90 lat „kobiety pracującej”

90 lat „kobiety pracującej”

Gałczyński dla mnie pisał a Szpilman mi akompaniował Urodzinowa rozmowa z Ireną Kwiatkowską – W kronikach przedwojennego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej zachowała się anegdota, jak to w 1932 r. zgłosiła się do szkoły „szczupła panienka w skromniutkim paltociku i szkolnym, granatowym berecie”, a na uwagę, że egzamin wstępny jest bardzo trudny, odpowiedziała z przekonaniem: „Ja zdam, bo ja jestem komiczka”. Zdała pani z pierwszą lokatą. – To była rozmowa z kolegami, którzy już skończyli PIST i mieli ostatni występ w szkole. Zaczepiłam jednego z nich, Koczanowicza, i powiedziałam, że też bym chciała dostać się do tej szkoły i być aktorką. I on zawołał: „Chłopaki, chodźcie tutaj! Mamy kandydatkę na artystkę!”. A ponieważ moje warunki sceniczne były bardzo skromne, chłopcy podśmiewali się ze mnie. Dzielnie to zniosłam, bo chodziło mi o informację. Potem poszłam do sekretariatu, żeby dowiedzieć się, co trzeba przygotować do egzaminu. – Jak pani wspomina siebie z tamtego okresu? – Kiedy we wrześniu zgłosiłam się na egzamin, usiadłam obok dwóch pięknych, ładnie ubranych dziewczyn. Opowiadały sobie, kto je przygotował do egzaminu. Zmartwiałam: mnie nikt nie przygotowywał, utwory sama wybrałam i sama się ich nauczyłam, jak umiałam. Pomyślałam: „Koniec, przepadnę”. No i taka przegrana poszłam „na stratkę”. Zelwerowicz, świetny aktor, dyrektor instytutu, popatrzył na mnie i powiedział: „Warunki bardzo skromne. No, ale pokaż, co potrafisz”. Zobaczył, że może być ze mnie jakaś aktorka charakterystyczna. Powiedział, że będę mieć trudne życie w teatrze. Ale prorokował bardzo niesłusznie. – Nie spodziewał się, że zrobi pani karierę? – Nie. Powtarzał, że mam bardzo skromne warunki sceniczne. Nadrabiałam ten brak pracowitością. Byłam bardzo gorliwa. Do tego stopnia, że Zelwerowicz mówił na zajęciach: „Kto na ochotnika – poza Kwiatkowską – chce wystąpić na estradzie?”. Bo ja zawsze się wyrywałam. Zawsze chciałam, żeby mnie ocenił ten wielki aktor. Jednak pomylił się w swoich proroctwach, że nie zrobię kariery. Mnie się z miejsca udało. Obsadzili mnie w „Gałganku” Nikodemiego. Sama nazwa wskazuje, że tytułowa bohaterka to taka dziewczyninka. Z tą sztuką jeździłam potem po całej Polsce i wszędzie miała ona duże powodzenie. Ale nie tylko „Zelwer” się pomylił. Pamiętam do dziś pewną scenę. Jeszcze jako początkująca studentka spotkałam koleżankę, która już skończyła szkołę. To była piękna dziewczyna, jak to mówią, o pikantnej urodzie, elegancko ubrana. Zapytała mnie: „Ty chcesz do teatru iść? A cóż ty będziesz robiła w teatrze?”. Ponieważ zawsze odpowiadam na pytanie, chociaż rozumiem ironię, odpowiedziałam jej: „Będę grała”. Spojrzała na mnie z politowaniem. Ale po kilku latach ta aktorka, wciąż bardzo znana, zobaczyła mnie na scenie i głośno potem wyrażała swoją opinię: „Wspaniała, wspaniała”. Bardzo mnie ucieszyła ta jej uwaga. – Gałczyński napisał specjalnie z myślą o pani rolę Hermenegildy Kociubińskiej. To wielkie wyróżnienie. – Gałczyński sporo dla mnie napisał. Jego utwory polubiłam już na studiach i przynosiły mi szczęście. Kiedy byłam na drugim roku, dyrektor Zelwerowicz ogłosił konkurs na interpretację współczesnego wiersza. Za „Kogucika i kurkę” Gałczyńskiego otrzymałam pierwszą nagrodę i 20 zł. To była spora suma, a w domu nie przelewało się. Mama powiedziała wtedy: „Postaraj się za rok znowu przynieść 20 zł”. Na drugi rok wybrałam „Żonę Wacia” Gałczyńskiego… i znowu przyniosłam mamie 20 zł. – Czy poznała pani poetę osobiście? – Tak. Zaczepiłam go na ulicy, na Nowym Świecie. Akurat przygotowywałam jego „Żonę Wacia”. Zapytałam, jak – jego zdaniem – powinnam być ubrana. On na to, żebym weszła z harfą. Ale mnie się ten pomysł nie podobał. Weszłam w szlafroku, w papilotach. Zahukana bidula, żona Wacia, prześladowanego wieszcza. – „Byli trzej bracia: Wacio, Gucio i Pucio. I wszyscy tworzyli. Wacio ze wszystkich naaajdłużej…”. – I chodził po domu w gaciach, biedaczyna. Dostałam potem pocztówkę od Gałczyńskiego, z Wilna. Pisał, że od wielu osób słyszał o mojej znakomitej interpretacji i gratuluje mi pierwszej nagrody. To był dla mnie wielki zaszczyt. Przeżywałam tę pocztówkę o wiele bardziej niż te 20 zł, z których cieszyła się moja mama. A potem Gałczyński napisał specjalnie dla mnie „Sierotkę”. Najpierw to był krótki wierszyk. Ale trajlowałam mu, że nie umiem mówić wierszy, muszę być postacią

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 37/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska