Wpisy od Attaché

Powrót na stronę główną
Aktualne Notes dyplomatyczny

Teraz PR

Maciej Wewiór to nowy rzecznik MSZ, kolejny w długiej ich sztafecie. Dobierani byli na dwa sposoby: pierwszy zdradzał ambicje ministra, aby brylować w mediach, drugi – troskę, by nie popełnić błędu. W obu wariantach wynagradzani byli podobnie.

Ta pierwsza grupa to byli dziennikarze. Minister, biorąc takiego człowieka do swojego staffu, liczył na to, że bierze też jego znajomych, kolegów z branży i będzie miał kogoś, kto uczyni go ulubieńcem świata mediów. A przynajmniej znacznej jego części.

No i że ten ktoś swojego szefa będzie wzmacniał celnymi podpowiedziami.

To nie zawsze dobrze wychodziło. Zbigniew Rau na swojego rzecznika powołał Łukasza Jasinę, bywałego w świecie mediów. W zamian obiecywał różne stanowiska, m.in. stanowisko ambasadora w Izraelu. To się nie udało. Wpadki MSZ spowodowały, że ktoś musiał wziąć je na siebie. Pozycja Jasiny w gronie współpracowników Raua słabła zatem, aż w końcu, gdy powiedział, że nie wiadomo, czy komisje wyborcze za granicą zdążą policzyć głosy (a wybory za granicą organizuje MSZ), został zwolniony.

Ech, nauczka dla jego następców jest taka, że lepiej w porę się ewakuować, nawet na mniej znaczącą placówkę, niż kusić los…

Czy to jest przypadek Pawła Wrońskiego? Radosław Sikorski też do tej pory stawiał na byłych dziennikarzy jako rzeczników. Zwłaszcza na dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Pierwszy był Marcin Bosacki, szef działu zagranicznego „GW” i korespondent w USA. Bosacki był rzecznikiem przez trzy lata i wynagrodzony został w roku 2013 stanowiskiem ambasadora RP w Kanadzie. Gdy odszedł, jego miejsce zajął Marcin Wojciechowski. On z kolei miał być ambasadorem w Kijowie, nawet poparła go sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych. Ale po zwycięstwie wyborczym PiS jego kandydatura została wycofana. Choć ogólnie krzywda mu się nie stała, z MSZ nikt go nie wyrzucił, pracował na stanowisku chargé d’affaires w Mińsku.

Teraz Sikorski przez półtora roku kontentował się kolejnym dziennikarzem „GW”, Pawłem Wrońskim.

No i pytanie zasadnicze – jaką ambasadę Wroński obejmie? Bułgarię czy coś innego? Zauważmy, że od poprzedników różni się zasadniczą cechą – jest jako dyplomata nierozwojowy. Ma 61 lat. Raczej więc będzie to dla niego pierwsza i ostatnia placówka.

No dobrze, a Wewiór? Nie jest ani dziennikarzem, ani osobą z gmachu MSZ, bo takich też na rzeczników wybierano i robili oni później kariery, jak Andrzej Sadoś. Wewiór przyszedł do MSZ z pozycji wicedyrektora CIR, wcześniej był rzecznikiem Giełdy Papierów Wartościowych i Ministerstwa Skarbu Państwa u Aleksandra Grada. Jest więc w partii rządzącej człowiekiem zaufanym i sprawdzonym. Chociaż nie do końca. W MSZ mówią, że Sikorski go przygarnął, bo Tusk stracił do niego zaufanie. A to po tym, gdy w kampanii wyborczej zaatakował Karola Nawrockiego, opierając się na słowach jakiegoś zupełnie niewiarygodnego patocelebryty. To Wewiór miał premiera wpuścić w tę narrację. Czy to prawda?

W każdym razie otwiera się w otoczeniu Radosława Sikorskiego nowy rozdział. Byli dziennikarze, teraz przyszła pora na PR-owców. O czym to świadczy?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Generał ambasador

To rzecz ciekawa, choć średnio krzepiąca. Otóż wysyłamy do Słowenii, na stanowisko ambasadora (tak, tak, nie żadnego szarżyka), gen. Leszka Soczewicę. I teraz nasuwają się pytania.

Dlaczego do Słowenii generała? W zasadzie na to pytanie można odpowiedzieć dosyć łatwo – po prostu Leszek Soczewica, w czasie gdy Sikorski szefował MON, był dyrektorem jego sekretariatu, skąd wysłany został na stanowisko attaché wojskowego w ambasadzie RP w Waszyngtonie. Możemy więc mówić, że Sikorski wysyła do Słowenii swojego dawnego współpracownika.

Ale można też odpowiedzieć na poważnie. Otóż Leszek Soczewica to taki pół dyplomata, pół generał. Pracował w Oddziale Wojskowych Spraw Zagranicznych Sztabu Generalnego WP, był attaché obrony, oficerem łącznikowym przy dowództwie NATO. A gdy wrócił z Waszyngtonu, w 2012 r. został szefem Zarządu Analiz Wywiadowczych i Rozpoznawczych Sztabu Generalnego WP. Stamtąd przeszedł do MSZ, na stanowisko podsekretarza stanu. W tamtym czasie szefem ministerstwa był Grzegorz Schetyna. W MSZ Soczewica wskoczył w buty Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz, która wyjechała do Moskwy na stanowisko ambasadora. Przejął więc po niej obszar polskiej polityki wschodniej. Równocześnie przejął, po Bogusławie Winidzie, który wyjechał na placówkę do Nowego Jorku, na stanowisko ambasadora przy ONZ, kompetencje związane z nadzorem nad polską polityką bezpieczeństwa i NATO. Tak oto przez ponad rok nadzorował dwa najważniejsze kierunki polskiej polityki zagranicznej.

Bo latem 2015 r. wyjechał do Bratysławy – objął tam stanowisko ambasadora RP.

O tym mało kto pamięta, ale gdy dyskutowano w Sejmie nad jego kandydaturą, wybuchła awantura. Posłowie, z różnych partii, pytali, dlaczego tak mocnego kandydata, znawcę spraw NATO i obronności, kieruje się do Bratysławy. Witold Waszczykowski, wówczas poseł PiS, wołał do Grzegorza Schetyny: „Chciałbym zapytać pana ministra, dlaczego pan minister po raz kolejny wyrządza krzywdę panu generałowi? Rozumiem, że po raz pierwszy uczynił to ten »szkodnik« polskiej dyplomacji, przerywając świetną karierę wojskową pana generała. Generał, którego znam od dawna, ma bardzo bogate doświadczenie wojskowe i powinien być kandydatem naszej ojczyzny na najwyższe stanowiska dowódcze w strukturach NATO, a nie w kraju będącym 13. partnerem handlowym Polski! (…) Nie mamy fachowców, których moglibyśmy wysłać do struktur dowódczych NATO. Dlaczego kariera pana generała została przekserowana na dyplomację?”. Soczewica krótko wówczas odpowiedział, że w świetle tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą (a był to rok 2015), sprawy wojskowe i kontakty polsko-słowackie nabierają wyjątkowego znaczenia. Mądrego posłuchać…

Na zakończenie zauważmy dwie sprawy. Gen. Soczewica nie znalazł miejsca w Polsce i znów jedzie na placówkę wagi nie najcięższej. Bardziej to na synekurę wygląda, miłą emeryturę niż na próbę wykorzystania jego wiedzy. A po drugie… Jego kandydatura konsultowana była jeszcze w marcu i Andrzej Duda zapewnił, że podpisze Leszkowi Soczewicy nominację ambasadorską.

Teraz pytanie zasadnicze: jak to zostało załatwione? Czy Sikorski coś Dudzie ekstra obiecał? A może po prostu Soczewica ma dobre układy w obozie prawicy? Czy załatwił to sobie po linii wojskowej?

I to są rzeczy ciekawe, choć średnio krzepiące.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Ambasador, którego zapamiętamy

Thomas Rose ostatecznie został zatwierdzony przez amerykański Senat na ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. W drugim głosowaniu. Pierwsze miało miejsce w lipcu, lecz trzeba było je powtórzyć z powodu niedopatrzeń formalnych.

Głosowanie odbyło się w pakiecie, nad ponad stoma nazwiskami, i republikanie tę grupę przepchnęli stosunkiem głosów 51:47. Gwoli kronikarskiego obowiązku dodajmy, że poprzednicy Rose’a, Mark Brzezinski i Georgette Mosbacher, zostali zatwierdzeni przez aklamację. Tym samym kończy się okres kierowania ambasadą amerykańską w Polsce przez chargé d’affaires.

Rose jest człowiekiem z otoczenia Trumpa, wcześniej współpracował z Mikiem Pence’em. Fakt, że pracował ze „zdrajcą”, nie przekreślił jego kariery, Rose nadrobił to wszystko, bo jak mało kto potrafi schlebiać Trumpowi. Na przykład stwierdzeniem, że Nagroda Nobla nie jest warta Trumpa, że najlepiej, gdyby ustanowił własną – bo byłaby największa na świecie.

Swoją nominację Rose zawdzięcza wstawiennictwu miliarderki Miriam Adelson, wdowie po magnacie kasynowym z Las Vegas Sheldonie Adelsonie, która zalicza się do największych darczyńców Partii Republikańskiej. Małżeństwo Adelsonów było znane z silnego poparcia dla Izraela.

Rose na ambasadora w Polsce został wyznaczony już w lutym. Dlaczego więc dopiero teraz zatwierdzono jego kandydaturę? Otóż nie jest on zawodowym dyplomatą. Przed objęciem placówki musiał więc do swojej roli zostać przygotowany. Te kilka miesięcy upłynęło mu na różnych szkoleniach dotyczących i działalności Departamentu Stanu, i Polski. W Ameryce te szkolenia to norma i są traktowane poważnie.

Jak poszło ambasadorowi? Przekonamy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Hołownia rusza w bój

Marszałek Sejmu RP Szymon Hołownia ogłosił, że na ręce sekretarza generalnego ONZ Antónia Guterresa złożył aplikację na stanowisko wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych ds. uchodźców. Pytanie, czy ma szansę. To znaczy, czy ma szansę zdobyć większość na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ.

Hołownia uważa, że ma. To jasne – gdyby uważał inaczej, nie zgłaszałby swojej kandydatury. Ale dorzućmy do tego jeszcze jeden element. Otóż, jak sam przyznał, zabiegi o to stanowisko rozpoczął kilka miesięcy temu. I zyskał poparcie MSZ, premiera i prezydenta.

To wiele wyjaśnia, dlaczego w ostatnich miesiącach zachowywał się tak, a nie inaczej. Te zabiegi były konieczne, gdyż za swoim kandydatem musi stanąć państwo i jego aparat. Polscy ambasadorowie we wszystkich krajach otrzymują instrukcje z centrali, że mają na rzecz kandydata lobbować, zabiegać o poparcie. Znaczenie mają też rozmowy na najwyższym szczeblu.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że dotychczas stanowisko wysokiego komisarza było obsadzane przeważnie przez Europejczyków. Wyjątki były dwa: przedstawiciel Iranu (jeszcze cesarskiego) Sadruddin Aga Khan na przełomie lat 60. i 70., a w latach 90. pani Sadako Ogata z Japonii. Ale też dodajmy, że obecny wysoki komisarz Filippo Grandi jest zawodowym dyplomatą, całe życie zajmującym się sprawami uchodźców. A jego poprzednik António Guterres, obecny sekretarz generalny ONZ, to były premier Portugalii.

I jeszcze jedno: Polsce z trudem przychodzi wywalczenie dobrych stanowisk w instytucjach międzynarodowych. Jesteśmy w nich słabo reprezentowani także na średnim szczeblu, znacznie poniżej naszego potencjału. W latach III RP sukcesy odnieśliśmy w zasadzie dwa – Donald Tusk był przewodniczącym Rady Europejskiej, a Jerzy Buzek przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. I tyle.

Na forum ONZ szło nam gorzej. W roku 1993 głosowanie na sędziego Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze przegrał niespodziewanie Krzysztof Skubiszewski. Było to tym bardziej zaskakujące, że Polska miała tradycję obecności w MTS, w tym dwóch prezesów: Bohdana Winiarskiego i Manfreda Lachsa. Dlaczego wtedy się nie udało? Z dwóch powodów: po pierwsze, nie działaliśmy zbyt energicznie, by kandydaturę Skubiszewskiego promować, po drugie – Polska przez kraje globalnego Południa postrzegana jest jako bezrefleksyjny sojusznik USA, więc sympatii nam to nie przysparza.

Bolesną, choć spodziewaną porażką była przegrana Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach na sekretarza generalnego Rady Europy w roku 2009. Cimoszewicz przegrał z byłym premierem Norwegii, ważną postacią Partii Pracy, Thorbjørnem Jaglandem. I to zdecydowanie – 80 do 165 głosów.

Kiedy się wie, że szanse na wybór są niewielkie, można rękawicy nie podejmować. To przypadek Radosława Sikorskiego, regularnie wymienianego w grupie kandydatów na sekretarza generalnego NATO: w latach 2009, 2014 i 2024. Zwłaszcza w roku 2009 zrobiło się o tym głośno – wiadomo było, że zabiega, i że „stara Europa” jest przeciw. W końcu ogłosił, że nie jest kandydatem. Przeszło mu to przez gardło. A my możemy tylko chichotać, że gdyby dziś startował, „stara Europa” byłaby na tak, Ameryka Trumpa zaś na nie.

Tak zmienia się świat. I Radosław Sikorski.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Jak oni się dogadują!

Jest nowa opowieść o tym, dlaczego z MSZ musiała odejść Anna Radwan-Röhrenschef i dlaczego zastąpił ją Ignacy Niemczycki.

Zwróćmy uwagę – ta zmiana nastąpiła w wyniku decyzji partii, która Annę Radwan-Röhrenschef rekomendowała do MSZ, czyli Polski 2050. Nie minister zatem ani nie premier miał do niej zastrzeżenia. Ba, minister hucznie ją żegnał – na stronie MSZ został opublikowany w tej sprawie specjalny post. „Ministerstwo Spraw Zagranicznych będzie panią bardzo dobrze wspominało”, cytowano słowa Radosława Sikorskiego. Brzmią one szczególnie mocno, gdy zderzymy je z milczeniem, jakim zbywał odejście innych wiceministrów.

Jeżeli więc partia zadecydowała, że Anna Radwan-Röhrenschef ma z MSZ odejść, a zastąpić ją powinien Ignacy Niemczycki, to jakie były powody? Otóż przyczynił się do tego… Władysław Teofil Bartoszewski.

Cofnijmy się do początków roku 2024. Wtedy to, po tygodniach oczekiwania, ostatecznie wiceministrami w MSZ zostali przedstawiciele koalicyjnych partii: Władysław Teofil Bartoszewski (PSL), Anna Radwan-Röhrenschef (Polska 2050) oraz Andrzej Szejna (Lewica). I – jak mówią w MSZ – nastąpił czas ich ustawiania się w ministerstwie. Ustawili się zaś tak, że Bartoszewski wybił się na niepodległość i zbudował własną strefę wpływów, a pozostała dwójka popadła w przeświadczenie, że nic nie może (poza tym, co każe im robić minister). Na przykład Szejna nie miał wpływu nawet na to, kto będzie jego sekretarką. A o kadrach w ambasadach w państwach, które leżały w obszarze jego kompetencji, nawet nie ma co wspominać.

Tymczasem Bartoszewski regularnie zaczął się spotykać z szefem kadr. I tak różne ważne dla niego sprawy (ha, ha…) zaczęły być załatwiane.

Ludzie w MSZ szybko tę różnicę dostrzegli. I przekonali się, że ani Polska 2050, ani Lewica w niczym im nie pomoże. Co poniektórzy ruszyli do szefów tych partii z pretensjami.

Później historia potoczyła się różnymi drogami. I chyba najważniejsze było to, że Ignacy Niemczycki stracił posadę wiceministra w resorcie rozwoju i technologii, zaczął więc intensywnie szukać nowego miejsca na ziemi i wzrok jego padł na MSZ. Co będzie dalej – zobaczymy.

Ta opowieść pokazuje, że Radosław Sikorski nie jest osobą impregnowaną na argumenty. Owszem, niechętnie dzieli się władzą, ale podzielić się potrafi. Potwierdza to zresztą jego niedawna propozycja skierowana do prezydenta Karola Nawrockiego, żeby wspólnie uzgodnić „pakiet” ambasadorów. Na początek chodziłoby o 18 placówek. Co to znaczy?

Ano o to, co zawsze – lista 18 placówek leży na stole i jest prosty układ: ja obsadzam 14, a ty – cztery. Albo ja 15, a ty trzy… W historii III RP tak przecież było, kariera Urszuli Doroszewskiej z Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, która była najpierw ambasadorem w Gruzji, a potem na Litwie, jest tego przykładem.

Są też inne możliwości – w III RP bywało i tak, że numer 2 w ambasadzie był człowiekiem prezydenta. Wiadomo było, że jego pozycja jest autonomiczna, że ambasador nie może dociążać go nadmiarem zadań, a pracuje on głównie dla Kancelarii Prezydenta. Wszystko jest więc do załatwienia, Polska za to płaci.

Jeśli zatem, drodzy państwo, słyszycie, że jest gdzieś na szczytach władzy kłótnia i że nie mogą się dogadać, oznacza to tyle, że dogadać się nie chcą.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Na korytarzu

Kiedy na korytarzu w MSZ spotyka się trzech dżentelmenów (to nie jest łatwe, tak natknąć się na siebie – wszędzie są śluzy), zawsze wymieni uwagi. Tym razem wnioski były następujące:

  1. Dwóch słońc na niebie być nie może. Przekonał się o tym Marek Prawda, były już wiceminister. Ale czy wie to Radosław Sikorski? Na razie ewidentnie testuje pryncypała. I aktywnością medialną, i aktywnością w portalu X, no i jadąc na obóz młodzieżowy swojego syna.
  2. Może więc dyplomacja Radosławowi Sikorskiemu się znudziła? O nie! Nie znudziła mu się, choć nudzi go mocno zarządzanie MSZ. Ale to są dwie różne sprawy.
  3. Sikorski pojmuje sprawy zagraniczne inaczej niż zawodowy dyplomata. Otóż zawodowy dyplomata chce sprawę załatwić, styl jest tu mniej ważny, pochlebstwa jak najbardziej są dopuszczalne. Mark Rutte schlebiający Donaldowi Trumpowi jest takiego działania przykładem. Sikorski działa w sposób absolutnie przeciwny – załatwienie sprawy jest dla niego drugorzędne, najważniejszy jest szum, który wokół niej tworzy.

Przykład pierwszy takiego działania to wielomiesięczna bezefektywna przepychanka z Andrzejem Dudą w sprawie podpisów pod nominacjami ambasadorów. Chyba cztery razy panowie podawali sobie ręce i uzgadniali deal. W ostatnich tygodniach prezydentury Duda miał podpisać nominacje 18 ambasadorom.

Tak uzgodnili. I nic. Czy to jest tylko wina Dudy?

Przykład drugi to awantura z prezydentem Karolem Nawrockim. Nie tylko po jego wizycie u Donalda Trumpa, ale także po spotkaniu w Niemczech. „W sprawie reparacji Pan Prezydent poniósł w Berlinie zwycięstwo moralne. (…) Polityka zagraniczna jest trudniejsza, niż się wydaje”, pouczał Nawrockiego Sikorski.

Czy pouczył? Czy ułatwi mu to załatwianie różnych spraw z prezydentem? To mało prawdopodobne.

Czy raczej uznał, że ma polityczne złoto jako ten, który z Nawrockim się mocuje (i z jego ministrem Marcinem Przydaczem przy okazji)? I to z sukcesami, wywołując aplauz gawiedzi? Jeżeli tak, to patrz punkt 1.

  1. Odnotujmy też, że w prezydenckiej wizycie w Niemczech i we Francji wziął udział, po raz pierwszy, wiceminister z MSZ. Był nim Władysław Teofil Bartoszewski. Dlaczego on? Podział obowiązków wśród wiceministrów powinien go z tych wizyt wykluczać. Bartoszewski nie zajmuje się sprawami europejskimi, nie odpowiada za nie, zajmuje się Azją. Poza tym odpowiada za kontakty z parlamentem. Ale nie z prezydentem. Może więc pojechał dlatego, że ekipa Nawrockiego chce jakoś wyróżniać PSL? A to z rekomendacji tej partii Bartoszewski jest w MSZ.
  1. À propos partyjnej rekomendacji, mamy absolutną nowość w historii MSZ – partia odwołała swojego wiceministra. Konkretnie zaś zarząd partii Polska 2050 odwołał podsekretarz stanu Annę Radwan-Röhrenschef. A ona w związku z tą decyzją podziękowała tym, którzy ją odwołali, z Szymonem Hołownią na czele.

Za zaufanie itd.

Z kolei Sikorski jej podziękował i przyjął tę decyzję do wiadomości. Niby minister, a jak się okazuje, też zbyt wiele nie może. Śmieszne i straszne, prawda?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Dziwni ludzie

Bartosz Cichocki, były ambasador w Kijowie, komentował w mediach sprawę rosyjskich dronów. Lamentował przy tym, że Polska jest rozbita w wyniku wojny na górze i traci wiele mocnych punktów, m.in. ambasadora przy NATO, którym był Tomasz Szatkowski. I że w związku z tym ileś spraw w kwaterze głównej w Brukseli nie zostało załatwionych. Czyżby? Skąd ta fantazja?

Oczywiście można przyjąć, że Cichocki wychwala kolegę, razem przecież spędzili długi czas w rządzie PiS. Cichocki był podsekretarzem stanu w MSZ w latach 2017-2019, Szatkowski podsekretarzem stanu w MON, zaczynał u boku Antoniego Macierewicza, kończył, w roku 2019, już za Mariusza Błaszczaka. Obaj również mniej więcej w tym samym czasie wyjechali na placówki –

Cichocki do Kijowa, Szatkowski do Brukseli, do NATO.

Nawiasem mówiąc, jego wyjazd do Brukseli bardzo się przeciągał. Podczas pierwszego podejścia kandydatura Szatkowskiego została w Sejmie, w Komisji Spraw Zagranicznych, odrzucona. To była wielka sensacja, bo PiS miało wtedy wszystko: prezydenta, premiera, szefa MSZ, większość w Sejmie i w Komisji Spraw Zagranicznych. Tymczasem pisowski kandydat w komisji głosowanie przegrał. I dopiero parę miesięcy później, przy drugiej prezentacji, Szatkowski otrzymał pozytywną rekomendację.

A czy potem w Brukseli błyszczał? Z jakiegoś powodu premier Tusk i minister Sikorski wycofali go do kraju, i to w nie najlepszej atmosferze… ABW wszczęła sprawdzające go postępowanie kontrolne. Media pisały, że sprawa dotyczyła badań wariografem. A ówczesny szef MSWiA i koordynator służb specjalnych Tomasz Siemoniak mówił o nim, że nigdy nie powinien zostać ambasadorem Polski przy NATO i jak najszybciej musi wrócić do Warszawy. Naprawdę trudno w takiej sytuacji bronić tezy, że Szatkowski to była gwiazda. Zwłaszcza że ta ambasada była jego pierwszym zetknięciem z MSZ i z dyplomacją.

Spójrzmy, kogo wysłano na jego miejsce. Otóż wysłano Jacka Najdera. To zawodowy dyplomata, pracował na placówkach w Islamabadzie i Seulu, był dyrektorem Departamentu Azji, ambasadorem w Afganistanie, potem podsekretarzem stanu w MSZ, a później, w latach 2011-2016, ambasadorem przy NATO. I w roku 2024 znów został wysłany do Brukseli. Jakkolwiek na to patrzeć, Najder ma lepsze papiery niż Szatkowski.

Ale najwyraźniej nie w oczach Cichockiego.

Drugą „gwiazdą”, której Cichocki broni, jest Sławomir Cenckiewicz, obecny szef BBN. Cichocki uważa, że Cenckiewicz jest krzywdzony, bo do tej pory nie otrzymał od ABW poświadczenia dostępu do tajemnic państwowych.

To są rzeczy ciekawe, i to dwojako. Po pierwsze, skąd Cichocki wie, że postępowanie sprawdzające ABW nie ma żadnych podstaw, jest polityczną złośliwością?

Po drugie, Cenckiewicz przez długi czas był pracownikiem MSZ i miał dostęp do wielu ważnych dokumentów. Był zatrudniony w archiwum, tam działał, a efektem tej działalności był telewizyjny serial „Reset”. Jedni twierdzą, że grzebał w dokumentach, aby zrobić film propagandowy atakujący poprzedników. Drudzy, że pod pretekstem prac nad filmem przeskanował działalność polskiej ambasady w Moskwie i całe aktywa polskiej dyplomacji na Wschodzie.

Dziwne to wszystko, prawda?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Notatka i łokcie Nawrockiego

Przed wyjazdem Karola Nawrockiego do USA mieliśmy awanturę związaną z notatką, którą MSZ przygotowało dla prezydenta. Szydził z niej rzecznik prasowy Nawrockiego Rafał Leśkiewicz. Że jest bardzo krótka. I że „nie ma żadnych konkretnych wskazówek”. Wtórował mu Marcin Przydacz, szef Biura Polityki Międzynarodowej w Kancelarii Prezydenta, wołając, że do prezydenta dotarło z MSZ półtorej kartki A4. I że to despekt. „Półtorej strony A4 jak na całodniową wizytę w Waszyngtonie, to nie wydaje się, aby rząd miał bardzo dużo do powiedzenia”, lamentował.

Słowa Przydacza budzą zdumienie. Bo o ile można zrozumieć, że Rafał Leśkiewicz, jeszcze niedawno pracownik IPN, nie wie, jak wyglądają instrukcje dyplomatyczne, o tyle Marcin Przydacz, który kilka lat spędził na stanowisku wiceministra w MSZ, powinien takie sprawy mieć w małym palcu. Czyżby więc zasadne były niedawne słowa jego byłego przełożonego, Jacka Czaputowicza, szefa MSZ w latach 2018-2020, że nie traktuje Przydacza jako dyplomaty? Coś w tym chyba jest, bo Przydacz w MSZ pracował tylko jako wiceminister, przyszedł tam prosto z kancelarii prezydenta Dudy, czyli dyplomację zna jedynie z lotu ptaka.

Wyjaśnijmy zatem: notatka, o którą rozgorzała awantura, z zasady musi być krótka. Nosi nawet stosowną nazwę – one page. Takie notatki przygotowuje przed ważnymi rozmowami najczęściej departament kierunkowy, zbierając przy okazji (to też się zdarza) podpowiedzi z innych obszarów. Potem notatka trafia do sekretariatu ministra, czyta ją minister, ewentualnie wiceminister, i jest wysyłana do adresata. Czyli do prezydenta, premiera, ale także do marszałków Sejmu i Senatu, ważnych person. To w świecie dyplomacji rzecz znana od dziesięcioleci. W notatce wszystko jest wyłożone hasłowo, na jednej stronie właśnie. Cel jest prosty: chodzi o to, by decydent miał wszystkie istotne kwestie przed oczami i nie grzebał w papierach. Milcząco się zakłada, że ma się do czynienia z osobą obeznaną z zagadnieniem, więc kolejne punkty nie wymagają szczegółowych objaśnień. Ale jeżeli premier czy prezydent zechcą posiąść w jakiejś sprawie wiedzę szczegółową – jest do ich dyspozycji kilkudziesięcio-, a czasami nawet kilkusetstronicowy raport.

Ba, w polskiej rzeczywistości był jeszcze zwyczaj, że wizytom zagranicznym prezydenta towarzyszył wiceminister spraw zagranicznych. Był do dyspozycji, zawsze gotów wspomagać prezydenta czy korygować różne zobowiązania. Najzupełniej słusznie, bo w konstytucji RP jest zapisane, że politykę zagraniczną prowadzi rząd.

Brutalnie więc rzecz ujmując, różne zobowiązania Karola Nawrockiego, które złożył za granicą, nie mają znaczenia. Bo to nie jest zakres jego kompetencji. Choć Nawrocki udaje, że jest inaczej, rozpycha się łokciami, chce pokazać, że może więcej. No, ciekawe, do jakich granic dotrze…

Pół MSZ już kupiło popcorn, zasiadło w fotelach i czeka na ciąg dalszy tego przedstawienia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

I po rekonstrukcji…

Rekonstrukcja w MSZ zakończyła się tym, że mamy siedmiu wiceministrów – czyli jest tak, jak było. I że swojego wiceministra straciła lewica, Andrzeja Szejny nikt nie zastąpił. Za to ma swojego Polska 2050. No i oczywiście Platforma oraz PSL. Jeżeli zatem była to rekonstrukcja, to bardzo dyskretna.

Zacznijmy więc od osoby najmniej rzucającej się w oczy w gronie nowych wiceministrów, czyli od Wojciecha Zajączkowskiego. To zawodowy dyplomata, wcześniej był m.in. ambasadorem w Rumunii, Rosji i Chinach. Kierował też różnymi departamentami. Z wykształcenia jest historykiem, studia skończył na KUL, jako specjalista od prawosławia. Potem pracował m.in. w Ośrodku Studiów Międzynarodowych przy Kancelarii Senatu oraz w Ośrodku Studiów Wschodnich. Zajmował się Wschodem, pisał na ten temat rozprawy. Jest autorem wydanej w 1993 r. książki „Czy Rosja przetrwa do roku 2000?”. Trudno ten tytuł uznać za proroczy, ale na pewno przyciągał uwagę. W efekcie dzięki swoim analizom Zajączkowski zyskał opinię osoby widzącej dalej (czy słusznie, to inna sprawa). A dzięki sposobowi bycia – niekonfliktowej.

Efekt tego widzieliśmy w roku 2017. To były rządy PiS, Witold Waszczykowski odwołał z Pekinu, po roku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Polak, którego widzą

To jest widoczne. Jeżeli ktoś jeździ po zachodniej Europie, po dużych miastach, natychmiast natknie się na bezdomnych, często uzależnionych, żebrzących, okupujących tereny dworców, stacje metra. Gdy ich zagadnie, okaże się nad wyraz często, że trafia na Polaków. W Berlinie, Hamburgu, Brukseli, Amsterdamie, Dublinie…

O tym rozmawiają między sobą konsulowie, którzy bezdomnym Polakom pomagają, o tym wie nasze MSZ. Wie, że nie chodzi o jakieś marginalne grupy. Oczywiście nikt tych Polaków dokładnie nie policzył, nie ma takich danych, po prostu w państwach europejskich nie są gromadzone statystyki na temat liczby bezdomnych według narodowości. Ale dane szczątkowe gromadzą organizacje pomocowe. I, jak poinformowało oficjalnie MSZ, „w oparciu o zgromadzone przez konsulów RP dane orientacyjne można oszacować, że liczba osób w kryzysie bezdomności posiadających obywatelstwo polskie lub będących polskiego pochodzenia wynosi co najmniej kilkanaście tysięcy osób w państwach Europy Zachodniej, tj. w Niemczech, Francji, Niderlandach, Belgii, Hiszpanii, Portugalii, Włoszech, na Malcie, w Austrii, w Szwajcarii, w Wielkiej Brytanii oraz Irlandii”.

To są dane oficjalne, choć MSZ zastrzega, że orientacyjne – kilkanaście tysięcy bezdomnych Polaków.

Co z tym zrobić?

Jest to, po pierwsze, kłopot dla krajów, w których takie osoby przebywają. Te państwa próbują coś z tym zrobić: nie tak dawno odbyła się w Warszawie konferencja zorganizowana przez ambasadę Królestwa Niderlandów, na której mówiono o bezdomnych Polakach w Amsterdamie czy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.