3:1 dla „Solidarności”

3:1 dla „Solidarności”

W wyborach 1989 roku nie tylko władzę zdumiała niska frekwencja Po Okrągłym Stole, przed wyborami parlamentarnymi w 1989 r., wydawało się, że rządząca koalicja – PZPR, ZSL, SD – może być pewna swego. Kompromis zawarty z opozycyjną „Solidarnością” akceptował realia ustrojowe i zakładał, iż obie strony są skazane na siebie, wbrew wszelkim istniejącym różnicom, gdyż żadna nie jest w stanie samodzielnie osiągnąć założonych celów. Kontrakt przewidywał wybory niekonfrontacyjne – wprowadzono jednorazowe gwarancje zachowania przewagi rządzącemu obozowi (65% składu Sejmu) – lecz konkurencyjne (na 35% miejsc w Sejmie i wszystkie mandaty w Senacie). Do wyznaczonego na 4 i 18 czerwca terminu wyborów pozostało tylko dwa miesiące na kampanię. Po ukazaniu się pierwszego numeru „Gazety Wyborczej” zmienił się diametralnie obraz propagandy przedwyborczej – na zdecydowanie antagonistyczny. Zaczęła się naturalna gra polityczna opozycji ze sprawującą władzę koalicją i pierwsze pretensje. Powodem stałej irytacji i krytyki stały się m.in. instrukcje powszechnego skreślania, zwłaszcza nazwisk działaczy szczebla centralnego z listy krajowej. Lista powstała w trosce o poziom przyszłego parlamentu, z potrzeby wprowadzenia doń osób doświadczonych i architektów porozumienia z opozycją. „Solidarność” apelowała, by kierować się zasadą: im mniej czerwonych, tym lepiej. W odpowiedzi wytykano opozycji korzystanie z pomocy finansowej zagranicznych ofiarodawców, podkreślając, że nikt nie ofiaruje niczego, nie licząc na rewanż. Obie strony zdawały sobie sprawę, że języczkiem u wagi w wyborach mogą być głosy milczącej większości, a zatem tych, którzy nie utożsamiają się z żadną z nich. Podejmowano więc najróżniejsze problemy ważne dla zainteresowanych środowisk. Nie poruszano – co znamienne – zagadnień gospodarczych, uważając je za strefę zdemilitaryzowaną, i nie precyzowano swojego stanowiska w kwestii aborcji, by nie utracić głosów wyborców. Poza tym opozycja w swoją kampanię zaangażowała autorytet Kościoła, podkreślając przy każdej okazji różnorakie formy jego poparcia dla swoich kandydatów, ich religijność oraz przeszłość znaczoną aresztowaniami i internowaniem, niezłomność w walce z systemem i wierność „Solidarności”. Prasa partyjna eksponowała program indywidualny pretendentów oraz ich osiągnięcia zawodowe i zainteresowania, pomijała zaś życiorysy polityczne stających w szranki wyborcze. Strona koalicyjna nie ograniczała w zasadzie liczby kandydatów, w związku z czym było ich znacznie więcej, niż możliwych do obsadzenia mandatów. Wszystkich lansowano niemal do końca kampanii. Kiedy zmieniono taktykę i zaczęto preferować wytypowanych pretendentów było już za późno, aby uniknąć rozbicia głosów w wyborach. A w ogóle kampanię propagandową promującą kandydatów rozpoczęto za późno, gdy nazwiska konkurentów z opozycji były już w powszechnym obiegu. „Drużynę Wałęsy” znano wcześniej od ponad miesiąca, na każde miejsce w Sejmie i Senacie wyznaczono tylko jednego kandydata z rekomendacji Komitetu Obywatelskiego. Ta nomenklatura Lecha stała się obiektem ostrej krytyki prasy koalicyjnej i spowodowała pewne podziały w samej opozycji. Niektórzy znani działacze (Tadeusz Mazowiecki, Aleksander Hall) zrezygnowali z kandydowania, nie zgadzając się ze sposobem wyłaniania kandydatów, zawężającym politycznie spektrum opozycji. Bez wątpienia opozycja wybory wygrała. Ale dlaczego aż tylu się wstrzymało, nie wzięło udziału w głosowaniu? Publicznie roztrząsano, co oznacza ten rezultat. Czy rzeczywiście partia przegrała? Potem doszły jeszcze pytania o przyczyny licznych skreśleń wszystkich kandydatów, i koalicji, i opozycji. W partii przede wszystkim pytano: czyja to wina? W analizach przyczyn takiego zachowania elektoratu przytaczano różne argumenty, m.in. taktykę „drużyny Wałęsy”, agresywność kampanii wyborczej „Solidarności”, złamanie umowy o unikaniu konfrontacji, brak własnej ofensywności, rozbicie głosów z powodu dużej liczby kandydatów, słabość kampanii propagandowej, kryzys gospodarczy, a nawet rzekomo mylące wyniki sondaży (o czym dalej). Stosunkowo rzadko pojawiały się wypowiedzi wskazujące na związek między niepowodzeniami w reformowaniu systemu politycznego a porażką koalicji oraz na efekt rozliczenia z przeszłością, dążenia do zmian. Polacy nabrali przekonania, że PZPR, kolejne ekipy rządzące, mimo swoich wysiłków reformatorskich, nie są w stanie sprostać wyzwaniom nowych czasów. Dała o sobie znać wszechobecna potrzeba powiedzenia nie. Wolę zmian wyrażano już powszechnie. W wyborach miano przesądzić, kto owe zmiany przeprowadzi, jaka siła polityczna, jacy ludzie. Po pewnym czasie pogodzono się z faktem, iż były to wybory rozliczeniowo-plebiscytowe, głosowano za zerwaniem ze starym porządkiem, za zmianą,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 23/2004

Kategorie: Historia