Notes dyplomatyczny

Powrót na stronę główną
Aktualne Notes dyplomatyczny

Luksemburg. Jak to pięknie brzmi!

W sprawie ambasadorów Andrzej Duda wybrał strajk. Polega on na tym, że prezydent nie podpisuje ambasadorskich nominacji. Żadnych.

Do tej pory można było się spodziewać, że nie podpisze nominacji osobom z politycznego nadania, takim jak Bogdan Klich czy Jan Vincent-Rostowski. Zresztą to zapowiadał, to można zrozumieć. Ale on nie podpisuje nikomu! Nawet zawodowym dyplomatom, którym – gdy wyjeżdżali na placówki w czasach PiS – nominacje podpisywał. A teraz nie chce. Wtedy byli dobrzy, teraz są źli?

Prezydent w jednej z wypowiedzi tłumaczył, że będzie tak robił, żeby wymusić na ekipie rządzącej szacunek dla swojej osoby. Cóż, nie w ten sposób szacunek się zdobywa…

Tak czy inaczej, Radosław Sikorski przestał już wierzyć, że uda mu się osiągnąć z Andrzejem Dudą jakieś porozumienie. Jak mówił, zawierali takie porozumienia już dwukrotnie i za każdym razem prezydent z nich się wycofywał. Minister zdecydował więc, że na prezydenta nie ma co się oglądać, że trzeba robić swoje. I jest w tym jakaś logika.

Zwłaszcza że ambasady RP wymagają roszad kadrowych – niektóre od miesięcy czekają na ambasadora, w innych zmiany powinny zostać przeprowadzone dwa-trzy lata temu. Ale PiS nie miało do tego głowy.

Taką placówką, gdzie można było przyjemnie pracować, a która nie rzucała się w oczy, był Luksemburg. Ambasadorem, od roku 2017 (sic!), jest tu Piotr Wojtczak. To trzeci ambasador RP w Luksemburgu – ambasadę w Wielkim Księstwie powołano w roku 2005, a pierwszą jej szefową, do 2010 r., była Barbara Labuda. W 2011 r. zastąpił ją Bartosz Jałowiecki. A potem szczęśliwym ambasadorem został Wojtczak. Szczęśliwym – bo co robić w Luksemburgu? Kraj niewielki, więc i placówka niewielka. Ambasador, konsul i kierowca. Tak było na początku. Ale…

Wojtczak to były dyrektor generalny służby zagranicznej, w swojej karierze był też m.in. zastępcą ambasadora RP w Belgii, jako chargé d’affaires kierował ambasadą przy Unii Europejskiej w Brukseli, był również dyrektorem protokołu dyplomatycznego, więc zna dobrze MSZ i działające tu mechanizmy.

Może dlatego, gdy wyjeżdżał do Luksemburga, ambasada otrzymała jeszcze jeden etat, radcy ds. ekonomiczno-politycznych, który objęła jego żona. No i udało im się spędzić siedem lat w miłym miejscu.

Ale teraz przychodzi czas zmiany. Na miejsce Wojtczaka do Luksemburga pojechać ma Rafał Hykawy. Nikt nie wątpi – taki wyjazd to dla Hykawego zadośćuczynienie. Ma on dwie specjalności – zajmował się sprawami Unii Europejskiej, a za pierwszego rządu Donalda Tuska był dyrektorem Sekretariatu Prezesa Rady Ministrów. Czyli należał do grona najbardziej zaufanych. Ale przyszło PiS i Hykawy został zepchnięty do roli szeregowego urzędnika. Wyrzucić go z kancelarii premiera PiS nie mogło, więc przez osiem lat trzymano go w bocznym pokoiku, gdzie wegetował.

15 października słonko zaświeciło. Tusk wrócił do KPRM, a Hykawy został jednym z trzech zastępców dyrektora Biura Prezesa Rady Ministrów. Na razie stanowisko dyrektora jest nieobsadzone, czeka na Pawła Grasia…

Pewnie zatem Grasiowi Hykawy zawdzięcza, że te osiem lat trwania będzie mu wynagrodzone i pojedzie do

Luksemburga na miejsce, które tak pięknie ugrzali państwo Wojtczakowie.

I nawet prezydent Duda w tym nie przeszkodzi.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Dlaczego naszym się nie udaje?

Wieści dyplomatyczne z ostatnich dni są takie: Tomasz Szatkowski, niedawny ambasador przy NATO, był w wąskiej grupie kandydatów na stanowisko zastępcy sekretarza generalnego NATO. Ale minister Sikorski go odwołał, więc przepadł. Mateusz Morawiecki z kolei rozmawiał z premier Włoch Giorgią Meloni i m.in. namawiał ją, by Włochy nie udzieliły agrément kandydatowi RP na ambasadora w Rzymie, Ryszardowi Schnepfowi. Dziwne?

To rzecz znana od lat – Polska i polscy urzędnicy są niedoreprezentowani w instytucjach międzynarodowych, zarówno oenzetowskich, jak i unijnych. Jaki jest tego powód?

Po pierwsze, Polak Polakowi podstawia nogę. Jeśli ktoś jest nie z mojej partii, nie z mojej grupy – to bum! Robię wszystko, by go zatrzymać. Choć historia z Szatkowskim jest bardziej skomplikowana. Fakt, że znajdował się na krótkiej liście, nie oznacza, że dostałby stanowisko, poza tym od 15 października wiadomo było, że nie ma on przyszłości jako ambasador przy NATO i podobnie będzie w instytucjach natowskich. Mądrością MSZ byłoby zatem namówić go odpowiednio wcześniej do wycofania kandydatury (bo Duda nie pomoże), do jej podmienienia itd. Za coś. A zostawiono sprawę samą sobie. I skończyło się tak, jak musiało się skończyć.

Nawiasem mówiąc, podstawianie nogi miało miejsce szczególnie w czasach PiS. Witold Waszczykowski tym się chlubił. To on np. zatrzymał kandydaturę Tomasza Chłonia na szefa przedstawicielstwa NATO w Moskwie. Chłoń przeszedł wieloetapowe sito testów, oczekiwał tylko na akredytację naszego MSZ. I jej nie dostał. Ministerstwo w tamtym czasie hamowało też kariery innych wysokich urzędników, którzy aplikowali na stanowiska w Unii Europejskiej.

Po drugie, w ONZ czy w Unii ważny jest nie tylko kandydat, ale i państwo, które za nim stoi. To państwo musi mieć dobrą markę. W ONZ mieliśmy (i chyba wciąż mamy) kłopot, bo postrzegani jesteśmy jako mało samodzielni, wsłuchujący się w głos USA. W Unii proamerykanizm przeszkadzał Polsce mniej, ale inna rzecz miała swoją wagę – PiS. Przez osiem lat Polska miała przyklejoną gębę państwa antydemokratycznego, antyunijnego, wroga Brukseli, awanturnika itd. Ku zadowoleniu wielu. W takim klimacie trudno było o promowanie nawet niezłych kandydatów.
Trzecia kwestia – owo promowanie. Nie jest proste, trzeba to dobrze przygotować. Swego czasu były nawet w MSZ powoływane zespoły, które taką politykę miały prowadzić, ale efektów to nie przyniosło…

Przypomnijmy więc zasady: trzeba najpierw mieć przygotowany kalendarz wyborczy, ale taki z wyprzedzeniem przynajmniej dwóch-trzech lat, by wiedzieć, jakie wybory i gdzie będą miały miejsce. To jest czas na zawieranie różnych koalicji, różne zabiegi, w grę wchodzą i takie sprawy jak równowaga geograficzna, parytety. Pamiętajmy, kandydowanie ad hoc to pewna porażka. Tak jak przegrana Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy w roku 2009. Przegrał wówczas z byłym premierem Norwegii Jaglandem 80:165.

I teraz jest okazja, by niektóre kwestie naprawić. Będzie nią przewodnictwo Polski w Unii Europejskiej w pierwszej połowie 2025 r. Jego sprawne przeprowadzenie może zmienić obraz Polski. Może też wylansować grupę urzędników.

To może się udać. I nie warto tego zmarnować.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Widziane z boku

Oto główny temat polskich komentarzy ostatniego tygodnia ze sfery stosunków międzynarodowych. Prezydent Andrzej Duda pojechał do Chin i był tam podejmowany na najwyższym szczeblu i z najwyższymi honorami. Polska prawica, zachwycona tym, wołała zatem o wielkim międzynarodowym sukcesie (Dudy oczywiście). A liberałowie z tej wizyty się podśmiewali (że Duda wdzięczy się do sojuszników Rosji, poza tym nic nie może). Innymi słowy, na wizytę prezydenta patrzono przez partyjne okulary.

Zupełnie bez sensu. Ludziom PiS przypomnijmy, że Chinami rządzą komuniści, demokracji tam nie ma, a Pekin jest uznawany przez Donalda Trumpa (to ich nadzieja, prawda?) za głównego przeciwnika Ameryki. Trumpiści chcą nakładać cła na Chiny i odcinać kraj od Zachodu – najbardziej. Ta prawica powinna więc krzyczeć „zdrada!” najgłośniej, a chwali.
Liberałom przypomnijmy z kolei, że do Pekinu jeżdżą wszyscy – Olaf Scholz, Emmanuel Macron, i bardzo im na dobrych kontaktach z Xi Jinpingiem zależy. Nie kryją się z tym. Nie bez znaczenia jest też teza, że zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej bardziej zależy od Chin niż od USA…

Pytanie wobec tego nasuwa się samo: czy mamy łamigłówkę geopolityczną, czy też swojską, partyjną? Że Duda chce się chwalić, a Platforma chce go szczypać?

To jeszcze jedna uwaga: przecież prezydent nie pojechał do Pekinu sam. Towarzyszyli mu i podpisywali dwustronne umowy (wcześniej wynegocjowane) wiceministrowie: spraw zagranicznych – Teofil Bartoszewski, i rolnictwa – Jacek Czerniak. Te pół kroku polski rząd zatem uczynił. A teraz jakby nie wiedział, co dalej… Można więc rzec, że wreszcie Polsce przydał się prezydent Duda. Bo da się go wysłać do Pekinu, niech tam się ściska. A potem albo temu przyklasnąć, albo się odciąć. Ach, Donaldzie Tusk, jakbyś nie miał Dudy, tobyś musiał go wymyślić…

A teraz zejdźmy parę szczebli niżej. Otóż Radosław Sikorski wysyła Małgorzatę Kosiurę-Kaźmierską na ambasadora do Norwegii. Prezydent jej nominację podpisze – była ona za czasów PiS dyrektorem Departamentu Wschodniego (wcześniej – wicedyrektorem), więc musi ją uznać za swoją i za zawodowca. Zwłaszcza że nie powinna być mu obca. Chętnie występowała podczas różnego rodzaju konferencji i paneli, w których brali też udział urzędnicy Kancelarii Prezydenta, i tam się wypowiadała. Potem zresztą pracownicy MSZ niektóre jej cytaty sobie podsyłali. Na przykład taki, że Polska musi rozmawiać z rosyjską opozycją i na nią stawiać, bo to jedyne źródło informacji o Rosji i Rosjanach. Bardzo to ucieszyło naszych dyplomatów i różnych specjalistów od Wschodu.

W zasadzie więc nikogo to nie dziwi, że minister Sikorski delikatnie pozbywa się szefowej jednego z najważniejszych departamentów. Bo jeżeli chce mieć pożytek z tego departamentu, sprawne narzędzie do jakichś działań, musi taki ruch wykonać.

W przypadku Małgorzaty Kosiury-Kaźmierskiej mniej ważne jest, dokąd jedzie, a zdecydowanie bardziej – skąd.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Kołdra sporo za krótka

Michał Łabenda będzie ambasadorem RP w Kazachstanie. I to jest rzecz pewna. Prezydent Duda musi podpisać mu nominację i zrobi to szybko. Pola manewru nie ma tu żadnego,
może tylko klaskać.

Łabenda to zawodowiec. W MSZ pracuje od roku 1999. Absolwent filologii kazachskiej i arabskiej Uniwersytetu im. Al-Farabiego w Ałmatach. Włada biegle angielskim, niemieckim, rosyjskim, arabskim, azerskim, jidysz, karakałpackim, kazachskim, uzbeckim i esperanto. To jest zapis sprzed roku, więc być może zdążył w tym czasie przyswoić sobie jeszcze jakiś język.
Był już ambasadorem w Azerbejdżanie (wysyłał go Sikorski), w Mongolii (wysyłał go Schetyna) i w Egipcie (wysyłał go Czaputowicz). W MSZ przeżył zatem różne zakręty i całe szczęście, bo mamy kogo wysłać do Astany. On sam zaś jest żywym dowodem na potwierdzenie dwóch przeciwstawnych tez. Pierwszej – że jakaś grupa zawodowców w MSZ jednak przetrwała. I drugiej – że MSZ cierpi na chorobę krótkiej kołderki.

Że to zawodowiec – nie ma co się rozwodzić. Ubocznym tego skutkiem jest jego dystans do zawodu. Lubi powtarzać, że w dzisiejszych czasach „ambasador jest kierownikiem urzędu gminy, tylko za granicą”. Wie też, czego w centrali od niego się oczekuje.

A o co chodzi z tą kołderką? Otóż Kazachstan jest dzisiaj, choćby z powodu wojny na Ukrainie i jej konsekwencji, jedną z najważniejszych polskich placówek dyplomatycznych. Dodajmy do tego sprawy Polonii, ropy i innych surowców, rywalizacji mocarstw… Dzieją się więc tam rzeczy ważne i powinno się oczekiwać, że Polska będzie w Kazachstanie szczególnie aktywna. Tymczasem (ku przypomnieniu) od roku 2017 ambasadorem RP w Kazachstanie był Selim Chazbijewicz, pracownik naukowy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, były przewodniczący Związku Tatarów RP, no i autor słynnej ody do Jarosława Kaczyńskiego. Chazbijewicz był w Kazachstanie do jesieni 2023 r., po czym wrócił do kraju. Innymi słowy, w Astanie przez sześć lat mieliśmy ambasadora amatora, który znał się na dyplomacji mniej więcej tak jak na poezji. A teraz, od ponad pół roku, nie mamy nikogo. I PiS, i Duda, za to odpowiadają.

Można wobec tego tylko przyklasnąć, że wreszcie pojedzie tam dyplomata zawodowiec. Ale… Skoro będzie w Kazachstanie, nie będzie go gdzie indziej.

Michał Łabenda był od 2018 do sierpnia 2023 r. ambasadorem w Egipcie. Ale gdy wrócił do kraju, nikt go nie zastąpił. Jakoś o tym, że trzeba tam wysłać nowego ambasadora, bo dotychczasowy wraca, nie pomyślano.

Jest więc taka oto sytuacja, że od 7 października 2023 r. trwa wojna w Gazie, konflikt, który przyciąga uwagę świata. A w dwóch najważniejszych w regionie placówkach nie mamy ambasadorów. W Egipcie nie mamy od sierpnia 2023 r., w Izraelu – od listopada 2021 r.! Izrael zaś swojego ambasadora w Warszawie ma! Że to pożal się Boże ambasador – to już inna sprawa.

Wakaty te pokazują, jak nieudolnie ministerstwem kierował Zbigniew Rau w tandemie z Andrzejem Dudą. No i kieruje nas to ku najprostszym wnioskom – jeżeli Duda nie potrafił dogadywać się z Rauem, na co może liczyć Sikorski?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

O czym zapomniał Czaputowicz

Jacek Czaputowicz, minister spraw zagranicznych w latach 2018-2020, zaatakował Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego, pytając ich na łamach „Rzeczpospolitej”, czy chcą tworzyć politycznie neutralną służbę zagraniczną, czy też korzystać z systemu łupów i kierować na placówki zasłużonych w walce z PiS polityków i emerytów z Konferencji Ambasadorów RP. Na czym ma polegać ta zmiana jakościowa, o której tyle słyszeliśmy? 

Prezydent Duda z kolei zapowiedział, że nie zgodzi się na nominacje ambasadorskie proponowane przez Sikorskiego. Zwłaszcza na Bogdana Klicha, którego uznał za współwinnego katastrofy smoleńskiej, no i nie zgodzi się na wyjazd do Rzymu Ryszarda Schnepfa, bo jego ojciec brał udział w obławie augustowskiej.

Innymi słowy, 14 nazwisk, które trafiły do konwentu, ciała, w którym uzgadniane są nominacje ambasadorskie, zawisło w powietrzu. W ten sposób prezydent ogłosił, że złamie konstytucję, obligującą go do współdziałania w polityce zagranicznej z rządem. Bo on współdziałać nie zamierza.

Co z tego wszystkiego wynika? Po pierwsze, że Jacek Czaputowicz ma amnezję – to jego rząd przekształcił Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Ministerstwo Synekur dla Zasłużonych. I to on sam wysyłał Annę Marię Anders, byłą pisowską senator i minister, wówczas lat 69, na ambasadora do Włoch. A wcześniej na tę funkcję posłał Konrada Głębockiego, posła PiS, który po paru tygodniach z ambasadorowania zrezygnował. On też pchał na siłę Tomasza Szatkowskiego, wiceministra od Antoniego Macierewicza, żeby został ambasadorem przy NATO. Dwukrotnie zgłaszał jego kandydaturę. O tym, że był miłym wykonawcą pomysłów dyrektora generalnego Andrzeja Papierza, już nie ma co wspominać. 

Czaputowicz może tego nie rozumie, ale po tym, co robił w MSZ, nie ma mandatu do recenzowania polityki kadrowej Sikorskiego. Sam fakt, że był bardziej gołębi od Zbigniewa Raua, niewiele tu zmienia.

Nieprzyzwoitością jest też atakowanie Konwentu Ambasadorów, który tworzą i emeryci, i dyplomaci z MSZ przez PiS wyrzuceni. Mądrzej byłoby korzystać z ich wiedzy. Ale PiS uważało, że kto nie z PiS, ten wróg.

Po drugie deklaracja Dudy pokazuje, że Sikorski – który próbował przez pół roku jakoś z prezydentem się dogadać – po prostu przemarnował ten czas. Pół roku trzymał na stanowiskach ambasadorskich ludzi, którzy swoje nominacje zawdzięczali PiS i którzy wciąż czują się z PiS związani. Wiedziano o tym również w krajach ich pobytu, więc w ważnych sprawach byli pomijani. A po co trzymać za granicą, za pieniądze podatników, atrapy ambasadorów i konsulów? Nie lepiej byłoby ich odwołać i w sytuacji takiego resetu, gdy fakty już się dokonały, próbować porozumienia z Dużym Pałacem?

Sikorski nie ma więc wyjścia. Jeśli chce być poważnie traktowany także w swoim ministerstwie, musi zwijać do kraju ludzi PiS. Łącznie z tymi ze stanowisk nieambasadorskich. Bo jak za nieprzyzwoitość uznano apele Czaputowicza i pogróżki Dudy, tak też odbierana była jego bezczynność.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Zapach euro i prochu

To będzie ciekawy bój, o stanowisko unijnego komisarza ds. obronności. Oczywiście jest ono jeszcze w sferze projektów, ten urząd trzeba najpierw stworzyć, ale powoli (w Unii wszystko dzieje się powoli) projekt wyłania się z mgły. Raczej nie będzie to, jak opisują media, jakiś unijny minister obrony, szef europejskiego wojska itd., tylko ktoś z innymi zadaniami. W większym stopniu osoba odpowiedzialna za odbudowę europejskiego przemysłu obronnego. 

Bo ten przemysł po 1990 r. w Europie wygasał. Teraz trzeba go odbudować. Innymi słowy, będzie to zajęcie bardziej dla menedżera, bankowca niż osoby przyjmującej defilady. Dyskusje na ten temat wciąż trwają. 

Wiele zresztą wyjaśni czerwcowe posiedzenie Rady Europejskiej, podczas którego mają być podejmowane decyzje dotyczące wzmocnienia przemysłu obronnego. Tusk i Ursula von der Leyen już wspólnie ogłosili, że ma to być europejski priorytet. 

Mniej więcej wiemy, co jest przygotowywane. Dużą rolę w odbudowie tego przemysłu ma odgrywać Europejski Bank Inwestycyjny. Ma on dysponować grantami, te środki będą kierowane również do średnich i małych firm.

Oprócz tego Komisja Europejska przygotowuje dodatkowe opcje finansowania produkcji obronnej i wspólnych, europejskich projektów. A Polska wraz z Francją i Estonią będą chciały wnieść projekt nowego KPO na rzecz obrony. Opartego na europejskich obligacjach. Skąd takie trio? Rzecz jest prosta – to związek tych najbardziej przestraszonych (Polska i kraje bałtyckie) i Francji, która na tym wszystkim może najwięcej zarobić, bo jej przemysł obronny jest niewygaszony, w dobrym stanie. 

Co z tego wyniknie? Czekają na te rozstrzygnięcia i wojskowi, i biznes. I politycy. Bo w dłuższej perspektywie niebagatelne znaczenie będą miały i decyzje dotyczące finansowania przemysłu obronnego, i to, kto zostanie komisarzem ds. obrony (różne kraje mają już swoich kandydatów), i w jakich ramach kompetencyjnych. Dla wielu firm może to być wielka szansa. W tej trudnej sytuacji liczy się więc przynajmniej to, że polska dyplomacja koło tej sprawy chodzi, trzyma rękę na pulsie.

Wciąż przecież pamiętamy, jak w marcu zrobiło się w Polsce zamieszanie, gdy Unia ogłosiła wyniki programu zwiększenia produkcji amunicji. Do rozdzielenia było 500 mln euro, Polska z tego dostała ledwie 2,1 mln. A Niemcy 85 mln. Nawet Węgry 27 mln… Szef prezydenckiego BBN wołał, że to skandal, pisowski minister obrony Mariusz Błaszczak dworował – że oto „Donald »Król Europy« Tusk załatwił dla Polski całe 0,42% z unijnego programu produkcji amunicji”. 

Wołali do momentu, kiedy pokazano im, że czas składania wniosków o finansowanie upłynął 13 grudnia 2023 r., a Polska złożyła ich na 4 mln euro… Ewidentnie więc odchodząca ekipa odpuściła sobie sprawę (delikatnie mówiąc).

Teraz mamy kolejne rozdanie, i finansowe, i polityczne. Dobrze byłoby, żeby nowy rząd nie szedł drogą PiS – że niczego nie składamy, a potem wołamy, że inni wzięli. Żeby wreszcie nastał czas prawdziwej polityki.

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

MSZ na wojnie

No to mamy wojnę o ambasadorów. Minister Sikorski zgłosił Jacka Najdera na stanowisko stałego przedstawiciela Polski przy NATO. To dobry wybór, Najder był już ambasadorem przy NATO, w latach 2011-2016. Nic więc dziwnego, że sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych tę kandydaturę zaakceptowała. Ale chwilę potem prezydent Duda ogłosił, że ambasadorskiej nominacji Najderowi nie podpisze.

Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. „Polskę przed NATO reprezentuje przede wszystkim prezydent RP. Ja oczekuję, że to ja będę przedstawiał premierowi kandydata na polskiego ambasadora w NATO, jako że również chcę mieć osobę, z którą będzie mi się dobrze współpracowało w tej międzynarodowej instytucji tak ważnej dla bezpieczeństwa Polski”, powiedział Duda.

Mamy oto zapowiedź nie tylko kryzysu w sprawie ambasadorów, ale i kryzysu na linii premier-prezydent. Andrzej Duda wyraźnie bowiem powrócił do sięgającej czasów Lecha Wałęsy koncepcji resortów prezydenckich. Zredukował ją, ale zarezerwował sobie prawo do głównych decyzji w kontaktach z NATO. Zresztą sygnał, że takie są jego ambicje, dostaliśmy całkiem niedawno, gdy prezydent ogłosił, że Polska będzie aspirowała do programu nuclear sharing, czyli będzie chciała posiadać amerykańską broń atomową na swoim terytorium.

Nie ma wątpliwości, ambicje Dudy, by być w sprawach obronności głównym rozgrywającym, prowadzą bezpośrednio do konfliktu z premierem. Do awantur o pamiętne krzesło itd. Będzie się działo.

Zresztą już się dzieje. Każdy na świecie przecież wie, że za polską armię i polski przemysł zbrojeniowy odpowiada rząd, który prowadzi politykę zagraniczną i obronną. Rola prezydenta jest tu bardzo ograniczona. Efektem wojny o ambasadora będzie zatem prosty ruch – pomijanie go w ważnych kontaktach z polskim rządem. Bo, jak jednoznacznie wynika z czwartkowej awantury, obecny ambasador Tomasz Szatkowski, którego tak broni Duda, nie cieszy się zaufaniem premiera i ministrów. Oni go nie chcą.

Poza tym ciągną się za nim stare sprawy, o których swego czasu mówiła w Sejmie Joanna Kluzik-Rostkowska. Że był „fundatorem i założycielem Narodowego Centrum Studiów Strategicznych. To centrum w pewnym momencie sprawiło ministrowi obrony narodowej wielki kłopot. Otóż w 2016 r. wyszły na jaw bardzo niejasne związki osób z Narodowego Centrum Studiów Strategicznych z Rosją. Przypomnę, że jednym z szefów centrum był Jacek Kotas. To on sprawił główny kłopot, ale pana nazwisko też w tym kontekście występuje. Jedną z osób, które tworzyły koncepcję wojsk ochrony terytorialnej był płk Gaj, znany z tego, że jest proputinowski w polityce wobec Ukrainy. Było to do tego stopnia kłopotliwe dla MON, że minister Macierewicz, kłamiąc, wprost pisał, że ludzie z NCSS nie mają żadnych związków z ministerstwem, w którym pan wtedy był wiceministrem”.

A teraz spójrzmy na sprawę z drugiej strony. I premier, i szef MSZ wiedzieli dobrze, jakie jest stanowisko Dudy. Że nie chce Najdera. O tej kandydaturze mówi się przecież od paru miesięcy, prezydent poprzez swoich urzędników wypowiedział się na ten temat wiele razy. A jeżeli tak, to dlaczego wrzucili ją do Sejmu? Wiedząc, że będzie awantura? Chcieli tego, prawda? To z kolei nie najlepiej o nich świadczy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Powrót Chłonia

Doczekaliśmy się, Tomasz Chłoń został przywrócony do żywych. Jego historia jest klasycznym przykładem mściwości PiS – i jednocześnie głupoty. Ale otwiera się w niej lepszy rozdział, bo właśnie Radosław Sikorski powołał go na swojego pełnomocnika ds. przeciwdziałania dezinformacji międzynarodowej.

To nie jest pusta funkcja, Chłoń będzie odpowiedzialny za koordynację działań w zakresie identyfikowania, monitorowania i zwalczania obcej dezinformacji. Będzie też współpracował z międzynarodowymi partnerami oraz krajowymi urzędami i instytucjami. Czyli – jak sobie tę robotę ułoży, tak będzie miał. A zaznaczmy, że dobrze na tym się zna. Razem z Robertem Kupieckim i Filipem Bryjką jest autorem książki „Dezinformacja międzynarodowa” opublikowanej przez Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Wróćmy jednak do mściwości i głupoty PiS. Otóż Chłoń przez lata cieszył się w MSZ bardzo dobrą opinią. Rozpoczął tu pracę w 1987 r. Potem, od 1991 do 1997 r., był sekretarzem ambasady RP w Helsinkach. W latach 1998-2003 pracował w stałym przedstawicielstwie RP przy NATO w Brukseli. Był też ambasadorem w Estonii (2005-2010) i na Słowacji (2013-2015). W centrali pracował w Departamencie Polityki Bezpieczeństwa i Departamencie Systemu Narodów Zjednoczonych.

W kwietniu 2015 r., w randze pełnomocnika ministra, został wyznaczony do kierowania zespołem przygotowującym szczyt NATO w Warszawie, który miał się odbyć 8-9 lipca 2016 r. I wszystko było pięknie, tylko PiS wygrało wybory, a szefem MSZ został Witold Waszczykowski. No i wyszło gorzej, niż można było się spodziewać. Cztery miesiące przed szczytem Chłoń został odwołany ze stanowiska.

Wepchnięty do kadrowej zamrażarki zgłosił swoją kandydaturę na stanowisko szefa Biura Informacyjnego NATO w Moskwie. Stanął do konkursu, przeszedł kilka etapów i wygrał. Przy czym wiadomo – bez zgody Amerykanów tak by się nie stało.

Wtedy Waszczykowski zaczął szaleć. Ogłosił, że nic o jego kandydowaniu nie wiedział, że stracił zaufanie do kierownictwa Departamentu Polityki Bezpieczeństwa, i odwołał jego szefową Beatę Pęksę oraz jej dwóch zastępców. Uznał, że wiedzieli o staraniach ich kolegi o stanowisko w NATO, ale nic nie robili. To znaczy nie blokowali tych starań. 

Minister zadeklarował też, że Polska jest przeciwna temu, by Chłoń pełnił natowską funkcję. I cóż się zdarzyło? W czasie spotkania ministrów spraw zagranicznych w Brukseli sekretarz generalny NATO stanowczo zażądał akredytacji Chłonia. Innymi słowy, powiedział polskiemu ministrowi, by się nie wygłupiał.

Pewne światło na tamtą awanturę rzuca niedawny wpis Waszczykowskiego na platformie X. Czytamy w nim: „Pan Chłoń wyznał mi w 2017 r., iż w końcu lat 80. pracował w MSZ dla służb bezpieczeństwa PRL. Uznałem, że nie powinien reprezentować NATO w Moskwie. Szczególnie tam, gdyż Rosjanie mogli znać jego przeszłość. Służby wywiadu PRL podlegały Sowietom”.

Te argumenty dziś, w czasach sędziego Szmydta, brzmią śmiesznie, zresztą śmiesznie musiały brzmieć i w roku 2017, 27 lat po operacji Samum. I innych, w czasach późniejszych. Nic więc dziwnego, że Chłoń, wbrew PiS, został szefem przedstawicielstwa NATO w Moskwie i był nim do roku 2020. Tak Amerykanie potraktowali PiS. 

Teraz Chłoń wraca do MSZ. Na stanowisko wojownika, bo przecież będzie musiał identyfikować i zwalczać. Ciekawe, od kogo zacznie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Dyplomacja rocznicowa

Anna Maria Anders, pani w wieku 73 lat, jest ambasadorem RP we Włoszech od roku 2019. Innymi słowy, jako osoba w wieku mocno emerytalnym podjęła pierwszą pracę w służbie zagranicznej, i to od razu – ambasadora. Nie ma co ukrywać – polska dyplomacja pożytku z niej nie miała. Ale jest szansa, że już na koniec urzędowania w Rzymie jakieś plusy pani ambasador na swoje konto zapisze. Po prostu 18 maja mamy 80. rocznicę bitwy pod Monte Cassino, no i jako córka „tego” generała będzie miała swoje minuty. Nie tylko wśród Polaków.

W ramach obchodów planowane jest nadanie imienia gen. Andersa jednej z ulic w Rzymie. Rada miejska tę decyzję podjęła, choć nie wskazała, która ulica byłaby godna nosić to imię. W lipcu uroczystości „andersowskie” będą też miały miejsce w Ankonie, więc wiadomo, jaka postać najlepiej je uświetni. Dobre i to.

A 18 maja pod Monte Cassino? Żeby była jasność – MSZ pełnić będzie w tym wszystkim funkcję pomocniczą. Chociaż organizować będzie różne okolicznościowe imprezy, łącznie z pokazem filmu „Czerwone maki”, m.in. na Litwie i w USA. 

Natomiast główne uroczystości na cmentarzu organizują Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Według planów przyjętych jeszcze w ubiegłym roku przez poprzednią ekipę. 

Na cmentarzu będzie ponad 4,5 tys. osób z kraju i zagranicy. Wśród nich ostatni żyjący weterani 2. Korpusu Polskiego. Żyje ich jeszcze ok. 20, a są to osoby mające 100 i więcej lat, z tego sześciu ma na Monte Cassino przylecieć. 

Z Polski przelot będzie się odbywał specjalnym samolotem, udostępnionym przez premiera, lecieć nim będą przedstawiciele delegacji kombatantów, z różnych organizacji, a także sybiraków. Osobnym samolotem na uroczystości ma przybyć prezydent Andrzej Duda. 

Nie ma co ukrywać, powinniśmy się spodziewać wielkiej pompy, dla prezydenta i dla polskiej prawicy to przecież ważna okazja, by się zaprezentować. Szykujmy się więc na bitwę o to, kto większy patriota.

Bitwa ta rozegra się w cieniu pomnika gen. Andersa, który ma być odsłonięty 19 maja. Nawiasem mówiąc, jest w tym pewna ironia historii. Gdyby bowiem Anders żył w czasach PiS i służył w MON albo pracował w MSZ, natychmiast zostałby wyrzucony i opluty. Z prostego powodu – w roku 1910 zgłosił się jako ochotnik do rosyjskiej armii i służył w niej wiernie. Doszedł do stopnia sztabsrotmistrza, ukończył też kurs Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu. Panie Rau, to gorzej niż MGIMO!

Wracając do głównych uroczystości, wszystko zaplanowano pięknie: będzie te 4,5 tys. ludzi, będą harcerze (przyjadą z Polski), będą weterani. Ale, jak alarmują co poniektórzy, nie będzie… toalet. Jest na Monte Cassino muzeum pamięci zbudowane na 70. rocznicę bitwy, ale nie ma ono zaplecza sanitarnego. Jeśli więc ktoś z odwiedzających cmentarz wojenny potrzebuje skorzystać z toalety, musi iść do klasztoru kilkaset metrów dalej. Kłopot jest już przy paru autokarach. A przy ponad 4 tys. gości?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Rau. I wszystko jasne

Na marginesie sejmowej debaty o polityce zagranicznej toczyły się polemiki o kadrach MSZ. Ech, Sikorski powiedział niewiele, a pisowscy polemiści opowiadali bzdury.  Minister ubolewał: „Jedną z pierwszych ustaw przyjętych po wyborach w 2015 r. była nowelizacja ustawy o służbie cywilnej, która otwierała drogę do kariery ludziom bez kwalifikacji i doświadczenia. Dalsze szkodliwe zmiany nastąpiły wraz z wdrożeniem nieprzystającej do naszych potrzeb ustawy o służbie zagranicznej”. No i dodawał, że gdy przejął MSZ, to „polityczni nominaci pożegnali się z dyrektorskimi fotelami w ciągu pierwszych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.