Wpisy od Kornel Wawrzyniak
Co Polska powinna zrobić w sprawie ludobójstwa w Gazie?
Dr Magdalena Gawin,
filozofka, Uniwersytet Warszawski
Sytuacja w Strefie Gazy jest prosta i zarazem złożona. Prosta, bo zgodnie z raportami m.in. ONZ w Gazie ma miejsce katastrofa humanitarna, która wynika z działań Izraela i jego sojuszników. Niedowiarkom polecam raport izraelskiej organizacji B’Tselem zatytułowany „Our Genocide” (Nasze ludobójstwo). Pojęcie ludobójstwa coraz częściej pojawia się w kontekście działań Izraela wobec Palestyńczyków, zarówno w Gazie, jak i na okupowanym Zachodnim Brzegu. Prawo międzynarodowe jest w tej kwestii jasne. Każde państwo, które ratyfikowało Konwencję w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, jest zobligowane do działań w celu zapobieżenia możliwemu ludobójstwu. Tutaj przez politykę sytuacja staje się jednak złożona. USA wspierają Izrael i blokują w ONZ rezolucje dotyczące wstrzymania działań wojennych w Strefie Gazy. Polska jest zależna od pomocy USA w związku z zagrażającą nam wojną z Rosją. Wydawałoby się zatem, że najlepszą strategią będzie bierność. Na nią nie możemy sobie jednak pozwolić. Z perspektywy etycznej sytuacja jest nieakceptowalna. Nie ma zgody na zabijanie dzieci ani głodzenie ludności cywilnej.
Druga rzecz: w świecie zachodnim sytuacja w Gazie wywołuje przemoc o podłożu antysemickim i islamofobicznym, na co również nie powinno być zgody. W Europie wrze. Społeczeństwa buntują się przeciwko polityce wspierania działań Izraela względem Palestyńczyków. Także opinia publiczna w USA zmienia podejście do działań Izraela. Reszta świata patrzy. Albo-albo. Tytuł przewrotny, gdyż odsyła do Kierkegaardowskiego skoku wiary. Uważam, że Polska nie powinna „skakać” – przeciwnie, szczególnie mając w pamięci nasze trudne doświadczenia historyczne. Dlatego zajęcie stanowiska jest konieczne. Ze względu i na teraźniejszość, i na pamięć przyszłych pokoleń.
Dr Ahmed Elsaftawy,
polski lekarz pochodzenia palestyńskiego, kierownik Oddziału Chirurgii Plastycznej i Chirurgii Ręki w Trzebnicy
Polska jako kraj należący do Unii Europejskiej i wspólnoty międzynarodowej nie może pozostawać bierna wobec faktu, że w Strefie Gazy dochodzi do zbrodni, które coraz częściej są nazywane ludobójstwem przez ekspertów prawa międzynarodowego, a ostatnio przez samą ONZ. Polska powinna jednoznacznie i odważnie opowiedzieć się po stronie prawa, życia i godności ludzkiej. Milczenie lub ograniczanie się do ogólnikowych komunikatów stanowi w praktyce przyzwolenie na zbrodnie i czyni nas współwinnymi przez zaniechanie. Dodatkowo, jeśli Polska chce być postrzegana jako państwo konsekwentnie broniące prawa międzynarodowego i praw człowieka, nie może pozwolić sobie na wybiórczość. Tym bardziej nie może być miejsca na zapewnianie parasola ochronnego zbrodniarzom wojennym, wobec których Międzynarodowy Trybunał Karny wydał czynne nakazy aresztowania, jak miało to miejsce w styczniu br. Tolerowanie takich wizyt czy wręcz przyjmowanie tych ludzi z honorami podważa naszą wiarygodność i ośmiesza system międzynarodowej sprawiedliwości. Nie można się godzić z wyrokiem MTK w sprawie niektórych zbrodniarzy, takich jak Putin, a jednocześnie udawać, że inne wyroki nas nie obowiązują, tylko dlatego, że tak podpowiadają nam sympatie polityczne czy doraźne interesy.
W tym kontekście jeszcze mniej zrozumiałe i nie do przyjęcia moralnie jest goszczenie na targach zbrojeniowych firm, których sprzęt jest wykorzystywany do popełniania zbrodni wojennych. Jak można w czasie dokonywanego ludobójstwa otwierać przestrzeń do promocji i handlu bronią, która następnie służy do zabijania cywilów? Dlaczego takie firmy utrzymują możliwość uczestnictwa w przetargach MON? Polska nie może przykładać ręki do legitymizowania zbrodni przez normalizację handlu śmiercią. To nie jest kwestia „biznesu” czy „sojuszy”, ale sprawdzian moralnej spójności i prawnego zobowiązania wobec ofiar.
Polska powinna wykorzystać swoją pozycję w UE i NATO do nacisków dyplomatycznych na rzecz zawieszenia broni, dopuszczenia pomocy humanitarnej i ochrony cywilów. Niezbędne jest też działanie na forum ONZ, gdzie Polska może współtworzyć rezolucje potępiające ludobójstwo i domagające się sankcji wobec Izraela. W wymiarze praktycznym Polska mogłaby zorganizować korytarze humanitarne i przyjąć rannych cywilów, np. dzieci z Gazy, na leczenie. Wreszcie Polska powinna wyraźnie zaprzestać polityki podwójnych standardów: skoro potępiamy rosyjskie zbrodnie wojenne w Ukrainie, musimy równie stanowczo potępiać izraelskie zbrodnie w Palestynie.
Global Movement To Gaza Poland,
międzynarodowa inicjatywa pomocy humanitarnej
Polskie społeczeństwo nie może być bierne wobec ludobójstwa na Palestyńczykach. Brak działań jest zgodą i przyzwoleniem na zbrodnie. Polki i Polacy powinni się solidaryzować z walką o życie i godność Palestyńczyków. Stoimy przed wyborem jako społeczeństwo i ludzkość. Syjonistyczne zbrodnie podważają podstawy naszego człowieczeństwa i porządek międzynarodowy, mający takim zbrodniom zapobiegać. Musimy się mobilizować, organizować wokół Palestyny i edukować. Wszystkie oczy muszą być skierowane na Gazę. Cały system, który umożliwił ludobójstwo i je wspierał, nie może pozostać niezakwestionowany. Społeczeństwo w Polsce powinno naciskać na rząd, aby wprowadził pełne embargo na handel bronią z Izraelem i sankcje gospodarcze oraz zniósł ułatwienia wizowe dla obywateli izraelskich. Polska powinna uruchomić ewakuacje medyczne ze Strefy Gazy i umożliwić wyjazd rodzin polskich obywateli. Konieczne jest także doprowadzenie do aresztowania i pociągnięcia do odpowiedzialności izraelskich zbrodniarzy wojennych. Nasz kraj powinien popierać w ONZ rezolucję „Zjednoczeni dla pokoju”, otwierając m.in. drogę do międzynarodowej akcji militarnej w celu przeciwdziałania ludobójstwu. Musimy zapewnić bezpieczeństwo, wsparcie konsularne i dyplomatyczne polskiej delegacji Globalnej Flotylli Sumud, płynącej do Gazy, by przełamać nielegalną blokadę i dostarczyć pomoc humanitarną, rewolucyjną nadzieję oraz wyrazy solidarności znad Wisły. Ludobójstwo i okupacja Palestyny muszą się zakończyć.
Café Bund,
żydowsko-polska grupa obywatelska
Wobec licznych apeli międzynarodowych, palestyńskich i izraelskich organizacji praw człowieka rząd RP nie ma prawa zwlekać z odpowiedzią – musi zacząć aktywnie działać na rzecz natychmiastowego zawieszenia broni i wypuszczenia wszystkich zakładników. Działając na forum ONZ, organów Unii Europejskiej i Komitetu Ministrów Rady Europy, nie poprzestając na słowach, powinien – tak jak Włochy czy Hiszpania – zapewnić ochronę polskim członkom Globalnej Flotylli Sumud na wodach międzynarodowych, zwiększyć fundusze dla organizacji humanitarnych działających w Gazie i domagać się dostępu prasy do Gazy. Na wzór Słowenii Polska powinna oficjalnie potwierdzić, że międzynarodowy nakaz aresztowania Netanjahu zostanie wyegzekwowany na jej terytorium. Jednocześnie nie możemy zapomnieć o Palestynie po zawieszeniu broni. Jeśli Polska rzeczywiście popiera francusko-saudyjską deklarację nowojorską (zakładającą powstanie suwerennego państwa palestyńskiego), powinna aktywnie się przyłączyć do jej wyegzekwowania, nawet jeśli rząd Izraela się sprzeciwi. Jako Café Bund zwracamy się do MSZ z apelem i publikujemy wspólny list z innymi grupami żydowskimi, by wesprzeć flotyllę w jej pokojowej misji.
Do jakiego narodu Polacy są najbardziej podobni kulturowo?
Jacek Pałasiński,
korespondent, podróżnik
Polacy nie są podobni do nikogo. To jedyny naród, którego jedną trzecią ludności stanowią imigranci. Na ziemiach odebranych Niemcom po II wojnie światowej zamieszkali ludzie z różnych regionów i kultur, którzy przez co najmniej dwa pokolenia mówili własnymi dialektami. W I RP mówiono 18 różnymi równoprawnymi językami. Nie ma drugiego kraju, przez który przeszłoby tyle nacji. Od Gotów, którzy na polskich ziemiach podzielili się na Ostrogotów i Wizygotów, przez Wandalów, którzy spustoszyli Rzym. Przechodziły też wojska – skandynawskie, węgierskie, rosyjskie, niemieckie i duńskie. Jesteśmy zlepkiem różnych narodów i – co ważne – lubimy być odizolowani od reszty świata, nawet w dobie łatwych podróży. Z wyjazdów wracamy z ulgą, ponieważ nie czujemy wspólnoty z innymi. O NATO mówimy: „oni nas będą bronić”, o UE: „oni nas prześladują” – chociaż jesteśmy częścią tych wspólnot.
Byłem w 86 krajach i nie znajduję żadnej kultury, do której można by Polaków przyrównać.
Dr Marcin Kołakowski,
iberysta, Uniwersytet Warszawski
To może zaskakiwać, a nawet wydawać się paradoksalne, ale pod względem kulturowym i temperamentu Polacy są podobni do Hiszpanów. Przejawia się to w ich wzajemnych relacjach, które cechuje duży entuzjazm i łatwość nawiązywania silnych więzi. To porozumienie wynika po części z głębokiego zakorzenienia obu narodów w kulturze katolickiej, która ukształtowała podobną mentalność i tradycje. Oba społeczeństwa łączy też pamięć relatywnie świeżego zacofania względem Zachodu, szczególnie w sferze ekonomicznej. To wspólne doświadczenie, funkcjonujące jako rodzaj postpamięci, także je upodabnia. Kolejną zbieżnością jest zdolność do solidarności w kryzysie: widać to było w ostatnich latach, w Polsce – w pomocy Ukraińcom, w Hiszpanii – w reakcji na kryzys mieszkaniowy.
Agnieszka Graca,
filolożka, autorka kryminałów
Przewrotnie zapytam, dlaczego mielibyśmy być podobni tylko do jednego narodu, skoro możemy lepiej, możemy bardziej. Lingwistycznie chichramy się z Czechami, bo my mamy przeróżne pomysły, a oni jakieś śmieszne nápady. Upieramy się jak Francuzi w kwestiach muzycznych: Chopin jest Szopenem i inaczej być nie może. Jesteśmy waleczni w kuchni niczym Włosi – nasze kłótnie o wyższość majonezu X nad majonezem Y przypominają zacietrzewienie tamtych w kwestii jedynych możliwych składników spaghetti carbonary. Bywa, że też jeździmy lewą stroną drogi, z tym że Brytyjczycy robią to na trzeźwo. Różnimy się chyba wyłącznie od Greków – oni są autentyczni, my potrafimy ich tylko udawać. Zwłaszcza nasi politycy.
Bagaż ratunkowy
Czy posiadanie plecaka ewakuacyjnego to realna potrzeba, czy marketing oparty na strachu?
Plecaki ewakuacyjne, określane również jako BOB (od angielskiego bug-out bag), to rodzaj specjalnego bagażu przeznaczonego do spakowania najważniejszych przedmiotów i zasobów na wypadek nagłych zdarzeń, takich jak klęski żywiołowe, długotrwały brak prądu (blackout) czy inne sytuacje wymagające szybkiego opuszczenia miejsca zamieszkania. Taki awaryjny bagaż musi być gotowy do użycia od ręki. Umieszcza się go w łatwo dostępnym miejscu, by można było w razie potrzeby szybko zabrać go ze sobą. Słowem, buty, plecak i w drogę.
Część z nas zadaje sobie jednak pytanie, czy plecak ewakuacyjny jest realną potrzebą, czy opartą na marketingu strachu odpowiedzią biznesu na bieżące wydarzenia. Inni z kolei pytają wprost, co mają do takiego plecaka zapakować.
Straszą czy zapomnieli powiedzieć?
Ktoś, kto widział w Kanale Zero prezentację plecaka ewakuacyjnego w wykonaniu ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka-Kamysza (11 lipca br.), niekoniecznie został przekonany do zakupu takiego zestawu sprzętowego. Szefowi MON zdecydowanie brakuje zdolności marketingowych. Widać to było szczególnie wtedy, kiedy opowiadał, że latarka może służyć nie tylko jako źródło światła, ale również do oślepienia przeciwnika. Mimo starań minister Kosiniak-Kamysz wyglądał jak dziecko podczas odpakowywania prezentów urodzinowych, które musi pokazywać rodzinie, co dostało, trafnie nazywając kolejne przedmioty: „bidon!”, „kompas z gwizdkiem!”.
Zarówno wystąpienie dotyczące plecaków, jak i komunikaty na temat rozesłania do każdego gospodarstwa domowego rządowego „Poradnika bezpieczeństwa” czy objaśnianie rodzajów sygnałów alarmowych spowodowały, że część rodaków wpadła w konsternację.
Od prawie czterech lat przy wschodniej granicy mamy strefę wojny. Po ogólnokrajowym zrywie pomocy dla Ukraińców przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Nikt – a odpowiedzialność ta należała już do rządu PiS, który w 2022 r. był u sterów władzy – nie przygotował mentalnie obywateli na to, że mogą ich spotkać różne mniejsze czy większe niedogodności związane z konfliktem zbrojnym dziejącym się niedaleko polskiej granicy.
Do rozmowy o tym, że warto być przygotowanym na różne ewentualności, nie usiedliśmy również w zeszłym roku, po wielkiej wrześniowej powodzi. Przebudzenie nastąpiło dopiero w nocy z 9 na 10 września, po naruszeniu polskiej przestrzeni powietrznej przez ok. 20 rosyjskich dronów.
Decydenci z pomocą mediów zaczęli nas zalewać kolejnymi komunikatami. Na rządowej stronie Gov.pl dostępna jest instrukcja postępowania dla obywateli w razie różnych sytuacji kryzysowych – od przerw w dostawach prądu po ewakuację związaną z atakiem z powietrza. Nazwano ją „Poradnikiem bezpieczeństwa”. Chociaż trudno
Walka o ciszę
Polska przoduje w UE pod względem zanieczyszczenia hałasem
Smog akustyczny może się wydawać określeniem abstrakcyjnym, jednak dane Europejskiej Agencji Środowiska dowodzą, że ta nazwa jest słuszna. Współczesny człowiek żyje w nieustającym hałasie. Liczne badania pokazują, że długotrwałe przebywanie w zbyt głośnym otoczeniu działa na nas równie destrukcyjnie jak wdychanie smogu. Tymczasem w Polsce mamy mniej restrykcyjne normy hałasu niż w innych krajach Europy.
Żeby to sprawdzić, postanowiłem przeprowadzić na sobie eksperyment i pisać wprost z centrum stołecznego hałasu (czyli z mojego domu). Niniejsze rozważanie będzie więc przeplatane „dziennikiem ogłuszanego”.
Zabójczy hałas
„Według ustaleń Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) hałas jest drugą pod względem znaczenia przyczyną problemów zdrowotnych związanych ze środowiskiem, zaraz po zanieczyszczeniu powietrza”, twierdzi Eulalia Peris z Europejskiej Agencji Środowiska (EEA). Długotrwałe funkcjonowanie w hałasie znacząco pogarsza zdrowie człowieka, obniżając jakość i długość jego życia. Wbrew pozorom nie chodzi tylko o słuch. Hałas negatywnie oddziałuje na wszystkie układy organizmu, a także zakłóca prawidłowy rozwój dzieci i młodzieży.
Aby przeciwdziałać negatywnym skutkom hałasu, Unia Europejska wydała specjalną dyrektywę 2002/49/WE. Badacze twierdzą, że każdy dźwięk powyżej pewnego poziomu jest szkodliwy, niezależnie od naszego subiektywnego odczucia.
8.00 – niedawno usiadłem do pisania. Zaczyna się rytmiczne postukiwanie i szuranie. Na parterze robią remont. Dziś przywieźli kamienne blaty, które właśnie zaczynają docinać na podwórku specjalną piłą szybkoobrotową.
Dyrektywa definiuje m.in. pojęcie „hałasu w środowisku” jako niepożądane lub szkodliwe dźwięki generowane przez działalność człowieka na wolnym powietrzu. Do tej kategorii zalicza się hałas emitowany przez środki transportu, w tym pojazdy drogowe, kolejowe i lotnicze, a także dźwięki pochodzące z obszarów przemysłowych. Jednocześnie wyklucza się z tej definicji hałas emitowany przez samą osobę narażoną. W dokumencie 2002/49/WE zdefiniowano również, jak hałas należy mierzyć.
Monitorowanie stanu środowiska akustycznego realizowane jest co roku poprzez opracowywanie map akustycznych zgodnie z ustalonymi wskaźnikami. Proces ten obejmuje kilka etapów i uwzględnia wszystkie istotne elementy infrastruktury badanego obszaru. Co najważniejsze, zdefiniowano poziomy hałasu w dzień i nocą. Według WHO dobowa norma hałasu to 53 dB w dzień i 45 dB w nocy. Europejska Agencja Środowiska swoje normy określiła na 55 dB w dzień i 50 dB nocą.
8.30 – w podwórku są biura, więc zaczyna się pikanie domofonów, które słychać przy otwartych oknach, wszak jest 25 st. C w drugim tygodniu września. Walenie drewnianych, ciężkich drzwi od podwórka wieńczy charakterystyczne piskliwe „ti-di-pip”. Hałas piły tarczowej wgryzającej się w kamień jest teraz przeplatany kakofonią nerwowych dźwięków spóźnionych pracowników biurowych.
Ogłuchnąć w imię postępu
Od wielu lat polskie normy dotyczące hałasu nie są zgodne z zaleceniami ani Światowej Organizacji Zdrowia, ani Europejskiej Agencji Środowiska. W przeciwieństwie do limitów określanych przez WHO, skupiających się na ochronie zdrowia publicznego, w Polsce wyznaczanie norm opierało się przede wszystkim na kryteriach ekonomicznych. Pod koniec 2011 r. Ministerstwo Środowiska przedstawiło propozycję złagodzenia obowiązujących limitów hałasu, co oznaczałoby dopuszczenie wyższego poziomu dźwięków w otoczeniu.
Główną przyczyną tej zmiany była potrzeba obniżenia
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Dlaczego Kościół zwalcza edukację zdrowotną?
Prof. Stanisław Obirek,
teolog, antropolog, Uniwersytet Warszawski
Gwałtowny sprzeciw biskupów wobec edukacji zdrowotnej budzi zrozumiałe zaciekawienie obserwatorów życia publicznego, zdumionych agresją i jawną manipulacją, a nawet licznymi przekłamaniami. Jedno z możliwych wyjaśnień to brak znajomości podstawy programowej. Ale to za mało. O wiele słuszniejsze wydaje się dostrzeganie w tym ataku na minister Barbarę Nowacką projekcji własnych fantazji seksualnych i lęku przed utratą kontroli nad dziećmi i młodzieżą. Uświadomiona młodzież nie będzie bezkrytycznie przyjmować tępej indoktrynacji i skutecznie będzie się bronić przed agresją duchownych pedofilów.
Dorota Wójcik,
prezeska zarządu Fundacji Wolność od Religii
Największym błędem MEN w sprawie edukacji zdrowotnej było pozwolenie politykom koalicji (głównie ludziom z PSL i Polski 2050) na zdecydowanie, że będzie to przedmiot nieobowiązkowy. Reakcję Kościoła można było przewidzieć od początku. Kościół od tysięcy lat jest instytucją bardzo konserwatywną i sprzeciwiającą się wszelkim dobrom nowoczesności. Szczególnie w sprawach dotyczących seksualności czy moralności człowieka. Należy zauważyć, że to tylko niewielki wycinek obszernego programu edukacji zdrowotnej. Jednak, jeśli coś tylko trochę dotyczy seksualności, to wiadomo, że Kościół będzie się tym interesował, bo instynktami najłatwiej manipulować. Szczególnie za pomocą definicji grzechu, którą nie tylko wpędza się w poczucie winy, ale też można za jej pomocą wyciągnąć pieniądze.
Prof. Zbigniew Izdebski,
pedagog, seksuolog, Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Zielonogórski
Episkopat przede wszystkim nie przeczytał dokładnie programu edukacji zdrowotnej. Często się zdarza, że Kościół z zasady potępia wszystko, co pojawia się w obszarze zdrowia seksualnego. Być może są to również jakieś nieuzasadnione fantazje seksualne członków episkopatu co do treści tego przedmiotu. Edukacja zdrowotna ma znacznie szerszy zakres tematyczny niż wychowanie do życia w rodzinie – to 10 różnego typu działów. Niedobrze, że przedmiot wchodzi w momencie przepychanek między MEN a episkopatem w sprawie lekcji religii – to musiało mieć wpływ na postawę Kościoła. Absurdalne są też argumenty, że przedmiot wpłynie negatywnie na dzietność. Jeśli WDŻ było takie efektywne w kwestiach prokreacyjnych, to dlaczego mamy najniższy wskaźnik demograficzny w historii? Do tego jeszcze kryzys w psychiatrii, nasilającą się cyberprzemoc i narastające problemy z otyłością. Kościół powinien więc zachować zdrowy rozsądek i nie występować przeciwko zdrowiu społeczeństwa.
Kto rządzi szkołą?
Sprzeczne interesy polityczne i zlepek eksperymentów
Odpowiedź na pytanie, kto gdzieś rządzi, zazwyczaj nie jest zbyt trudna. Jako konsumenci jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że w przypadku grubszej awantury prosimy kierownika. Na rozmowie o pracę zdarza nam się spotkać z dyrektorem. W polskiej szkole jednak nic nie jest takie łatwe. A szczególnie ustalenie, kto realnie sprawuje w niej władzę. Szkołą publiczną może trząść zarówno niepokorny łobuz z wysoko postawionymi rodzicami, jak i dyrekcja o folwarcznych zapędach. Dlaczego tak się dzieje, zapytaliśmy edukatorów. Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna.
Bałagan i struktury
Na pytanie, kto rządzi w polskiej szkole, uzyskamy mniej więcej tyle odpowiedzi, ile jest placówek szkolnych. Mogłoby to nawet wydawać się jakimś przejawem demokracji – oto szkolne społeczności funkcjonują na takich zasadach, jakie sobie ustalą. Przy czym powodem tego jest mentalny i administracyjny chaos.
Szkoły społeczne i prywatne rządzą się oczywiście swoimi prawami. Te drugie działają w dużej mierze według zasady: płacę i wymagam. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego za rok szkolny 2024/2025 wynika jednak, że szkół podstawowych prowadzonych przez jednostki z sektora niepublicznego było w Polsce tylko 11,6%. Szkoły podstawowe prowadzone przez organy sektora publicznego stanowiły zaś 88,4% wszystkich placówek. Temat szkół prywatnych można więc potraktować jako osobną kwestię.
Specjaliści i praktycy związani z edukacją wskazują, że szkoła publiczna ma pewną strukturę, według której powinna działać na co dzień. Nie wynika ona jednak z tego, kto w szkole rządzi.
– Tak naprawdę nie ma jednego zarządzającego szkołą. Można nawet powiedzieć, że w niektórych przypadkach najważniejszą postacią w szkole jest pani woźna lub pan woźny. Patrząc zaś na sytuację z formalnego punktu widzenia, mamy pewną kolejność. Jest dyrektor, następnie gmina, potem kurator i wreszcie minister. Nawet formalnie nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kto rządzi w szkole. Ta złożoność pokazuje również, w jak skomplikowanej sytuacji znajduje się nauczyciel. Zwłaszcza że czasami dochodzą do tego różne oddziaływania formalne i nieformalne stosowane przez rodziców czy mających jakiś interes w oddziaływaniu na szkołę radnych – mówi „Przeglądowi” prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz.
Hans-Georg Gadamer, niemiecki filozof i współtwórca XX-wiecznej hermeneutyki filozoficznej, wskazywał, że ten, kto ma szkołę – ma władzę. W polskiej edukacji widać, że kolejni ministrowie cały czas tej myśli się trzymają. Pozornie władzę nad szkołą ma przewidziane dla niej ministerstwo. W praktyce oddziaływanie polityków jest znacznie szersze. O edukacji decyduje cały rządzący w danej chwili obóz. Pokazały to działania ministra Czarnka, takie jak wprowadzenie przedmiotu historia i teraźniejszość, który był jedynie szerzeniem wygodnej politycznie narracji. Nie lepiej jest przez ostatnie dwa lata z ministrą Nowacką. Niemerytoryczne decyzje jej resortu mówią same za siebie – na ich czele mamy oczywiście wycofanie się z zadań domowych, co było stricte politycznym działaniem wykonanym na zlecenie premiera Tuska.
– Na pytanie, kto rządzi w polskich szkołach, trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo to zawsze zależy od poziomu, na który spojrzymy. Formalnie – rządzi prawo oświatowe i kolejne rozporządzenia ministra. To system decyduje, jakie egzaminy przeprowadzamy, jakie są podstawy programowe, jak wyglądają ramowe plany nauczania. A ponieważ każda kolejna partia polityczna chce się odznaczyć w systemie edukacji i zostawić po sobie ślad, szkoła staje się areną nieustannych eksperymentów i chaotycznych decyzji. Widać to dobrze w dyskusjach wokół prac domowych – ich całkowity zakaz brzmi efektownie, ale w praktyce jest dużo bardziej skomplikowany. Zadania mechaniczne czy odtwórcze faktycznie są zbędne, natomiast trudno sobie wyobrazić rozwój umiejętności matematycznych albo pisarskich bez ćwiczeń i powtarzania poza szkołą. Jak w życiu – żeby coś osiągnąć, trzeba się spocić. To dotyczy zarówno treningu na siłowni, jak i nauki – komentuje nauczycielka Aneta Korycińska, znana jako „Baba od polskiego”.
Szkołą nie rządzą jednak tylko politycy na szczeblu centralnym. Ci przede wszystkim robią bałagan. Im dalej od gabinetów znajdujących się w budynku przy alei Szucha, a bliżej szkolnych korytarzy – tym wyraźniej widać tego konsekwencje.
– Obecnie polską szkołą rządzi PRZYPADEK. Ma ona dwóch głównych władców – organ prowadzący (samorząd) i kuratorium podległe wojewodzie – często związanych z różnymi opcjami politycznymi. Nie tak miało być – kuratorium od „reformy” Handkego (wcześniej kuratorium było jedynym zwierzchnikiem szkoły i jej „sponsorem”) miało być wsparciem dla szkół. Nawet w tej „reformie” zniknęła z kuratoriów postać MERYTORYCZNEGO wizytatora przedmiotowego i do dziś nie wróciła, więc kuratoryjni urzędnicy kontrolują w placówkach wyłącznie perfekcyjność produkcji papierów. Od czasów ministry Łybackiej kuratoryjna biurokracja zyskuje stopniowo coraz większą władzę nad szkołami – wskazuje Małgorzata Żuber-Zielicz, była dyrektorka warszawskich liceów im. Mikołaja Kopernika oraz im. Stefana Batorego, w latach 2014-2018 przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny w Radzie Warszawy.
Kuratorium stało się dziś poniekąd straszakiem dla nauczycieli i dyrektorów. Każde działanie, które nie spodoba się władzy lub bardziej zorientowanym rodzicom, może się skończyć wizytą przedstawiciela kuratorium i sprawdzaniem porządku w papierach. A jak wiadomo, przy natłoku dokumentów zawsze znajdzie się jakiś błąd, za który można zostać pociągniętym do odpowiedzialności. Przez taki stan rzeczy szkoła zamienia się w arenę pokazów siły i przepychanek między dyrekcją, nauczycielami, rodzicami i uczniami.
Łobuz kontra dyrektor
– To dyrekcja decyduje, jak interpretować przepisy i jakie rozwiązania przyjąć w praktyce. To właśnie dyrektor może wprowadzić ocenianie kształtujące albo utrzymać tradycyjny system stopniowy. Od tego, jaką wizję edukacji przyjmie kierownictwo szkoły, zależy klimat pracy całej rady pedagogicznej i uczniów – zwraca uwagę Aneta Korycińska.
Dyrektorzy zaś zdarzają się różni. Często słyszy się o takich, którzy traktują szkołę jak prywatny folwark. W takim układzie najczęściej tracą nauczyciele, których dyrekcja rozstawia po kątach.
Przypomnijmy sytuację z X Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni. Pod koniec roku szkolnego 2022/2023 społeczność szkolna dowiedziała się, że odejście planuje 10 nauczycieli. O powodach decyzji poinformowali w liście otwartym: „Aktualny system zarządzania powoduje, że dla wielu z nas od lat panuje fatalna atmosfera
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Dlaczego tak łatwo można manipulować Polakami?
Prof. Mirosław Karwat,
politolog, kierownik Katedry Teorii Polityki i Myśli Politycznej WNPiSM UW
Dość powszechna podatność na manipulację w przekazie politycznym wynika m.in. z niskiego poziomu i zakresu wiedzy obywatelskiej rodaków, tylko wyrywkowego i doraźnego zainteresowania polityką (a i wtedy nie meritum, ale detalami lub chwilowymi wrażeniami i nastrojami), z krótkiej pamięci wyborców o decyzjach i czynach polityków oraz z braku przyzwyczajenia do ciągłości w myśleniu, do porównywania źródeł i treści informacji, co umożliwiałoby samodzielność i krytycyzm w ocenach. Dominują subiektywne kryteria wiarygodności i skłonność do wiary na kredyt (z góry w dowolnej sprawie i sytuacji, na zawsze) ze względu na kryterium „swój, nasz, normalny, prawdziwy Polak” oraz irracjonalne uprzedzenia do oponentów. Znać tu efekty zarówno wychowania religijnego, jak i marketingu – jedno i drugie naprowadza na emocje, nie na przemyślenia.
Prof. Radosław Markowski,
profesor nauk społecznych
Możemy najwyżej mówić o takich Polakach, którzy dają sobą manipulować lub nie dają. Mamy przecież bagaż wiedzy naukowej, dzięki której m.in. latamy w kosmos. W odróżnieniu od wypowiedzi religijnych w naukę wdrukowane są autokorekty. W przypadku religii mamy instytucję, która dba o nienaruszalność głoszonych dogmatów, nawet jeśli są sprzeczne z empirią. Kiedy mowa o manipulacji, myślimy więc o ludziach, którym przedstawia się świat, jakiego nie ma. Są to osoby ideologicznie zawłaszczone przez sprawnych manipulatorów. Działa też mechanizm chodzenia na skróty – pozwalania, żeby ktoś decydował za nas. To opisywana przez Fromma ucieczka od wolności. Niestety, te mechanizmy jeszcze się wzmocniły w ramach rozwoju sztucznej inteligencji. Groźne jest zwłaszcza to, co się dzieje z młodzieżą, która już dziś woli od rodziców przyjaciół wykreowanych przez SI. To wielkie zagrożenie dla przyszłości gatunku.
Prof. Tadeusz Klementewicz,
politolog, UW
W każdym społeczeństwie najwięcej jest Jarząbków, tj. pracowników najemnych. Tkwią oni w jarzmie korzystnej sprzedaży swojej siły roboczej. To smycz, którą trudno zerwać. To ona ogranicza horyzont poznawczy jednostki. Najważniejsza jest płaca. Wymaga to wiedzy o rynku pracy, a także znajomości królestwa Biedronki: gdzie i kiedy można tanio kupić coś do garnka i na grzbiet. Z powodu konkurowania o pracę jednostka jest podatna na uprzedzenia, np. wobec przybyszów z kolorowego świata. Z tej perspektywy ocenia wszystkie partie. PiS sprytnie wykorzystało to nastawienie i zdobyło serca ludzi decyzjami o płacy minimalnej, o 13. i 14. emeryturze, o 500+, troską o rolników. Do tego trzeba dodać kokon poznawczy, w który każdego owijają szkoła, ambona, akademie, język o błogosławionych kreatorach miejsc pracy. I o dobrym Wuju Samie.
Zakażmy telefonów w szkołach
Smartfony to problemy z koncentracją, cyberprzemoc oraz negatywny wpływ na relacje społeczne
Podczas gdy kolejne kraje europejskie wprowadzają zakaz korzystania ze smartfonów w szkołach, polscy politycy dopiero się nad tym zastanawiają. Niesmak budzi nie tempo rozważań, lecz sam styl przepychanki. Większość polityków jest co do zasady za zakazaniem używania komórek w szkołach (chociaż warto się przyjrzeć, jak szybko Ministerstwo Edukacji Narodowej przeszło od „i tak 60% szkół już zakazało, a my wolimy zostawić to w gestii społeczności szkolnych” do „pracujemy nad ustawą”). Osią sporów jest polityczne pierwszeństwo i możliwość powiedzenia, że zakaz smartfonów to nasza zasługa. MEN chce wejść w paradę marszałkowi Szymonowi Hołowni. Jak zwykle na ostatnim miejscu są dzieci. A czas ma znaczenie, co pokazują liczne badania i pozytywne dane płynące z krajów, które już zakazały korzystania z komórek w szkołach.
W stronę Zachodu
Te kraje to chociażby Francja, Norwegia, Grecja, Włochy czy Portugalia. Poza Europą podobne ograniczenia obowiązują w Brazylii, Australii i Nowej Zelandii oraz w ponad 20 stanach USA. Dotyczą zwłaszcza szkół podstawowych i gimnazjów, ale w wielu przypadkach również szkół średnich.
Francja zdecydowała się na ograniczenie smartfonów, smartwatchów czy tabletów na terenie szkół podstawowych i średnich już w 2018 r. Złamanie zakazu grozi konfiskatą sprzętu do końca dnia, nakazem pozostania w szkole dłużej lub dodatkowymi pracami domowymi. W przypadku nagminnego łamania zakazu uczeń może zostać nawet relegowany. Mimo tak ostrych ograniczeń zakaz nie wywołał kontrowersji ze względu na drastyczne przypadki rówieśniczej cyberprzemocy. Obecnie Francuzi sprawdzają nowy sposób na ograniczenie elektroniki w szkole. Testuje się tam pause numérique – rozwiązanie, które zakłada oddanie urządzeń na czas pobytu w szkole przez niemal 50 tys. uczniów. Celem jest nie tylko cisza na lekcji, ale też budowanie uważności i zdrowych relacji rówieśniczych.
O krok dalej poszła Belgia – tam w ponad 370 placówkach (region Walonii i Brukseli) uczniowie oddają telefony do depozytów lub zamykanych szafek już od przedszkola.
W grudniu 2022 r. włoskie ministerstwo oświaty wprowadziło zakaz używania telefonów komórkowych podczas zajęć lekcyjnych w szkołach podstawowych. Po trzech latach we Włoszech wprowadzany jest taki sam zakaz dotyczący szkół średnich.
Rząd Portugalii zatwierdził na początku lipca tego roku zakaz korzystania przez uczniów ze smartfonów w szkołach podstawowych oraz gimnazjach. „Dekret rządu został podyktowany dobrymi wynikami uczniów szkół, w których w ostatnich latach obowiązywał zakaz korzystania z telefonów komórkowych”, tłumaczył premier Luís Montenegro. Restrykcje zaczną obowiązywać z początkiem nowego roku szkolnego, czyli w połowie września.
W kolejnych państwach smartfon w szkole staje się synonimem rozproszenia. Ograniczanie używania tego typu urządzeń jest zaś sposobem na odbudowę uwagi i relacji oraz polepszenie jakości nauki. W Wielkiej Brytanii i Norwegii, które jako jedne z pierwszych zdecydowały się na bardziej rygorystyczne traktowanie telefonów w szkołach, widać wyraźną poprawę wyników egzaminów. Największy skok odnotowano wśród uczniów, którzy wcześniej mieli najsłabsze wyniki. Spektakularne są jednak dopiero dane dotyczące zdrowia psychicznego i bezpieczeństwa. W norweskich szkołach po wprowadzeniu
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
W jakich sprawach Polacy najczęściej oszukują?
Katarzyna Kucewicz,
psycholożka, psychoterapeutka
Z moich obserwacji i dostępnych badań wynika, że najczęściej kłamiemy w pracy. Już od wysłania CV aż po regularny etat tworzymy obraz siebie, swój wizerunek, który często odbiega od tego, jacy jesteśmy naprawdę. Na przykład w CV zawyżamy swoje kompetencje, wymyślamy hobby czy podrasowujemy doświadczenie, z kolei w pracy część z nas ma tendencję do oszukiwania na temat swojej pracowitości – pokazujemy, że pracujemy więcej niż naprawdę. Takie kłamstwa w pracy wynikają z lęku przed odrzuceniem, utratą stanowiska lub degradacją. Większość naszych kłamstw wynika nie z cwaniactwa, raczej z obawy, że prawda sprawi, że ktoś nas odepchnie.
Miron Nalazek,
specjalista ds. komunikacji społecznej
Można powiedzieć, że nic, co ludzkie, nie jest nam obce. No, chyba że jest to coś, czego się wstydzimy. Wtedy staramy się udawać, że tego nie ma. Przeczytałem kiedyś w podręczniku o savoir-vivrze, że etykieta ma wersję europejską i amerykańską. Podano przykład kompromitującej sytuacji, jaką jest puszczenie w towarzystwie bąka. Według autorów, jeśli przydarzy się to na lekcji niemieckiemu dziecku, ono natychmiast wstaje, przeprasza i w ramach kary wychodzi z klasy. U Amerykanów jest inaczej. Do bąka nikt się nie przyznaje, bo w USA panuje kultura zwycięzców. Przyznać się do takiej wpadki to publiczna porażka. Wszyscy więc, z utajonym winowajcą włącznie, siedzą w smrodzie. Najczęściej oszukujemy właśnie po to, aby uniknąć kompromitacji, nieprzyjemnych konsekwencji lub dla podtrzymania status quo. Nie wyróżniamy się tutaj na tle innych nacji. Co pocieszające, dość często oszukujemy, aby chronić innych.
Jacek Stramik,
stand-uper, współautor książki „Łapy precz od żartów”
Polacy najczęściej oszukują w sprawach własnościowych, udając, że kawałek plaży, na którym kładą swoje husarskie pupy, należy wyłącznie do nich. Zasłaniają się przy tym parawanem i konstytucją! Równie często oszukują w sprawach religii. „Wierzę w jednego Boga”, mówią w kościele. Tymczasem Wakacje All-inclusive i Niskie Podatki to ich prawdziwe bóstwa! Polacy sympatyzujący z Konfederacją najczęściej oszukują w sprawach podatkowych. Polacy głosujący na PiS najczęściej oszukują w sprawach dekalogu. Polacy ślepo popierający działania rządu suszą zęby w sztucznych uśmiechach. Tylko Polacy związani z lewicą nie kłamią – to stara prawda. Taka sama jak stwierdzenie greckiego filozofa i poety Epimenidesa, że „wszyscy Kreteńczycy to kłamcy”. Problem w tym, że Epimenides pochodził z Krety.
Bezkarni! Bezczelni! Bezmyślni!
70 tysięcy kierowców z dożywotnim zakazem prowadzenia pojazdów mechanicznych
Piraci drogowi jeżdżą pomimo odebranych uprawnień. Często są przy tym pijani i naćpani. W konsekwencji giną postronni uczestnicy ruchu drogowego. Nikt nie chce stracić życia z rąk zabójcy, zostać pobitym albo okradzionym. Dlaczego więc mamy tak dużą tolerancję dla drogowych przestępców?
Według Komendy Głównej Policji obecnie ponad 70 tys. osób w Polsce ma orzeczone dożywotnie zakazy prowadzenia pojazdów, zakazów czasowych jest zaś ponad 200 tys. Robert Opas, przedstawiciel Biura Ruchu Drogowego KGP, wspominał w mediach, że policji zdarza się zatrzymywać rekordzistów, którzy mają nawet kilkanaście tego typu zakazów. W samym 2024 r. odnotowano trzy interwencje, w których kierowcy mieli po 19 zakazów prowadzenia pojazdów.
– Musimy być skuteczni już nie tylko jako policjanci, ale jako całe państwo, aby te osoby za kierownicę nigdy w życiu nie wsiadły, bo wcześniej popełniły bardzo poważne przestępstwa w ruchu drogowym. Najczęściej mówimy o uczestnictwie w wypadkach drogowych czy poruszaniu się w stanie skrajnej nietrzeźwości za kierownicą pojazdu – podkreśla Robert Opas.
Martwy przepis
We wrześniu 2024 r. w gminie Załuski pod Płońskiem doszło do wypadku, w którym na drodze nr 10 zginęły dwie osoby. Sprawca zdarzenia uciekł, nie udzielając pomocy ofiarom. Kilkanaście minut później ten sam 35-letni kierowca seata doprowadził do czołowego zderzenia w miejscowości Sokolniki. Tym razem nie udało mu się uciec. Mundurowym wyjaśnił, że nie zatrzymał się w miejscu pierwszego zdarzenia, gdyż nie wiedział, czy skończył mu się już sądowy zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych. W toku czynności okazało się, że sąd już kilkukrotnie zatrzymywał mężczyźnie uprawnienia. Jak widać, kierowca seata nic sobie z tego nie robił.
Tylko w zeszłym roku aż 16 534 osoby naruszyły sądowy zakaz prowadzenia pojazdów, a 8281 nie zastosowało się do decyzji o cofnięciu uprawnień do kierowania. Oczywiście mówimy wyłącznie o ujawnionych przypadkach. Nie lepiej jest z pijanymi kierowcami. Do 19 sierpnia br. policja zatrzymała 61 920 nietrzeźwych kierowców. Pytanie, skąd ten brak pokory wobec przepisów i konsekwencji nieprzestrzegania prawa.
– W przypadku lęku przed konsekwencjami popełniamy pewien błąd w postrzeganiu zjawiska, jakim jest kierowca na drodze. Mamy bowiem poczucie, że to jakiś bardzo indywidualny osobnik o specyficznych cechach. Zupełnie jakby wywodził się z innego społeczeństwa, może nawet z innej galaktyki. Nie zdajemy sobie sprawy, że to pewien mechanizm psychologiczny, który dotyczy wielu aspektów ludzkiego życia, np. kradzieży. Złodziej kradnie, jest łapany, idzie do więzienia, po czym wychodzi i znowu kradnie. I nie obawia się, że ponownie pójdzie do więzienia. Podobne nawyki stoją za korzystaniem z pojazdu w sytuacji zakazu prawnego czy używania alkoholu jako nieodłącznego elementu prowadzenia pojazdu. Nie ma więc co poszukiwać jakichś specyficznych cech u takich kierowców. To są najczęściej zaburzenia osobowości albo mała umiejętność krytycznego myślenia – wyjaśnia psycholog transportu dr Wojciech Korchut.
Tymczasem uprawnienia do końca życia traci się za poważne przestępstwa drogowe, takie jak jazda pod wpływem alkoholu lub narkotyków, spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym lub ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu albo ucieczka z miejsca wypadku. Powtórzmy: mamy aż 70 tys. takich kierowców.
W połowie lipca w Sejmie pojawił się projekt zmian w przepisach ruchu drogowego. „Przyjęty przez rząd projekt nowelizacji został już skierowany do pierwszego czytania w parlamencie. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów zaznacza, że celem zmian jest skuteczna walka z piratami drogowymi. Przewidziane sankcje są surowe i mają dotknąć jedynie tych, którzy swoim zachowaniem rażąco naruszają bezpieczeństwo na drogach”, czytamy w magazynie „Auto Świat”.
Nie zabrakło też wzmianki o zaostrzeniu sankcji za łamanie zakazu prowadzenia pojazdów. Według proponowanych zmian wobec recydywistów sądy będą mogły orzekać dożywotnie zakazy kierowania pojazdami. Problem polega na tym, że na razie, nawet mając dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów, po upływie 10 lat można się starać o jego zniesienie i ewentualnie wrócić za kółko. Społeczeństwo dostaje więc sygnał, że nie ma czegoś takiego jak nieuchronność kary, bo nawet dostając najwyższą przewidzianą sankcję, po jakimś czasie można zacząć wszystko od nowa. Liczba drogowych recydywistów poraża – można ją ująć w setkach tysięcy.
– Osoba z obniżonym krytycyzmem, mówiąc kolokwialnie: „o małym rozumku”, nie pojmuje sytuacji społecznych czy tego, że jesteśmy obwarowani prawnie przepisami, których należy przestrzegać. To skutkuje niestosowaniem się takiej osoby do obostrzeń czy nakazów. W przypadku osób dokonujących przestępstw kryminalnych, takich jak kradzieże czy rozboje, rozumiemy, że dopuszczają się recydywy, a osobom funkcjonującym w tym klimacie trudno się przestawić na inne działania. Natomiast w przypadku kierowców nadal zadajemy sobie pytanie, dlaczego jeżdżą po spożyciu alkoholu czy bez uprawnień. Ale to ten sam mechanizm co u przestępców. Żyjemy w kraju drogowych recydywistów – podkreśla dr Korchut.
Zdają się o tym świadczyć statystyki. Nieprzestrzeganie sądowego zakazu prowadzenia pojazdów jest zjawiskiem nagminnym. Statystycznie każdego dnia policja zatrzymuje 69 kierowców z zawieszonymi lub odebranymi uprawnieniami. Od 2017 r. kara za złamanie sądowego zakazu prowadzenia pojazdów wynosi od trzech miesięcy do pięciu lat
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl








