynikiem 4,27% głosów: „Jestem wzruszony, że poprowadziłem Lewicę jak marszałek Piłsudski – też socjalista – do powrotu do niepodległości”. Tego na trzeźwo nie da się powiedzieć. Słuchać na trzeźwo też trudno.

O nominatach Czarzastego coraz więcej wiadomo, bo ich wpadki są opisywane przez media. Mniej wiadomo o chytruskach, których powsadzali na posady Biedroń ze Śmiszkiem. Patronat nad tą ekipą objął Krzysztof Gawkowski, niestrudzony organizator konferencji prasowych z zapowiedziami, czego to jako wicepremier niebawem nie zrobi. Trzeba będzie długo żyć, żeby zobaczyć pierwsze, skromne efekty tej propagandy.

Co można powiedzieć o tej ekipie? Jak nie oszuści, to w najlepszym razie ludzie o bardzo skromnych umiejętnościach. Daleko im do wymagań, jakie muszą spełniać urzędnicy państwowi wysokiego szczebla. A takie funkcje w koalicji rządzącej pełnią, kompromitując siebie i wprawiając w osłupienie tych, którzy muszą mieć z nimi kontakt. By być sprawiedliwym, wspomnę też o tych, którzy, choć są z mandatu Czarzastego, pracują dobrze i z sensem. A tym, co ich obciąża, jest bardzo mocno rozwinięty oportunizm. Polega to choćby na gotowości do wykonywania każdych, nawet kompromitujących, poleceń kierownictwa partii. Zatrudniają więc u siebie po protekcji bądź nieudaczników, bądź hochsztaplerów nastawionych na interesy.

Produkt polityczny Czarzastego i Biedronia schodzi ze sceny w atmosferze skandali. Zanim ostatecznie się wywróci, usłyszymy jeszcze sporo o tym, co kryje się za kulisami.

A na koniec dobra wiadomość. Wiadomo już, jak w żadnym wypadku nie może wyglądać partia lewicowa. I kogo trzeba trzymać z daleka od tej nazwy. Pora więc na zmiany.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Jak wybielić cały naród

Republika Południowej Afryki, do niedawna symbol walki z instytucjonalnym rasizmem, jest dziś na celowniku amerykańskiej prawicy

Grup zawodowych i etnicznych, instytucji, a nawet idei, które według administracji Donalda Trumpa stanowią zagrożenie dla cywilizacji białego człowieka, jest tyle, że łatwo w tej spirali nienawiści się pogubić. Nie mają też sensu próby racjonalizacji tego zachowania, bo jest ono motywowane wyłącznie ideologią i osobistymi traumami protagonistów tej ofensywy. To zresztą działanie jak najbardziej celowe, zarówno w formie, jak i w treści. Już w 2019 r., pod koniec pierwszej kadencji Trumpa, naczelny ideolog ruchu MAGA i dzisiejszy propagator izolacjonizmu Ameryki Steve Bannon powiedział w wywiadzie dla telewizji PBS, że republikanie powinni „zalać strefę” (flood the zone), poruszając się z „prędkością kagańca” (muzzle velocity). Te frazy brzmią enigmatycznie, ale opisują dość banalną strategię polityczną, w jakimś sensie analogiczną do słynnego motta Marka Zuckerberga i innych startupowców o „szybkim poruszaniu się i niszczeniu status quo”. Chodzi o to, by zmieniać, atakować, uderzać w kilkanaście czy kilkaset celów jednocześnie, nawet jeśli robi się to bez ładu i składu. Osiąga się wówczas dwa efekty: chaosu informacyjnego i napięcia emocjonalnego. Pierwszy powoduje, że nie wiadomo już, na co reagować, bo następuje inflacja kryzysów. Drugi – że nie reaguje się na nic, bo dominuje uczucie przybicia, trwałej porażki i braku sprawczości wobec władzy.

Tyle, jeśli chodzi o teoretyczny wstęp do próby zrozumienia działań Trumpa, J.D. Vance’a czy Elona Muska. Oczywiście są między nimi znaczące różnice, ale wszyscy z całego serca nienawidzą starego porządku politycznego, normatywnego czy ekonomicznego. I nie zawahają się przed wykorzystaniem każdego dostępnego instrumentu w celu zniszczenia go, a przynajmniej zrównania z ziemią jego symboli.

MAGA przeciw „tęczowej demokracji”

Takim symbolem jest niewątpliwie Republika Południowej Afryki w swoim obecnym kształcie. Brytyjski tygodnik „The Economist” kilka tygodni temu napisał nawet, że w oczach Trumpa to „DEI w formie całego państwa”. Nawiązał w ten sposób oczywiście do diversity, equity and inclusion, czyli różnorodności, równości i włączania – zestawu polityk publicznych, rozwiązań administracyjnych oraz norm społecznych wprowadzonych głównie w świecie anglosaskim, by polepszyć sytuację mniejszości. Politycy i wyborcy spod znaku MAGA zwalczają DEI na każdym kroku, uważając to zjawisko za dowód upadku zachodniej cywilizacji. Sam Elon Musk, urodzony przecież w RPA, wielokrotnie mówił, że polityki równościowe eliminują najlepszych kandydatów z rynku pracy, wstrzymując postęp technologiczny. Równość uznano już w tym środowisku za sztuczny koncept, w dodatku nikomu niepotrzebny, wręcz kontrproduktywny. Trump i Vance są niechętni wszelkim uniwersalizmom, więc międzynarodowy system ochrony praw człowieka jest im całkowicie zbędny. Uznają go za wymysł skrajnej lewicy i niszczą wszystkie jego osiągnięcia. RPA zaś, znana również jako „tęczowy naród”, jedna z najważniejszych na świecie wielorasowych demokracji, jest niewątpliwie właśnie tym – osiągnięciem powojennego systemu opartego na normach i zasadach.

Komentatorzy, nawet ci, którzy obecnych amerykańskich przywódców znają osobiście, nie doszli jeszcze do zgody co do tego, jaką rolę w kształtowaniu się obecnych poglądów liderów ruchu MAGA odegrała RPA. Innymi słowy, trudno przesądzać, czy niechęć do „tęczowej demokracji” jest skutkiem czy przyczyną tego, co robi amerykańska władza – ale może też być jednym i drugim. Nie ulega wątpliwości, że jakiś wpływ ten czynnik wywarł i nie można go ignorować. Przeciwnicy nadawania mu sporego znaczenia, tacy jak raczej sceptyczny wobec ruchu MAGA publicysta „New York Timesa” Ezra Klein, przestrzegają przed nadmiernym psychologizowaniem działań Muska, Vance’a czy Petera Thiela, jednego z najciekawszych intelektualnie miliarderów technologicznych, założyciela PayPala. Klein sam przyznaje, że nie ma jeszcze wyrobionego zdania na temat doświadczeń afrykańskich technologicznego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pogranicze – świat kryzysu humanitarnego

Zapora nic nie dała. Uchodźcy lewarkiem czy czymś tam robią sobie wyrwę i przechodzą

Mielnik

– Na początku był szał, bo telewizja przyjechała. Znajomi z innych stron Polski dzwonili do nas i pytali, co się dzieje, a my siedzieliśmy w pracy niczego nieświadomi – mówi dwudziestoparoletnia mieszkanka Mielnika. – Z tydzień ludzie to przeżywali, a potem ucichło i zapomnieli.

Mielnik leży w powiecie siemiatyckim, niedaleko granicy z Białorusią. Jest tu sporo pagórków, drewnianych domów, krzyż, kapliczka, kościół, cerkiew, ośrodek kultury, kopalnia kredy, nowy park z flagą Polski i wojskowe koszary.

1 stycznia pijany żołnierz strzelał w Mielniku do cywilów. Pytam mieszkańców o związki żołnierzy z alkoholem. – Ja się nie spotkałem z tym, by żołnierze pili – zastrzega się mężczyzna w mleczno-peerelowskim barze.

– Nie można wszystkich do jednego wora wrzucać. Jednostkowy przypadek – mówi kobieta idąca drogą z małą dziewczynką.

– Bała się pani?

– Nie.

– Ja się bałam – mówi dziewczynka.

Czeremcha

Jest marzec 2025 r. Jeżdżę po pograniczu polsko-białoruskim, by dowiedzieć się, co sądzą mieszkańcy trzy miesiące po wydarzeniu w Mielniku i trzy i pół roku po tym, jak w sierpniu 2021 r. w Usnarzu Górnym uchodźcy zostali zatrzymani przez Straż Graniczną, co zapoczątkowało kryzys.

2 września 2021 r. tereny znajdujące się w odległości do 15 km od granicy stały się obszarem objętym stanem wyjątkowym, a 1 grudnia 2021 r. obszarem z zakazem przebywania. 1 lipca 2022 r. strefa została zniesiona. Przywrócono ją na terenach leżących 200 m od granicy 13 czerwca 2024 r. i potem przedłużano jej obowiązywanie trzykrotnie, ostatnio 10 marca – na kolejne 90 dni. Organizacje pozarządowe z Helsińską Fundacją Praw Człowieka na czele od początku protestują w sprawie stref, dowodząc, że są one wprowadzane na podstawie przepisów rządu PiS, uznanych za niekonstytucyjne.

– Myślę, że na początku strefa coś dawała – zastanawia się dwudziestoparolatka z Mielnika. – Choć wkurzające było legitymowanie przez policję, nawet gdy wyjeżdżałam z własnego podwórka. Stali akurat koło mojego domu, więc ciągle byłam sprawdzana. Teraz nikogo nie widać.

Mówi, że ludzie na Podlasiu już się przyzwyczaili do sytuacji. Jeżdżąc przy granicy, słowo przyzwyczajenie usłyszę jeszcze kilka razy. Jak również to, że żołnierze inaczej się zachowują. Wcześniej mieszkańcy opowiadali o zakupach alkoholowych, piwach w restauracjach i butelkach leżących w leśnych rowach. A jak jest dziś?

– Od stycznia mają chyba nacisk na niewychodzenie i w ogóle się już nie pojawiają, nad czym bardzo ubolewamy – przyznaje Paulina, współwłaścicielka pubu 3K w Czeremsze. – To byłby dla nas pieniądz. Tyle że w zasadzie oni tu przyjechali na służbę, a nie pić. Dowozimy im pizzę na zamówienie.

– W wojsku nie ma tolerancji dla spożywania i posiadania alkoholu podczas wykonywania obowiązków służbowych – mówi rzecznik Zgrupowania Zadaniowego Podlasie mjr Błażej Łukaszewski. Wspomina o szkoleniach profilaktycznych i wyrywkowych kontrolach stanu trzeźwości. – Spożywanie lub posiadanie alkoholu podczas wykonywania obowiązków służbowych wiąże się z surowymi konsekwencjami, z wydaleniem ze służby włącznie – dodaje.

Łukaszewski zaznacza, że kierowcy pojazdów wojskowych podlegają tym samym przepisom ruchu drogowego, co cywile. Zgłoszenia dotyczące nieodpowiedzialnej jazdy są analizowane, a w przypadkach stwierdzenia naruszeń

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ostatnie ferie

Dwie warszawskie licealistki wyjechały do Zakopanego na ferie zimowe, by już nigdy nie wrócić do domu

 

Zaginione: Ernestyna Wieruszewska i Anna Semczuk

Data zaginięcia: 26 stycznia 1993 r.

Miejsce zaginięcia: Zakopane

Wiek w dniu zaginięcia: 17 lat

Rysopis w dniu zaginięcia: brak danych

 

Ernestyna Wieruszewska i Anna Semczuk miały po 17 lat. Uczyły się w trzeciej klasie IV Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława IV w Warszawie. Były dobrymi uczennicami, nigdy nie sprawiały kłopotów.

– Były spokojne, odpowiedzialne – tak opowiadali o nich znajomi i nauczyciele. – Nie chodziły na imprezy, nie stosowały używek. Ernestyna jeździła na oazy, była bardzo religijna.

Ernestyna mieszkała w Legionowie, a Ania na Pradze-Północ. Dziewczyny zaprzyjaźniły się w trzeciej klasie liceum. Wcześniej nie miały bliskich relacji. Były tylko koleżankami z klasy. Zbliżyło je do siebie zamiłowanie do gór. W ferie zimowe 1993 r. postanowiły wyjechać razem do Zakopanego. Do stolicy Tatr wybrały się już w piątek, 22 stycznia, zaraz po lekcjach, choć ferie zaczynały się w poniedziałek. Wcześniej zarezerwowały nocleg w Kościelisku. Ernestyna znała to miejsce, ponieważ jeździła do tej gaździny na oazy. Gaździnę znali też rodzice dziewczyny, dlatego zgodzili się, by Ernestyna pojechała tam z koleżanką.

Początek pobytu w górach nie zapowiadał niczego złego. Dziewczyny weszły na Gubałówkę, odwiedziły jaskinie Mroźną i Zimną. Potem jednak zmieniła się pogoda. Zaczął padać śnieg i warunki nie sprzyjały wędrówkom. Poza tym wiał silny wiatr i znacznie się ochłodziło. Koleżanki już wcześniej postanowiły, że pojadą do Zakopanego, by kupić bilet powrotny do Warszawy. W Zakopanem chciały też się spotkać ze znajomymi ze stolicy. Przed wyjazdem do Zakopanego zapłaciły za pobyt.

– Nie pójdziemy dziś w góry! – zapewniły zaniepokojoną gaździnę, która czuła się odpowiedzialna za nastolatki.

Był wtorek, 26 stycznia 1993 r. Około godziny 9.00 dziewczyny poszły na przystanek w Kościelisku i autobusem dotarły do Zakopanego. Wieczorem ani Ernestyna, ani Ania nie wróciły do Kościeliska. Coraz bardziej zaniepokojona gaździna powiedziała o wszystkim córce, a ta powiadomiła Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Rano dziewczyn nadal nie było. Zaniepokojona kobieta zawiadomiła policję i zadzwoniła do rodziców Ani.

– Nie wiemy, dlaczego nie zadzwoniła do rodziców Ernestyny, których dobrze znała – mówili potem policjanci. – Może wstydziła się, że nie dopilnowała ich córki?

W czwartek rodzice Ani i Ernestyny przyjechali do Zakopanego.

– Byliśmy tam natychmiast – mówiła potem Krystyna Wieruszewska, mama Ernestyny. Zauważyli, że rzeczy ich córek znajdowały się na parterze, a nie na pierwszym piętrze, w pokoju, który wynajmowały. Były tam jednak wszystkie rzeczy dziewczyn: paszport, pieniądze, aparat małoobrazkowy marki Ricoh.

Rodzice poszli na zakopiański posterunek policji.

– Na pewno zatrzymały się u znajomych z Warszawy, z którymi miały się spotkać – przekonywał ich policjant. Inny funkcjonariusz mówił, że licealistki pewnie uciekły z domu. Jednak ich rodzice stanowczo zapewniali, że to niemożliwe.

Policjanci pojechali w końcu do Kościeliska. Przeszukali dom, w którym mieszkały dziewczyny. Znaleźli ich ubrania, dokumenty, pieniądze. Ustalili też, że we wtorek, 26 stycznia, dwie dziewczyny kupiły bilet powrotny do Warszawy. Czy były to Ania i Ernestyna? Początkowo nie odnaleziono osób

Fragment książki Anny Gronczewskiej Zaginieni. Historie ludzi, którzy przepadli bez śladu, Wydawnictwo RM, Warszawa 2024

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Wszyscy chcą być populistami

Dlaczego lewicy spada, a Konfederacji rośnie?

Prof. UW, dr hab. Przemysław Sadura – szef Katedry Socjologii Polityki na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, socjolog, kurator instytutu badawczego Krytyki Politycznej. Współautor (ze Sławomirem Sierakowskim) książki „Społeczeństwo populistów”.

Co się stało, że młodzi odwrócili się od lewicy? Mam wyniki late poll z października 2023 r. W grupie 18-29 lat na lewicę głosowało 17,5% Polaków, a na Konfederację 16,9%. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Co się zdarzyło przez te kilkanaście miesięcy, że mamy takie przesunięcie?
– To nie jest do końca przesunięcie w sensie przepływu, bo nie jest tak, że osoby, które głosowały na lewicę, teraz przerzucają poparcie na Konfederację. Na rocznicę wyborów robiliśmy ze Sławkiem Sierakowskim w Instytucie Krytyki Politycznej badanie. Pokazywało, że lewica nie traci tak naprawdę młodych wyborczyń, bo to głównie o młode kobiety chodziło. Nie traci ich nawet na rzecz Koalicji Obywatelskiej. One po prostu planują zostać w domu.

Dlaczego? To ważna dla lewicy grupa.
– Wśród młodych kobiet odsetek głosujących na lewicę był, jeśli pamiętam, ponadtrzykrotnie wyższy niż ogólnopolski wynik lewicy. To był ten hardcorowy lewicowy elektorat. Mówiło się wtedy, że lewica jest kobietą, tylko problem był z męskimi liderami.

Rozczarowane

I co się zmieniło?
– Kobiety są rozczarowane postawą koalicji rządowej. Liczyłem, że Magda Biejat będzie je mobilizować, ale sztab poprowadził tę kampanię tak, jak poprowadził, przynajmniej na razie. Zamiast eksponować, że to kobieta, i mocno wybić agendę kobiecą, Biejat była niemal przebierana za faceta, a o tym, że jest kobietą, przypomniała dopiero w okolicach 8 marca. Teraz trochę to wróciło do równowagi. Ale tylko trochę. A przecież jest jedyną kobietą w tych wyborach!

I powinna to wykorzystywać?
– Nawet jeśli uważamy, że mamy czas wojny i społeczeństwo ogląda się na silnego lidera, i tak sprawę płci śmiało można przekuć w atut. A tego jej sztab nie zrobił. Przyznam, liczyłem, że to ona zmobilizuje kobiety, dla siebie, a później, w II turze, dla Trzaskowskiego. Ale wygląda na to, że Trzaskowski sam będzie je mobilizował.

Uda mu się?
– Wydaje mi się, że jeszcze w tych wyborach prezydenckich, trochę na zasadzie starej logiki polaryzacji – dokończenia odsuwania PiS od władzy, uda się odświeżyć emocje z października 2023 r. I część tych osób pójdzie i zagłosuje. Gorzej, że na tym się kończy pewna epoka. Wszystkie sondaże wskazują, że po następnych wyborach parlamentarnych nie da się stworzyć rządu większościowego bez Konfederacji. To ona będzie głównym beneficjentem demokracji, będzie mogła rozważać, czy chce wejść w koalicję z PiS, czy może z KO, bo i taki scenariusz nie jest wykluczony.

Dlaczego młode kobiety, które głosowały w październiku 2023 r. na lewicę, odsunęły się na bok? Co je zniechęciło? Powodem było odrzucenie projektu ustawy depenalizującej aborcję?
– To nie był chyba jeden moment. One w zasadzie od razu po październiku 2023 r. były w pewnym sensie zdemobilizowane. W badaniu, które prowadziłem tuż po wyborach, już deklarowały, że nie zamierzają wziąć udziału w wyborach europejskich. Widać było, że zmobilizowały się raz, żeby pokazać PiS czerwoną kartkę.

Cudu nie było. Planu nie było

Liczyły, że to wystarczy i że po wygranych wyborach wszystko się stanie…
– Chyba uwierzyły, że wydarzy się jakiś cud. A potem się okazało, że koalicja rządowa nie jest w stanie dogadać się co do tego, w jaki sposób, kolokwialnie mówiąc, dowieźć prawa kobiet. Nie potrafi się zachować w sytuacji, w której wiadomo, że prezydent jest wielkim hamulcowym i wetuje. Koalicja mogłaby w takiej sytuacji przynajmniej tymczasowo zabezpieczyć część praw kobiet rozporządzeniami, a także wykonać symboliczny gest, wysyłając prezydentowi do podpisu jakąś prokobiecą ustawę. Ani jednego, ani drugiego Polki nie dostały. Sposób, w jaki marszałek Hołownia przesuwał debatę na temat zmiany przepisów aborcyjnych, był fatalny. Przegłosowanie ramię w ramię z Konfederacją partnerów z koalicji rządowej to był skandal. W efekcie za grzechy Hołowni płaci lewica, bo to jej elektorat zostaje w domach.

Czyli lewicy zabrakło zwykłych politycznych umiejętności, żeby coś załatwić, utargować. Zadziałać tak, żeby te młode kobiety przy sobie przytrzymać.
– Tak. A przecież wiadomo było, że po wyborach przyjdzie rządzić rozporządzeniami, bo raczej nie ustawami. Lewica i Koalicja Obywatelska powinny zatem mieć przygotowany jakiś plan na taką sytuację. Ale go nie było. Przez to mamy ogólne poczucie rozczarowania i zniechęcenia.

Dochodzi do tego tzw. kwestia sprawczości.
– To Tusk jest postrzegany

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.