Wpisy od Mikołaj Gospodarek
Dzika puszcza, czyli las lasów
Puszczy Rominckiej nie udało się przebić do szerszej publiczności. Ktoś czasem o niej wspomina, ale medialnie praktycznie nie istnieje
Puszcza Romincka rozciąga się na granicy Pojezierza Litewskiego i Mazur Garbatych. Przecięta jest również granicą Polski i obwodu królewieckiego. W mojej ocenie, a widziałem w Polsce niemal wszystkie kompleksy leśne określane mianem puszczy, jest to najdziksze miejsce z nich wszystkich. Konkurować z nim może jedynie Obwód Ochronny Rezerwat w Puszczy Białowieskiej. Ten jednak nie jest ogólnodostępny dla turystów. Puszcza Romincka jest dostępna. Tu granice wyznacza sama natura. Bardzo wyraźne granice. Przez swoje położenie Puszcza Romincka jest nieco zapomnianym miejscem. Na jej skraju znajduje się jedna z największych atrakcji w północno-wschodniej części Polski, czyli słynne mosty kolejowe w Stańczykach. Zaglądają w to miejsce zarówno turyści wypoczywający na Mazurach, jak i na Suwalszczyźnie. Puszcza w większości administracyjnie znajduje się na terenie województwa warmińsko-mazurskiego. Granica województw biegnie jej wschodnim skrajem. W pobliżu tego kompleksu leśnego znajduje się również jeden z sześciu trójstyków granic. Nieopodal Wisztyńca zbiegają się granice Polski, Litwy i Rosji. Dodatkowo również granice województwa podlaskiego i warmińsko-mazurskiego. Trójstyk i Stańczyki latem pękają w szwach. W puszczy natomiast panuje cisza. Dlaczego tak jest?
Puszczy Rominckiej nigdy nie udało się przebić do szerszej publiczności. Gdzieś tam ktoś czasem o niej wspomina, ale medialnie praktycznie nie istnieje. Największym miastem w pobliżu jest Gołdap, która jednak szczyci się tym, że jest jedynym w tej części Polski uzdrowiskiem, a nie tym, że leży tuż obok tak niezwykłej puszczy. (…)
Fragmenty książki Mikołaja Gospodarka Jak poznać Suwalszczyznę? Subiektywny przewodnik po krajobrazach przyrodniczo-kulturowych, Paśny Buriat, Suwałki 2024
Błoto wciąga
Opowieści z bagien i rozlewisk.
Dookoła z mroków nocy wyłaniały się zarysy drzew. Wyboista droga biegnąca wzdłuż Narwi rytmicznie podrzucała samochód. Najpierw usłyszałem, że miską olejową trę o coś twardego pod autem. Po chwili czułem już na kierownicy, że właśnie o coś zahaczyłem. Poczułem zimny pot na plecach, ale siedzący obok mnie Robert, uśmiechając się, stwierdził, że to nic, że to tylko jeden garb, że przejedziemy. I rzeczywiście przejechaliśmy. Na wschodzie pojawiła się jasna łuna. Nim pomarańczowa kulka słońca uniosła się nad horyzontem, minęło jeszcze sporo czasu.
Staliśmy w tych mrokach gdzieś nad Narwią nieopodal Suraża. Było to w połowie marca. Kilka dni wcześniej Robert zadzwonił do mnie z zaproszeniem na wiosenne przeloty gęsi. Obserwował ich pozycję dzięki urządzeniom namierzającym i dość dokładnie mógł obliczyć, kiedy ta podniebna eskadra dotrze na Podlasie. Nigdy wcześniej nie byłem o tej porze roku w tym zakątku Polski. Nigdy nie widziałem też czarnych pól, na których siedzą tysiące gęsi. Okazja była więc przednia, a i przewodnik zacny, bo choć Robert zdjęć nie robił, to miał specjalną lunetę do obserwacji ptaków. Wypatrywał tych z oznaczeniami i później na specjalnej stronie w internecie zaznaczał ich obecność w danym miejscu. Robi tak sporo osób na trasie przelotu stad gęsi i to naukowcom dużo mówi o zwyczajach tych zwierząt, a także tempie ich przemieszczania.
Z każdą minutą wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności. Ona natomiast ustępowała miejsca porannym zorzom. Nie bez powodu pojawiliśmy się tam tak wcześnie. Pod osłoną nocy, bez niepokojenia gęsi, mogliśmy dotrzeć do kryjówki, którą Robert wypatrzył kilka dni wcześniej. Na szczycie niewielkiego pagórka stały wielkie bele słomy. Poniżej na polu przesiadywało ogromne stado gęsi. (…) Gdy siedziały w tym miejscu, nie było ich widać z asfaltowej drogi. (…) W gęsim stadzie panował ogromny ruch. Było głośno. Co rusz któryś z ptaków podrywał się do lotu. Inny właśnie lądował. A kolejne rozglądały się bacznie dookoła. My leżeliśmy dość daleko na ziemi przy belach i podziwialiśmy ich poranne zwyczaje. Niestety, tego dnia niebo było bezchmurne. Słońce szybko zalało całą dolinę Narwi i Robert zarządził odwrót. Wyprowadził nas z tego pola bez płoszenia gęsi, a kiedy dotarliśmy do auta, wyjaśnił, że droga, którą przyjechaliśmy, zaraz rozmarznie i stanie się błotnistą pułapką. Trzeba było uciekać.
Fragmenty książki Mikołaja Gospodarka Jak poznać Podlasie?, Paśny Buriat, Kielce 2024
Kartacze z buzą raz!
Tradycyjne suwalskie potrawy wywodzą się z dość ubogiej kuchni, która ziemniakiem stoi
Mówi się, że przez żołądek do serca. Czy na Suwalszczyźnie też tak to działa? (…) Zanim prześlizgnę się po kilku moich ulubionych adresach, uważam, że warto skupić się na tym, co wyjątkowego można zjeść w tym regionie.
Lista nie jest długa: kartacze, babka ziemniaczana, kiszka ziemniaczana. To znajdzie się niemalże w każdym miejscu, które szczyci się daniami kuchni regionalnej. Dodałbym do tego ryby, bo tych w krainie jezior nie brakuje. Inna rzecz, czy te serwowane na Suwalszczyźnie rzeczywiście pochodzą z jej jezior.
Trzeba w tym miejscu wspomnieć jeszcze o sękaczu, czyli cieście biszkoptowo-tłuszczowym o charakterystycznym kształcie, a także przekroju. Sękacz jest tu bardzo często dodatkiem do kawy czy herbaty. Przyrządza się z niego też desery. Jadłem np. sękacz smażony z kruszonką jagodową. Na tym etapie skupię się jednak na daniach obiadowych, a deser zostawię na… deser.
Patrząc na trzy wcześniej wymienione dania, wyraźnie widać, że tradycyjne suwalskie potrawy wywodzą się z dość ubogiej kuchni, która ziemniakiem stoi. Nie ma w niej nic wymyślnego czy skomplikowanego. Jest prosto, syto i smacznie. I tak powinno być. Dla tych całkiem zielonych w suwalskiej kwestii kulinarnej spieszę z krótkim wyjaśnieniem, o co w tych trzech potrawach chodzi.
Kartacze (inaczej nazywane też cepelinami) to podłużne kluski ziemniaczane z nadzieniem mięsnym (składniki i przyrządzenie są podobne do znanych w innych częściach Polski pyz ziemniaczanych). Babka ziemniaczana (znana też jako kugel) to pieczona w brytfance masa z tartych ziemniaków z dodatkami (jak na placki ziemniaczane), do tego z podsmażonym boczkiem. Kiszka ziemniaczana, jak sama nazwa wskazuje, jest pieczona we flaku, czyli jelicie, jak kiełbasa. Nadzienie stanowi znów ta sama baza ziemniaczana, z cebulą i boczkiem, ale dodatkowo zawiera kaszę.
Rozpatrując temat suwalskiej kuchni logistycznie, można zaobserwować pewien paradoks. Restauracje i bary można podzielić na takie, które działają sezonowo – od czerwca do września – oraz całoroczne. Pierwsza grupa nastawia się na przyjezdnych i przygotowuje menu z myślą o tych, którzy chcą skosztować dań regionalnych, czyli tego, czego nie zamówią tam, gdzie mieszkają. Druga grupa ma pewien problem. Takie miejsca, które działają cały rok, poza turystami nastawiają się na mieszkańców Suwalszczyzny. I tu dochodzimy do sedna tematu. Ci, którzy wychowali się w domu na kartaczach czy babkach ziemniaczanych, niekoniecznie mają ochotę zamawiać je w restauracjach. Wychodząc gdzieś, by coś zjeść, szukają czegoś innego. I do nich muszą dopasować swoje menu restauracje całoroczne.
Fragmenty książki Mikołaja Gospodarka Jak poznać Suwalszczyznę? Subiektywny przewodnik po krajobrazach przyrodniczo-kulturowych, Paśny Buriat, Katowice 2024
Biebrza wymaga poświęcenia
To rzeka rzek. Najpiękniejsze w niej to, że nigdy z nią nic nie wiadomo.
Biebrza to trudna rzeka. Trudna dla okolicznych mieszkańców, bo jak nie rozlewa się szeroko, to od wieków tworzy niedostępne mokradła i bagna. Dla kajakarzy od Sztabina robi się całkiem znośna, ale cóż widać z perspektywy wody? Tatarak, trzcinę i zielony brzeg. Dla fotografów rzeka ciekawa robi się dopiero w południowej części Basenu Dolnego. To już tak naprawdę koniec Biebrzy.
Kilka kadrów rodem z książek Wiktora Wołkowa można zrobić w Burzynie czy Sieburczynie. Dalej Biebrza wpada do Narwi i koniec pieśni. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że jest to rzeka nudna czy nieinteresująca. Żadną miarą, a wręcz przeciwnie. Jest dzika i tajemnicza. No i trudna.
Wiele lat zajęło mi dogadanie się z Biebrzą. Naoglądałem się zdjęć, naczytałem się książek, zobaczyłem chyba wszystkie filmy traktujące o tej polskiej Amazonce. Długo czekałem na moment, w którym Biebrza zdjęła przede mną woal niedostępności. Pamiętam dokładnie ten dzień. Była połowa sierpnia 2010 r. Przyjechałem do Brzostowa późnym wieczorem i jak zwykle rozlokowałem się na polu namiotowym u pana Konopki. Przyjechałem głównie ze względu na krowy, które miały przepływać rzekę następnego dnia rano. Nim zapadł zmrok, to jednak ja pływałem w namiocie. Znad bagien przyszła burza. Powiedzieć, że lało, to jak nic nie powiedzieć. W pewnym momencie uciekłem do samochodu, bo na ziemi było wody po kostki. Burza przeszła, ale zapadła już noc. Wybrałem więc mniejsze zło i pod kocem położyłem się na drewnianej ławie. Modliłem się, żeby tylko komary się o tym nie zwiedziały. Czekałem na świt. Niby spałem, ale było to bardziej czuwanie.
Już przed 5.00 zrobiło się widno. Nogi statywu z pluskiem wylądowały w wodzie. Wszedłem do rzeki prawie do pasa. To skutecznie przegoniło resztki snu. Przed sobą miałem kilka łódek, dalej mgłę nad korytem rzeki i wyłaniające się słońce za nimi. Bajka! Gdyby tego było mało, to w środek tej sceny w pewnym momencie wpłynął wędkarz w pontonie. Pierwszy raz poczułem, że Biebrza jest dla mnie łaskawa. Tyle prób, tyle czekania i zawsze nic. Fiasko. Ten poranek przyniósł niespodziewanie dużo dobrych zdjęć. (…)
Stojąc po pas w wodzie, zrozumiałem, że Biebrza wymaga poświęcenia. Składam jej więc za każdym razem „ofiarę”. Najczęściej jest nią po prostu niewyspanie. Nawet jak rozbijam namiot nad samym brzegiem, to i tak wstaję dużo wcześniej niż potrzeba. Staję nad rzeką i słucham, jak toczy wodę. Nie ma piękniejszej melodii o poranku.
Fragmenty książki Mikołaja Gospodarka Jak poznać Podlasie?, Paśny Buriat, Kielce 2024









