Lepiej wypadam na żywo

Lepiej wypadam na żywo

Paweł Pawlikowski mieszkał w Anglii. Skąd o pani wiedział?

– Zobaczył mnie w spektaklu Teatru Telewizji „Doktor Halina” w reżyserii Marcina Wrony, do czego zachęcił go Cezary Harasimowicz.

Jaki był Marcin Wrona? Środowiskiem wstrząsnęła wiadomość, że na festiwalu w Gdyni popełnił samobójstwo.

– Zabolało mnie jego odejście, bo znakomicie mi się z nim pracowało. Widać było, jak ważny jest dla niego aktor. Proszę sobie wyobrazić, że do mojej roli w „Doktor Halinie” przyniósł mi wykres! Pokazał na tym wykresie, jak ta moja postać coraz bardziej się zawęża… A spotkaliśmy się w momencie, kiedy już odeszłam ze Starego Teatru, bo w ogóle nie chciałam być aktorką. Pamiętam, że włączyłam potem telewizor, żeby zobaczyć ten spektakl, i pomyślałam, że może nie powinnam tak radykalnie rezygnować. Dostałam zresztą za to przedstawienie nagrodę. I do zawodu jednak wróciłam.

I w „Doktor Halinie”, i w „Idzie”, i w „Agnus Dei” wracamy do trudnej przeszłości. Nie myśli pani, że może już dość tych tematów?

– Jestem osobą, która bardziej żyje na ziemi, niż buja w obłokach czy nurza się w przeszłości. Lubię to, co się dzieje tu i teraz, a od dramatów wolę komedie, filmy pozytywne, radosne. Jednak przeszłość w filmach jest często tylko pretekstem, aby opowiedzieć o czymś więcej. „Agnus Dei” to film przede wszystkim o kobiecości, o sile kobiet, o radzeniu sobie z traumami. W tej historii miałam bardzo pozytywną postać do zagrania. Moja bohaterka nie wierzy w Boga i jest kobietą wyzwoloną. W zakonie znalazła się wyłącznie dlatego, że ma ciotkę bigotkę, a jej rodzice zginęli. Jest jakby zwierciadłem, w którym odbija się smutek pozostałych kobiet.

Ta postać nie jest osobą wierzącą. A pani?

– Jestem wierząca. Wiarę wyniosłam z domu, to u mnie naturalne. Mam też w sobie olbrzymią otwartość, tolerancję. Jeden jest katolikiem, drugi buddystą, ktoś inny judaistą, czwarty w ogóle nie wierzy. A przecież wszyscy mogą się szanować, rozmawiać ze sobą i nie narzucać sobie niczego. Szanować się, dogadywać i akceptować – to jest wspaniałe.

Pewnie frajdą było dla pani w „Agnus Dei” śpiewanie chorałów gregoriańskich. Nie miała pani wcześniej kontaktu z tym rodzajem muzyki?

– Tylko o tyle, że chorał jest wykorzystywany w kursie językowym metodą Tomatisa (metoda stymulacji audio-psycho-lingwistycznej opracowana w latach 50. przez francuskiego otolaryngologa Alfreda Tomatisa – przyp. red.). Ucząc się języków, też kiedyś korzystałam z tej metody, ona coś takiego robi z umysłem, że lepiej się pamięta. Chorał gregoriański człowieka wycisza, podobnie jak muzyka Mozarta, której częstotliwość relaksuje. Ta metoda otwiera uszy na częstotliwość danego języka. W ten sposób uczyłam się francuskiego. Angielskiego też staram się tak uczyć.

Opowiadała pani, że jadąc na plan „Kobiety…”, po francusku nie mówiła pani ani słowa.

– Bo nie mówiłam! Ale na castingu do „Sponsoringu” asystent Małgośki Szumowskiej dziwił się: „Ona tak powtarza dobrze te zdania!”. To dzięki metodzie Tomatisa. Choć nie bez znaczenia był fakt, że jestem muzykiem. Filmy otworzyły mnie na języki. Pięć-sześć lat temu nie mówiłam praktycznie w żadnym języku. Ale lubię przełamywać swoje ograniczenia.

Pani historia pokazuje, że w życiu, jeśli się chce, wszystko jest możliwe. Nigdy nie chciała pani na stałe wyjechać z Polski?

– Za bardzo jestem związana z krajem! Pomyślałam o francuskich aktorach – czy oni wyjeżdżają z Francji ?Jak mają coś do zagrania po angielsku, lecą do Stanów czy Anglii i wracają. Czują się świetnie w swoim kraju, dlaczego ja miałabym się czuć w swoim źle? Nie czuję potrzeby ani przymusu wyjazdu, po to by coś osiągnąć.

Pani rówieśnicy wyjeżdżają, żeby zarobić, a potem na ogół tęsknią i często wracają.

– Moje centrum jest tu, w Warszawie. A castingi przecież mogę nagrywać. Jeśli wygram, mogę jeździć za granicę, żeby zagrać. Nie chcę wyjeżdżać do Stanów i pukać od drzwi do drzwi, żeby za wszelką cenę robić karierę międzynarodową. Dlaczego nie miałabym być dumna, że jestem Polką? Dlaczego miałabym nie obchodzić swoich świąt? Nie hołdować na co dzień naszym tradycjom? A jeśli można wnosić to w inne kultury? Jaka integracja polsko-francuska była na planie „Agnus Dei”! Na kolacjach, przy winie, a były i tańce. My chwaliliśmy się muzyką Niemena, Francuzi – Piaf. My graliśmy Grechutę, oni – Aznavoura… Fantastyczne zderzenie dwóch kultur, rozmawialiśmy o filmach, o polskiej i francuskiej kulturze.

A więc przy okazji promuje pani Polskę?

– A dlaczego miałabym mówić: „O, tu jest beznadziejnie!”. Wiadomo, jakie Polacy mają przywary, co w Polsce jest słabe, ale jeśli rozmawiamy z obcokrajowcami, skupiajmy się na tym, co dobre! Mój znajomy, który 24 lata mieszkał we Francji, a teraz wrócił do Polski, mówi: „Tu jest super! Wszystko się pozmieniało! Chcę tu być…”.

Nasz show-biznes też pani lubi? Te ścianki, stanie przed rzędami fotoreporterów, lans na siłę, kreowanie celebrytów?

– Na początku w ogóle tego stawania na ściankach nie mogłam zrozumieć. Ale w końcu pogodziłam się z tym. Zrozumiałam, że to element zawodu, niezbędna promocja projektów, w których biorę udział. Często przecież się zdarza, że dystrybutorzy nie chcą brać do filmów aktorów słabo rozpoznawalnych. Mam koleżankę, która dostała główną rolę, a że nie miała tzw. nazwiska, straciła ją. Czyli to ważne. To jest obowiązek aktora tak jak casting. Mówię więc grzecznie fotoreporterom: „Dzień dobry, panom”, „Dziękuję”, „Do widzenia” – to przecież jest ich praca. Zresztą nie warto tego za bardzo analizować.

Ma pani świadomość, że być może ten świat za jakiś czas znajdzie sobie nową Asię Kulig? Młodą, utalentowaną, ładną?

– Teraz gram role młodych dziewczyn, za 10 lat przyjdzie pora na starsze, będą matki, potem babcie. Wiem też, że może przyjść czas, że w ogóle nie będę miała propozycji, przecież już tak bywało. I to wcale nie jest najważniejsze.

A co jest najważniejsze?

– Moje życie. To, jakim jestem człowiekiem. Nie będę nic robić za wszelką cenę. A już na pewno granie nie jest dla mnie najważniejsze na świecie. Liczy się moja rodzina, zdrowie, szczęście i fakt, że lubię to, co robię. Ważna jest muzyka, śpiewanie. Nie będę grać? Co z tego? Jest wiele rzeczy, które mogłabym robić – nie tylko aktorstwo. Mogłabym… otworzyć hotel (śmiech). Ale tak serio, tego też nie ma co tak rozważać. Teraz mam pracę i cieszę się z tego. Na zapas nie ma co się martwić.

Fot. Jacek Grąbczewski

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 02/2016, 2016

Kategorie: Kultura

Komentarze

  1. lech
    lech 10 kwietnia, 2016, 10:49

    Joasiu przeczytałem ten wywiad i jestem nim zachwycony. Wyłożyłas swoje credo klarownie i zrozumiale. Podzielam twoje poglądy i mam dla Ciebie podziw i wielki szacunek .do zobaczenia w teatrze filmach serialach i koncertach wokalnych których mi trochę brakuje. Pozdrawiam.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy