Wpisy od Paweł Siergiejczyk
Moda na antyniemieckość
Niemcy stały się dla Polaków dyżurnym chłopcem do bicia – o tyle wygodnym, że całkowicie bezpiecznym
35 lat po upadku muru berlińskiego trudno w Polsce znaleźć jakiekolwiek ślady sympatii wobec Niemiec. Polska prawica całkowicie uległa antyniemieckiej obsesji Jarosława Kaczyńskiego, narastającej u tego starego człowieka z roku na rok i przybierającej coraz bardziej chorobliwe oblicze – aż do nazywania premiera Tuska „niemieckim agentem”. Minęły już czasy, gdy naszej prawicy imponowała siła i trwałość niemieckiej chadecji, jeśli nawet nie w wersji CDU, to na pewno bawarskiej, katolickiej CSU. Dziś do bliskich związków z partią kanclerzy Konrada Adenauera, Ludwiga Erharda, Helmuta Kohla i Angeli Merkel nikt z polskich polityków się nie przyznaje. Nawet Donald Tusk, który europejską karierę zawdzięcza przecież w dużej mierze współpracy z CDU/CSU w ramach Europejskiej Partii Ludowej. Obecny premier najwyraźniej uległ szantażowi moralnemu prezesa PiS i robi wszystko, by nie sprawiać wrażenia, że może być owym „niemieckim agentem”.
Ale z Niemcami nie chce mieć nic wspólnego także polska lewica, choć ostatnie lata to rządy socjaldemokratów w Berlinie. Nasza lewica uwierzyła w prawicową narrację, przedstawiającą SPD jako putinowską agenturę. Tymczasem mowa o jednym z najstarszych ugrupowań w Europie, którego początki sięgają roku 1863, a więc czasów naszego powstania styczniowego, gdy na ziemiach polskich nikt jeszcze nie myślał o tworzeniu nowoczesnych partii politycznych. Mowa o partii Augusta Bebla, Wilhelma Liebknechta, Karla Kautskiego, Eduarda Bernsteina i Róży Luksemburg. Partii, która budowała niemiecką demokrację po obu wojnach światowych. Partii kanclerzy Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta, którzy jako pierwsi uznali granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz szeroko otworzyli Polsce Ludowej drzwi do zachodniej Europy. Wreszcie partii kanclerza Gerharda Schrödera, głównego orędownika przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.
Ostatnim liderem polskiej lewicy – i zarazem przedstawicielem III Rzeczypospolitej – który potrafił za to wszystko wyrazić Niemcom wdzięczność, był Aleksander Kwaśniewski. To z jego rąk najwyższe polskie odznaczenie, Order Orła Białego, odebrał zarówno Gerhard Schröder, jak i jego poprzednik Helmut Kohl, a także kolejni prezydenci RFN: Johannes Rau z SPD i Horst Köhler z CDU, oraz wybitny tłumacz i popularyzator literatury polskiej w Niemczech Karl Dedecius. Potem już żaden prawicowy następca Kwaśniewskiego – ani Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski, ani Andrzej Duda – nie miał odwagi uhonorować w ten sposób kogokolwiek zza Odry, choć najwyższe odznaczenia trafiały do polityków z różnych krajów, często odległych i mało istotnych dla Polski. Trudno o wymowniejszą ilustrację niechęci polskich elit do Niemiec i Niemców.
Niechęć i niewdzięczność
Niechęci, która łączy się z niewdzięcznością. Bo Polaków niestety cechuje niewdzięczność – i wobec obcych, i wobec swoich, czego doświadczyło wielu naszych wybitnych rodaków. Z tej niewdzięczności wynika zakłamana historia, w której Niemców kojarzy się tylko z Adolfem Hitlerem (może jeszcze z Ottonem von Bismarckiem). Tak jakby sześć lat II wojny światowej miało unieważnić ponadtysiącletnie sąsiedztwo, dzięki któremu Polska stała się częścią cywilizacji europejskiej, czyli chrześcijańskiej albo łacińskiej – by użyć określenia rozpropagowanego przez Feliksa Konecznego, przedwojennego historyka, tak modnego dziś wśród polskiej prawicy. Zresztą owa popularność Konecznego bierze się też z jego antyniemieckości. Autor ten głosił bowiem kuriozalny pogląd, że Niemcy należą do cywilizacji bizantyńskiej, a więc stojącej moralnie niżej niż łacińska, której sztandarowym reprezentantem ma być naród polski (dodajmy, że w teorii Konecznego Rosja to cywilizacja turańska, czyli mongolska, a wszelkie odmiany socjalizmu należą do cywilizacji żydowskiej).
Zdumiewająca jest ta polska niewdzięczność, ale jeszcze bardziej zdumiewa usilne zakłamywanie naszej tożsamości narodowej, której znaczącym elementem zawsze był czynnik niemiecki. Każde polskie dziecko uczy się o Dobrawie, ale już nie o drugiej żonie Mieszka I, niemieckiej księżniczce Odzie, która jest tak samo zapomniana jak pierwsza polska królowa, Rycheza. A to pochodząca z cesarskich rodów niemieckiego i bizantyńskiego żona Mieszka II po jego śmierci wywalczyła na cesarskim dworze pomoc w odbudowie państwa polskiego pod rządami jej syna Kazimierza Odnowiciela. Nie pamięta się o niemieckich żonach kolejnych polskich królów: Kazimierza Wielkiego (Adelajda Heska), Władysława Jagiełły (Anna Cylejska), Kazimierza Jagiellończyka (Elżbieta Rakuszanka), Zygmunta Augusta (Elżbieta i Katarzyna Habsburżanki), Zygmunta III Wazy (Anna i Konstancja Habsburżanki), Władysława IV (Cecylia Renata Habsburżanka), Michała Korybuta Wiśniowieckiego (Eleonora Habsburżanka).
Nawet jeśli Polacy słyszeli o tych polskich królowych, zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ich językiem rodowym był niemiecki.
Choroba prezydencka
Co pięć lat nasza scena polityczna zapada na swoiste schorzenie, skłócające wszystkich ze wszystkimi, nakręcające niebywałą spiralę demagogii i populizmu
Entuzjazm polskiej prawicy po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa nie powinien nikogo dziwić. Naszych prawicowców nie interesuje bowiem stabilność świata, w którym Polska musi istnieć, ani przyszłość Europy, stanowiącej nasze naturalne zaplecze. Prawica ma tylko jeden cel: odzyskać władzę nad Polską, by zapewnić sobie bezkarność i skutecznie stłamsić wszystkich liberalnych i lewicowych przeciwników. A że podobna motywacja kieruje Trumpem, nasi pisowcy i konfederaci w naturalny sposób zapisują się do „międzynarodówki trumpowców”, która wszędzie, gdzie może, stara się naśladować swojego idola.
Ale triumfalne zwycięstwo amerykańskiej prawicy ma dla jej polskiej odpowiedniczki także znaczenie praktyczne, nastąpiło bowiem kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w Polsce. A to właśnie wybór głowy państwa w głosowaniu powszechnym jest tą konkurencją, w której prawica zawsze miała największe szanse na sukces. Wybory prezydenckie są bowiem realizacją dość powszechnego po prawej stronie przekonania, że większościowy (jednomandatowy) system wyborczy – wzorowany na krajach anglosaskich, zwłaszcza USA – jest pod każdym względem lepszy niż proporcjonalny (wielomandatowy). Ten pogląd, za którym nie stoją żadne racjonalne argumenty – poza faktem, że w wyborach jednomandatowych łatwiej liczy się głosy i szybciej podaje wyniki – znalazł w Polsce praktyczną realizację na poziomie Senatu (stu senatorów wybieranych w stu okręgach) i samorządu terytorialnego (bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast), gdyż na poziomie Sejmu wyklucza to konstytucja. Ale początkiem marszu w stronę amerykanizacji polskiej polityki były właśnie powszechne wybory prezydenckie, które odbywają się w III RP od 1990 r.
Swoją przygodę z prezydenturą Polacy rozpoczęli ponad sto lat temu i wcale nie była to taka prosta i oczywista sprawa, jak dziś mogłoby się wydawać. Naród, którym przez osiem wieków rządzili rodzimi lub sprowadzani z zagranicy królowie, a przez kolejne stulecie monarchowie państw zaborczych, drugą niepodległość rozpoczął w duchu lewicowego zwrotu ustrojowego. Powołana przez cesarzy niemieckiego i austriackiego Rada Regencyjna Królestwa Polskiego, złożona z dwóch arystokratów i arcybiskupa warszawskiego, w obliczu klęski wojennej swoich patronów w listopadzie 1918 r. przekazała władzę w Warszawie w ręce Józefa Piłsudskiego. Ten wieloletni przywódca niepodległościowych socjalistów stanął na czele odrodzonej Rzeczypospolitej jako naczelnik państwa, nawiązując w ten sposób do tradycji kościuszkowskiej. O powrocie do monarchii nie było w II RP mowy, choć monarchiści nadal istnieli i, co ciekawe, nieraz wiązali nadzieje właśnie z osobą Piłsudskiego (jak znany publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz).
Konstytucję marcową z 1921 r. pisano jednak w zupełnie innym duchu: wzorem dla niej był ustrój francuskiej III Republiki, która dla środowisk lewicowych i liberalnych stanowiła punkt odniesienia pod względem ideowym, dla endecji zaś – pod względem geopolitycznym (jako najważniejszy kraj, który pokonał Niemcy w I wojnie światowej). Francuski model państwa ze słabą prezydenturą i dominacją parlamentu nad władzą wykonawczą podobał się endekom również dlatego, że przeniesienie go na polski grunt oddalało groźbę dominacji Piłsudskiego – a to było prawdziwą obsesją narodowców w tamtych czasach. Dlatego konstytucja marcowa postawiła na czele państwa prezydenta na wzór ówczesnej Francji, a nie Stanów Zjednoczonych, gdzie prezydent jest też szefem władzy wykonawczej.
Przedmiot rozgrywek
Nic dziwnego, że w takich warunkach Piłsudski nie chciał zostać pierwszym w naszych dziejach prezydentem. Fakt, że prawica stanowiła najsilniejszą frakcję w drugim już Sejmie wolnej Polski (wybranym w listopadzie 1922 r.), skłonił naczelnika państwa do wycofania się z czynnego życia politycznego. Wybór prezydenta stał się więc przedmiotem rozgrywek poszczególnych frakcji parlamentarnych, wśród których kluczową, centrową pozycję zajmowało PSL „Piast” Wincentego Witosa. Krótkowzroczność prawicy i klasowa pycha jej ziemiańskiego zaplecza uniemożliwiły realizację jedynego sensownego rozwiązania, czyli wyboru na prezydenta Witosa – reprezentanta chłopskiej większości ówczesnego społeczeństwa. Taki wybór miałby wymiar symboliczny i bez wątpienia ułatwiłby utożsamienie się owej większości z nowym państwem.
Endecja uznała jednak, że stanowisko głowy państwa „po prostu jej się należy”, dlatego postanowiła urzędem prezydenckim uhonorować swojego głównego sponsora z czasów I wojny światowej, największego właściciela ziemskiego, hrabiego Maurycego Zamoyskiego. Już nawet nie krótkowzrocznością, ale zwyczajną głupotą było liczenie na to, że chłopscy posłowie z klubu Witosa poprą tę kandydaturę. Skutek był nieoczekiwany – dzięki głosom ludowców z różnych frakcji, ale także posłów lewicy i mniejszości narodowych na prezydenta wybrany został minister spraw zagranicznych Gabriel Narutowicz.
Nie była to postać formatu „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa czy Daszyńskiego. Pochodzący ze Żmudzi skromny profesor hydrotechniki, który większość życia spędził w Szwajcarii, nie mógł się podobać narodowo-katolickiej prawicy jako człowiek o poglądach liberalno-demokratycznych, daleki od Kościoła, za to należący do masonerii, w dodatku rodzinnie związany z litewskim ruchem narodowym: jego starszy brat Stanisław Narutowicz był jednym z sygnatariuszy aktu niepodległości Litwy w lutym 1918 r.
Nienawistna kampania wymierzona
Czerwony listopad
W pierwszych tygodniach II Rzeczypospolitej główną siłą niepodległościową i państwowotwórczą była lewica
Z czym kojarzy się przeciętnemu Polakowi 11 listopada? Głównie z tzw. Marszem Niepodległości, czyli masową imprezą nacjonalistycznej prawicy, pod którą swego czasu próbowało się podłączyć PiS, nawet prezydent Andrzej Duda pomaszerował w 2018 r. A przecież organizatorzy tej manifestacji uważają się za spadkobierców ideowych Narodowej Demokracji – ugrupowania, które w listopadzie 1918 r. nie przyłożyło ręki do odbudowy niepodległego państwa polskiego. Prawda o początkach II Rzeczypospolitej jest bowiem taka, że w pierwszych tygodniach główną siłą niepodległościową i państwowotwórczą była lewica. Tyle że na tę prawdę nie ma w dzisiejszej Polsce miejsca, skoro sama lewica nie chce lub nie potrafi upomnieć się o własną tradycję.
Jedną z większych aberracji III RP jest to, że prawica samowolnie uznała się za „obóz niepodległościowy”, de facto monopolizując patriotyzm na scenie politycznej. Tymczasem do 1918 r. to lewica socjalistyczna była obozem niepodległościowym, polityką prawicy były zaś rozmaite formy kolaboracji z władzami zaborczymi. Nie zawsze musiała to być kolaboracja szkodliwa dla interesów narodowych – tacy choćby konserwatyści galicyjscy potrafili uzyskać w Wiedniu dużą sferę autonomii dla ziem zaboru austriackiego. Ale już prorosyjska polityka endecji pod wodzą Romana Dmowskiego z lat 1905-1915 niczego konkretnego nie przyniosła. W końcu musiał to przyznać sam jej lider, który w czasie I wojny światowej przeniósł się z Petersburga (przemianowanego na bardziej słowiańsko brzmiący Piotrogród) do Paryża, dochodząc do wniosku, że z rządem carskim nie ma już o czym rozmawiać.
Upadek trzech monarchii zaborczych pod koniec wojny oznaczał zatem bankructwo kolaboracyjnej polityki wszystkich odłamów polskiej prawicy. Także tych, które od dwóch lat – od momentu ogłoszenia tzw. aktu 5 listopada 1916 r. przez cesarzy Niemiec i Austro-Węgier – były zaangażowane w budowanie Królestwa Polskiego. Królestwo to stanowiło jedynie formę okupacji niemieckiej (w Warszawie) i austriackiej (w Lublinie) na terenach odebranych Rosji. Ale ponieważ po upadku caratu w marcu 1917 r. sprawę polską zaczęły podnosić również mocarstwa zachodnie (w czym miał udział Dmowski), Berlin i Wiedeń postanowiły dać Polakom namiastkę odrębnej państwowości w postaci Tymczasowej Rady Stanu, a później trzyosobowej Rady Regencyjnej, która od grudnia 1917 r. powoływała kolejne rządy Królestwa Polskiego. Zarówno trzej regenci: książę Zdzisław Lubomirski, hrabia Józef Ostrowski i arcybiskup warszawski Aleksander Kakowski, jak i kolejni premierzy i ministrowie z ich nominacji reprezentowali tradycyjne polskie elity – zwłaszcza ziemiańskie i kościelne – które uznały, że należy wykorzystać i tę ostatnią szansę daną im przez zaborców.
Tymczasem jesienią 1918 r. zawalił się cały dawny porządek w naszej części Europy. Wraz z upadkiem tronów Romanowów, Habsburgów i Hohenzollernów skończyła się dominacja tradycyjnych elit. Ich miejsce zajmowali ci, którzy dotąd kwestionowali hierarchie społeczne i polityczne, czyli najczęściej ludzie lewicy. Tak było wszędzie: od Moskwy i Piotrogrodu, przez Kijów, Pragę, Budapeszt, Wiedeń, po Berlin. Trudno, by inaczej działo się w Warszawie, do której 10 listopada 1918 r. przyjechał pociągiem z Berlina Józef Piłsudski. Następnego dnia Rada Regencyjna przekazała mu dowództwo nad polskim wojskiem (tworzonym przez Niemców), a 14 listopada rozwiązała się, przekazując
Czy Tusk jest liberałem?
Elastyczność personalna Donalda Tuska doskonale łączy się z elastycznością programową, dzięki której Platforma wciąż zajmuje czołowe miejsce w polskiej polityce
Donald Tusk już jest ważną postacią w naszej historii najnowszej. Choćby dlatego, że tylko dwóch premierów od 1918 r. urzędowało dłużej niż on: Józef Cyrankiewicz i Piotr Jaroszewicz. Przy czym o ile Tusk zapewne przebije wynik Jaroszewicza, kierującego rządem PRL nieco ponad dziewięć lat, o tyle rekordu Cyrankiewicza – prawie 22 lata na stanowisku premiera – z pewnością nie pobije ani on, ani żaden inny polityk w III RP. W przeciwieństwie jednak do Cyrankiewicza i Jaroszewicza obecny szef rządu jest nie tylko administratorem państwa, ale też twórcą i niekwestionowanym liderem (by nie powiedzieć wodzem) swojego obozu politycznego, a także jedynym czynnym polskim politykiem, który przez dłuższy czas sprawował istotną funkcję w skali międzynarodowej.
Można Tuska nie lubić, można – a nieraz wręcz należy – go krytykować, lecz nie sposób mu odmówić na tle całej polskiej „klasy politycznej” największego doświadczenia. Jest to doświadczenie człowieka, który wie, jak funkcjonuje państwo oraz jak działa polityka europejska i światowa. Z pewnością nie da się z tym porównać doświadczenia innych liderów partyjnych, nawet tak długoletnich jak Jarosław Kaczyński, których główną umiejętnością jest gra w sejmowe szachy i wewnątrzpartyjne warcaby.
Jest jednak coś, co powoduje, że Tusk w polskiej polityce czuje się niepewnie. Coś, co sprawiało, że przez lata mało kto wierzył w możliwość ponownego odsunięcia przez niego PiS od władzy, a dziś np. wygrania wyborów prezydenckich – chyba nawet on sam nie bardzo w to wierzy. Przyczyną tej niepewnej pozycji Tuska na scenie politycznej jest określenie liberał, którego używają wobec niego przeciwnicy zarówno z prawej, jak i z lewej strony. A ktoś, kto uchodzi za liberała, żadnych wyborów w Polsce nie wygra – takie przekonanie dominuje od lat. Najwyraźniej i on w to uwierzył, bo właściwie nigdy nie określa się jako liberał. Ale czy to oznacza, że przestał być liberałem? A może tylko zręcznie unika tego słowa, które szczęścia w polityce mu nie przyniosło?
Trzeba wszak pamiętać, że Donald Tusk zaczął karierę jako jeden z twórców środowiska gdańskich liberałów w latach 80. Na początku następnej dekady weszło ono na scenę polityczną III RP jako Kongres Liberalno-Demokratyczny, a było to wejście bardzo nietypowe. Oto zaraz po wygraniu wyborów prezydenckich w grudniu 1990 r. Lech Wałęsa powołał na stanowisko premiera mało znanego posła Jana Krzysztofa Bieleckiego z niewielkiej wówczas partyjki KLD. Wraz z Bieleckim weszło do rządu kilku innych gdańskich liberałów, m.in. Janusz Lewandowski, który został ministrem przekształceń własnościowych. Na czele ugrupowania stanął wówczas młodszy od nich o kilka lat Donald Tusk i to on w październiku 1991 r. poprowadził Kongres do wyborów parlamentarnych, w których liberałowie zdobyli 7,5% głosów i 37 mandatów poselskich. Niestety, duża część tych mandatów przypadła nowobogackim biznesmenom, którzy związali się z KLD jako partią rządzącą, a wkrótce okazało się, że nie brakuje wśród nich pospolitych aferzystów.
Ten fakt, jak również liczne afery gospodarcze z okresu rządu Bieleckiego i polityka prywatyzacyjna ministra Lewandowskiego (wyprzedaż najlepszych polskich przedsiębiorstw zagranicznemu kapitałowi) spowodowały, że partia Tuska szybko dorobiła się opinii „liberałów-aferałów”.
Powrót antykomunisty do PRL
Dzisiejsza Polska o nim zapomniała. Szczególnie prawica wymazała Cata-Mackiewicza ze swojej tradycji, czyniąc z niego „zdrajcę”
Rok 1956 był dla powojennej Polski rokiem cudów. Definitywny koniec stalinizmu i wszelkich prób sowietyzacji zwiastowały takie wydarzenia jak śmierć „lokalnego Stalina”, czyli Bolesława Bieruta, i przejęcie władzy przez Władysława Gomułkę, który osiem lat wcześniej miał odwagę przeciwstawić się Moskwie, za co zapłacił kilkuletnim uwięzieniem. W 1956 r. wyszli na wolność wszyscy więźniowie polityczni poprzedniego okresu, skończyło się ideologiczne szaleństwo w kulturze, nauce i oświacie, a tradycje niepodległościowe (również te z okresu II wojny światowej) zaczęto włączać do kanonu polityki historycznej PRL. Pisarze, dziennikarze i historycy znów mogli uprawiać swój zawód, bez konieczności odgrywania roli propagandystów nowego ustroju.
Efektem tego roku cudów były także decyzje o powrocie do kraju, podejmowane przez kolejnych wybitnych ludzi pióra żyjących od czasu wojny na emigracji. Wróciła do Polski katolicka pisarka Zofia Kossak-Szczucka, wrócił popularny reportażysta Melchior Wańkowicz, nieco później mistrz powieści historycznej Teodor Parnicki. Jednak pierwszym, który porzucił smutny i niepewny żywot na uchodźstwie, był Stanisław Cat-Mackiewicz. Jego powrót z Londynu do kraju nastąpił 14 czerwca 1956 r., gdy wylądował na warszawskim Okęciu, po czym zorganizowano mu konferencję prasową. Dobiegał wówczas sześćdziesiątki i w stolicy Polski Ludowej przyszło mu spędzić ostatnią dekadę barwnego i owocnego pisarsko życia.
„Mackiewicz był zawsze interesujący, pasjonujący, wzbudzał sprzeciwy, namiętności, wrogość, miał bez końca spraw honorowych i pojedynków, ale nikt nigdy mu nie zarzucił, że nudzi, że ględzi, że nikt go nie czyta. Nie było nikogo, kto kiedykolwiek mógłby twierdzić, że się we wszystkim ze Stanisławem Mackiewiczem zgadza, ale jego bystrość, jego żywotność, szybkość i wyrazistość wszystkich jego reakcji, czy to w rozmowie czysto towarzyskiej, czy też o sprawach bieżących, zdumiewała i imponowała. Mackiewicz był człowiekiem, który miał olbrzymi talent. Rzadko kiedy przekonywał, ale nikt nie mógł być wobec niego obojętnym”, wspominał przyjaciela emigracyjny publicysta Wacław Zbyszewski („Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych”, Warszawa 2000, s. 211).
Stanisław Mackiewicz urodził się w Petersburgu w 1896 r., w rodzinie pochodzącej z litewskiej szlachty. Młodość spędził w rosyjskim jeszcze Wilnie, po wybuchu I wojny światowej bezskutecznie próbował przedostać się do Legionów Polskich, później należał do Polskiej Organizacji Wojskowej, za co przesiedział kilkanaście dni w warszawskiej Cytadeli. Ostatecznie walczył z bolszewikami na Białorusi w 1919 r. jako ochotnik w oddziale jazdy braci Dąbrowskich (który stał się 13. pułkiem ułanów), latem 1920 r. zaś bronił Mazowsza przed Armią Czerwoną w szeregach 211. pułku ułanów, gdzie dosłużył się stopnia podporucznika. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Wileńskim dopiero w 1924 r., po ponad 10 latach od ich rozpoczęcia.
Więzień Berezy
Był już wówczas czynnym publicystą, a od sierpnia 1922 r. redaktorem naczelnym wydawanego w Wilnie dziennika „Słowo”
Wojna światowa, wojna polska
Wypowiedzenie wojny Hitlerowi przez Brytyjczyków i Francuzów jest zbywane krótkimi wzmiankami. A przecież ten dzień zmienił sytuację nie tylko w Europie, ale i na świecie.
3 września 1939 r. Zofia Nałkowska zapisała w dzienniku: „Obiektywnie biorąc, dzień był pełen zdarzeń: Anglia o 11 rano, a Francja o 5 wypowiedziały wojnę. Radio transmituje manifestacje tłumu przed obu ambasadami. Jest to już więc nie sama bolesna wojna Polski i Niemiec, ale nowa wojna światowa”.
To, co było wówczas oczywiste dla znakomitej pisarki, nie jest oczywiste dla dzisiejszych Polaków, zwłaszcza dla tych, którzy prowadzą politykę historyczną III RP. Bo dla nich kluczowe są dwie daty: 23 sierpnia i 17 września 1939 r. Obie układają się w logiczną całość, której sednem jest niemiecko-radziecki „pakt dwóch diabłów” przeciwko Polsce. Po tylu latach antykomunistycznej polityki historycznej nie trzeba już tu dopowiadać, że nie byłoby wybuchu II wojny światowej, gdyby nie pakt Ribbentrop-Mołotow, i nie byłoby klęski Polski w 1939 r., gdyby nie wejście Armii Czerwonej 17 września.
Do tej układanki w żaden sposób nie pasuje data 3 września. Wypowiedzenie wojny Hitlerowi przez Brytyjczyków i Francuzów zwykle jest zbywane nawet przez naszych zawodowych historyków krótkimi wzmiankami, jakby chodziło o wydarzenie bez znaczenia. A przecież ten dzień zupełnie zmienił sytuację polityczną nie tylko w Europie, ale wręcz na świecie! Wojnę III Rzeszy wypowiedziały dwa największe imperia kolonialne, lecz także – o czym w Polsce zupełnie się nie pamięta – Kanada, Indie, Australia i Nowa Zelandia. Hitlerowska napaść na Polskę zamieniła się wtedy w wojnę światową, w której przeciwko Niemcom wystąpiły kraje ze wszystkich kontynentów.
Znając dalszy bieg dziejów, można stwierdzić, że 3 września 1939 r. był „początkiem końca” niemieckich snów o potędze. Wypowiedzenie wojny przez Londyn i Paryż niweczyło dotychczasową taktykę Hitlera, polegającą na osiąganiu kolejnych sukcesów przy bierności zachodnich demokracji. Odrzucenie traktatu wersalskiego, remilitaryzacja Nadrenii, zajęcie Austrii i czeskich Sudetów, wreszcie likwidacja Czechosłowacji – to wszystko przychodziło Berlinowi bezkarnie. Również wojna z Polską miała być wyłącznie wojną lokalną, zakończoną szybkim zwycięstwem lub przynajmniej zgodą zachodnich sojuszników na zmuszenie Warszawy do ustępstw terytorialnych, jak w przypadku Pragi rok wcześniej podczas konferencji monachijskiej.
Konsekwentni Brytyjczycy.
Jednak wiarołomstwo Hitlera, który w Monachium zadeklarował wobec premierów największych państw europejskich koniec roszczeń, a już w marcu 1939 r. zajął Czechy i podporządkował sobie Słowację, sprawiło, że dla Londynu i Paryża stało się oczywistością, iż Niemców można zatrzymać tylko zbrojnie. Pół roku, które minęło od zajęcia przez Wehrmacht Pragi do uderzenia na Polskę, to czas, gdy zaczyna się tworzyć koalicja antyhitlerowska. Przewodzą jej Brytyjczycy, którzy zawsze mieli najbardziej globalne spojrzenie na rzeczywistość polityczną i zdawali sobie sprawę, jakim zagrożeniem byłaby niemiecka hegemonia w Europie. Zagrożeniem nie dla samego ich imperium kolonialnego i dominacji na oceanach – choć i to było dla nich istotne – ale też dla równowagi na kontynencie, której polityka brytyjska od kilku wieków konsekwentnie strzegła.
Od marca do końca sierpnia 1939 r. Londyn i Paryż robiły więc wszystko, by zbudować w Europie skuteczną zaporę przed zakusami Hitlera. Dlatego tak ważna stała się dla nich Polska – choć jeszcze jesienią 1938 r. nie była uważana za partnera na konferencji w Monachium, a samowolne zajęcie przez nią czeskiego Zaolzia zrobiło fatalne wrażenie i wywołało podejrzenia o cichą współpracę z Niemcami. Jednak przywódcy mocarstw zachodnich szli dalej, chcąc pozyskać do współpracy także Związek Radziecki. Mimo wielomiesięcznych rozmów na ten temat, trwających aż do 21 sierpnia 1939 r., do tego sojuszu wówczas nie doszło, a stało się tak za sprawą Polski i Rumunii, które stanowczo odrzuciły warunek Stalina, by Armia Czerwona do walki z Niemcami mogła przejść przez terytoria tych państw.
Nie wiemy oczywiście – i już się nie dowiemy – na ile szczerze radziecki przywódca brał pod uwagę scenariusz „wielkiej koalicji” w tamtym okresie. Nie ulega jednak wątpliwości, że pakt Ribbentrop-Mołotow nie był wynikiem długofalowej, wieloletniej strategii Stalina, lecz sytuacji, jaka nastąpiła w Europie wiosną i latem 1939 r., czyli nieskrywanych przygotowań niemieckich do napaści na Polskę i antyniemieckich działań dyplomatycznych Zachodu. Wszyscy, którzy dziś twierdzą, że porozumienie Hitlera ze Stalinem było „nieuchronne” czy wręcz „naturalne”, nie biorą pod uwagę autentycznego antykomunizmu nazistów i równie autentycznego antyfaszyzmu komunistów przez całe lata 30. Tych dwóch totalitaryzmów nic nie łączyło – poza wzajemną nienawiścią i chęcią zniszczenia, co dobitnie potwierdziła wojna domowa w Hiszpanii z lat 1936-1939, którą słusznie uważa się za pierwszy poligon przyszłego starcia Wehrmachtu z Armią Czerwoną. Przywoływanie w tym kontekście niemiecko-radzieckiego układu z Rapallo z 1922 r. jest ahistoryczne: to demokratyczna Republika Weimarska podjęła współpracę z leninowską Rosją, natomiast Hitler po przejęciu władzy w 1933 r. zdecydowanie tę współpracę zerwał.
Jeżeli więc doszło do układu niemiecko-radzieckiego z 23 sierpnia 1939 r., to stało się tak wskutek ryzykownej polityki Hitlera, który, wyznaczając datę agresji na Polskę trzy dni później, nie mógł być pewny, jak się zachowa wschodni sąsiad II Rzeczypospolitej. Za to uspokojenie niemieckiego dyktatora Stalin kazał sobie słono zapłacić (obietnicą połowy Polski, całej Łotwy, Estonii i rumuńskiej Besarabii) i trzeba przyznać, że zrobił to w najbardziej odpowiednim dla siebie momencie, bo już 25 sierpnia Berlin został zaskoczony wiadomością o formalnym zawarciu brytyjsko-polskiego sojuszu wojskowego, co skłoniło Hitlera do odwołania pierwszego terminu napaści na Polskę. Oczywiście nie mamy żadnej pewności, jak by się zachował przywódca III Rzeszy, gdyby nie zawarł tajnego porozumienia z Moskwą, ale biorąc pod uwagę jego skłonność do ryzyka, zapewne i tak napadłby na Polskę jeszcze przed końcem lata 1939 r. Tym bardziej że „lato było piękne tego roku” – jak odnotował Gałczyński – co umożliwiło Hitlerowi dokonanie skutecznego Blitzkriegu bez obawy, że czołgi ugrzęzną w polskim błocie. Przede wszystkim jednak zdawał on sobie sprawę, że czas pracuje na jego niekorzyść, gdyż Wielka Brytania i Związek Radziecki podjęły zbrojenia, przy których te niemieckie wkrótce okazałyby się niewystarczające.
Powstanie Warszawskie – prawdziwy koniec II Rzeczypospolitej
Warszawa rzuciła się do walki w momencie, gdy było już oczywiste, że III Rzesza wojnę przegra. Powstanie nie mogło istotnie przyśpieszyć klęski niemieckiej.
Stefan Kisielewski w książce „Abecadło Kisiela” postać gen. Tadeusza Pełczyńskiego opisał tak: „Właściwy dowódca i inicjator powstania, bo Bór tam wiele nie dowodził. Poznałem go dopiero w Londynie w 1957. Zadzwonił do mnie, że chce się spotkać. Spotkaliśmy się, a on był w ogóle oficerem z »dwójki«, z wywiadu. I zaczął mnie tak wywiadowczo traktować, bo mówi: »Czy pan służył w wojsku?«. Ja mówię: »Służyłem«. »A w którym pułku?«. »W takim i takim«. »Hm, a kto to jest Turowicz?«. Ja mówię: »No, redaktor«. »A czy on służył w wojsku?«. Ja mówię: »O ile wiem, to nie«. »A dlaczego nie?«. »Nie wiem, dlaczego«. »A Stomma służył w wojsku?«. W końcu mnie to zdenerwowało i mówię: »Panie generale, a teraz ja panu chcę zadać pytanie«. A on: »Proszę bardzo«. Więc ja: »Wie pan, fortepian, smoking, biblioteka po ojcu…«. On mówi: »Co?«. »Przepadła mi w Powstaniu i chcę wiedzieć dlaczego«. On się wściekł wtedy: »Bo pan jest demagog« itd. Rozstaliśmy się niedobrze. Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył jednak, co tu mówić”.
Bardzo wymowne było to spotkanie dwóch wybitnych Polaków: jednego z najważniejszych generałów w naszej XX-wiecznej historii oraz znakomitego kompozytora i pisarza, i publicysty zarazem. Dzieliła ich niemała różnica wieku – Kisiel był całe 19 lat młodszy od Pełczyńskiego – ale łączyła przynależność do elit II Rzeczypospolitej. Pełczyński był legionistą, a potem zawodowym oficerem, Kisielewski pochodził z rodziny młodopolskich literatów związanych z niepodległościowym nurtem PPS, a jako młody człowiek w latach 30. publikował na łamach prosanacyjnych czasopism. Dla ludzi takich jak oni wrzesień 1939 r. był katastrofą nieporównanie większą niż dla większości mieszkańców Polski, bo nie tylko stracili źródło utrzymania i wysoką pozycję społeczną, ale też musieli mieć poczucie, że największe osiągnięcie ich życia – niepodległe państwo polskie – okazało się nietrwałe i nie było pewności, że kiedykolwiek się odrodzi.
Po powstaniu warszawskim, w którym gen. Pełczyński pełnił funkcję szefa Sztabu Komendy Głównej Armii Krajowej i zastępcy dowódcy AK, Kisielewski zaś pracował w powstańczym radiu, ich drogi się rozeszły. Obaj zostali ranni, ale przeżyli, tyle że generał trafił do niemieckiej niewoli, a potem do Londynu, a kompozytor został wywieziony z Warszawy w transporcie ludności cywilnej, z którego zbiegł, by się przedostać do Krakowa. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że co prawda Kisiel utracił w powstańczej stolicy mieszkanie wraz z fortepianem i większością dorobku muzycznego, ale Pełczyńscy (Tadeusz i jego żona Wanda, również zasłużona działaczka niepodległościowa z czasów I wojny światowej, potem redaktorka pism kobiecych i posłanka na Sejm II RP, po wojnie w Londynie) stracili jedynego syna Krzysztofa, 20-letniego studenta architektury na tajnej Politechnice Warszawskiej, żołnierza pułku „Baszta”, który zginął w 17. dniu powstania.
Odwaga czy męstwo?
A jednak warszawski zryw poróżnił takich ludzi jak gen. Pełczyński i Stefan Kisielewski. Ten drugi należał po wojnie do najostrzejszych krytyków decyzji o rozpoczęciu walki 1 sierpnia 1944 r., czemu dawał wyraz w swojej publicystyce. Już we wrześniu 1945 r. pisał na łamach „Tygodnika Powszechnego”:
„Powstanie Warszawskie nie było aktem dojrzałej męskości: było aktem zniecierpliwienia, młodzieńczej niepowściągliwości. I dlatego przyniosło szkodę podstawowemu aksjomatowi patriotyzmu, jakim jest istnienie narodu ponad wszystko. Walka o honor kosztem 30% polskiego potencjału kulturalnego i gospodarczego była poniekąd aktem psychicznego egoizmu, krótkowzroczności, nieopanowania i – nieprzemyślenia.
Naród naprawdę męski nie walczy do ostatniej kropli krwi. Prawdziwy patriotyzm to patriotyzm obciążony instynktem życia. Instynkt życia nakazujący cierpliwość, ostrożność, powściągliwość, subtelność taktyczną w dążeniu do celu zasadniczego posiadają oprócz państw wielkich i takie narody, jak: Czesi, Szwedzi, Szwajcarzy. My natomiast mamy przedziwny instynkt życia à rebours, który w praktyce staje się instynktem śmierci. Polska zawsze jest żebrakiem i płaczką Europy, sprawa polska zawsze jest kłopotliwa, dwuznaczna, siejąca ferment, niecierpliwiąca. Historia Warszawy nie ma precedensów w dziejach Europy. Dlaczego? Jeśli odrzucimy koncepcje mesjanistyczne, że Polska cierpi za wszystkich i jest upostaciowanym »wyrzutem sumienia«, to pozostaje jedna tylko odpowiedź – obok walorów, jak: odwaga, poświęcenie, bohaterstwo, brak nam – męskiego, opanowanego realizmu”.
Między Lublinem a Londynem
Manifest ogłoszony 22 lipca 1944 r. wyraźnie wskazywał, że celem PKWN jest odbudowa Polski, a nie włączenie jej do sowieckiego imperium.
Lublin trzykrotnie był miejscem kluczowych wydarzeń w polskiej historii. Po raz pierwszy w 1569 r., gdy na sejmie lubelskim doszło do zawarcia ścisłej unii polsko-litewskiej, przeforsowanej przez króla Zygmunta Augusta. Po raz drugi w listopadzie 1918 r., gdy w Lublinie utworzono Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej – pierwszy gabinet II Rzeczypospolitej, kierowany przez przywódcę galicyjskich socjalistów Ignacego Daszyńskiego. I wreszcie trzeci raz – w drugiej połowie 1944 r., gdy Lublin stał się pierwszą stolicą nowej Polski, odbudowanej na terenach wyzwalanych spod niemieckiej okupacji.
„Rząd lubelski” – takiej nazwy, chcąc podkreślić jego nieprawomocność, a pewnie i gorszość wobec „prawowitego rządu RP na wychodźstwie” czy też „rządu londyńskiego”, używa się dziś w antykomunistycznej polityce historycznej. Londyn brzmi bowiem o wiele lepiej niż prowincjonalny Lublin, bardziej światowo i zachodnio. Jednak rzeczywistość historyczna była inna, to w Lublinie odradzała się prawdziwa Polska, która swoją prawomocność budowała siłą faktów dokonanych. Prawdziwa, bo obejmująca polską ziemię i zamieszkującą na niej ludność, a nie tylko bezsilną i w gruncie rzeczy tragiczną, choć bez wątpienia patriotyczną emigrację na Zachodzie.
Wybór Lublina na siedzibę władz tej nowej Polski nie był przypadkowy. Trudno powiedzieć, czy Stalin – od którego w tamtym czasie zależały dalsze losy naszego kraju – znał tradycję unii lubelskiej i rządu Daszyńskiego, ale z całą pewnością znał geografię i wiedział, że Lublin to pierwsze duże miasto na zachód od linii Curzona, która miała być nową granicą polsko-radziecką. Warto przy okazji wspomnieć, że granicy tej nie wymyślili moskiewscy komuniści. Jej nazwa pochodzi od nazwiska brytyjskiego ministra spraw zagranicznych George’a Curzona, który w lipcu 1920 r. zaproponował linię demarkacyjną pomiędzy wojskami polskimi i bolszewickimi, biorąc za podstawę zachodnią granicę zaboru rosyjskiego po III rozbiorze Polski. Brytyjska geneza tej linii niewątpliwie pomogła Stalinowi w uzyskaniu jej akceptacji przez Churchilla w 1943 r. i od tego czasu było oczywiste, że przyszła Polska na wschodzie będzie się zaczynała od Bugu.
20 lipca 1944 r. tę właśnie rzekę przekroczyły wojska 1. Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej, a wraz z nimi pierwsze jednostki 1. Armii Polskiej w ZSRR. Tego samego dnia odbyło się w Moskwie zebranie „Polaków Stalina”, czyli przedstawicieli Krajowej Rady Narodowej i Związku Patriotów Polskich, oraz władz radzieckich w celu ukonstytuowania Delegatury KRN dla terenów wyzwolonych. Ostatecznie jednak z woli Stalina przyjęto nazwę Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego na wzór analogicznych tymczasowych organów władzy we Francji (pod przywództwem gen. de Gaulle’a) i we Włoszech.
Stracone mandaty
W Europie Polska jest ewenementem – miejsce lewicy i liberalnego centrum zajęło ugrupowanie Donalda Tuska/
Chociaż III Rzeczpospolita powstała głównie dzięki ludziom lewicy (tej rządzącej w PRL i tej opozycyjnej), którzy potrafili się porozumieć przy Okrągłym Stole – dominują w państwie elity o przekonaniach prawicowych, co w polskich warunkach oznacza przede wszystkim antykomunizm i klerykalizm, a coraz częściej także nacjonalizm. Zaczęło się to już w pierwszej dekadzie III RP, choć jeszcze wtedy możliwe było dwukrotne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich i SLD w parlamentarnych. Jednak po 20 latach polską scenę polityczną całkowicie zdominowały różne odmiany prawicy – od umiarkowanej spod znaku PO i PSL, przez coraz bardziej radykalne PiS, po różne odmiany prawicowej skrajności, które obecnie zgromadziły się pod szyldem Konfederacji.
Najbardziej wymowną ilustracją coraz większego przechyłu polskiej polityki w prawą stronę są wybory do Parlamentu Europejskiego. To akurat ten rodzaj wyborów, który nie decyduje bezpośrednio o losach Polski, dlatego stanowi znakomitą okazję do „policzenia swoich zwolenników” i zapewnienia partyjnym działaczom synekur bez konieczności odpowiadania za przyszłość państwa.
9 czerwca Polacy po raz piąty wybrali swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. I pomimo upływu 20 lat od pierwszych eurowyborów, w których mogliśmy głosować, obraz Polski jako kraju zdominowanego przez prawicę pozostaje niezmienny, a nawet się umacnia. Bo właśnie w 2004 r. – mimo że Polską rządzili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka – wybory europejskie po raz pierwszy wygrały siły opozycyjne wobec lewicy. Pierwsze miejsce zajęła Platforma Obywatelska, której liderami – obok Donalda Tuska – byli wtedy Jan Rokita i Zyta Gilowska. Wśród jej pierwszych 15 europosłów prawdziwą gwiazdą okazał się były premier Jerzy Buzek, który raptem trzy lata wcześniej sromotnie przegrał wybory parlamentarne jako lider powszechnie znienawidzonej Akcji Wyborczej Solidarność i autor „czterech wielkich reform”. Ale w 2004 r. Buzka wskazało już 173 tys. mieszkańców Górnego Śląska – co stanowiło rekord w skali kraju – i w kolejnych trzech głosowaniach wynik ten się poprawiał (w 2019 r. – 422 tys. osób). Dopiero w tym roku 84-letni Buzek odszedł na polityczną emeryturę.
Pierwszy rząd powojennej Polski
Zarówno Stalin, jak i Churchill z Rooseveltem mieli „swoich Polaków”, co stanowiło gwarancję odrodzenia państwa polskiego.
Słowo Jałta ma w Polsce fatalne konotacje. Dominujące u nas polonocentryczne podejście do historii, często przechodzące wręcz w megalomanię narodową, nie bierze pod uwagę globalnego znaczenia spotkań przywódców Wielkiej Koalicji w latach 1943-1945, której nadrzędnym celem było pokonanie hitlerowskich Niemiec i sprzymierzonej z nimi Japonii. Sprawa polska stanowiła kwestię drugorzędną – jedną z wielu na mapie Europy – której rozstrzygnięcie było konieczne, ale dopiero po zakończeniu wojny. Józef Stalin, Winston Churchill i Franklin D. Roosevelt spotykali się zatem nie po to, by decydować o losach Polski, lecz aby jak najskuteczniej wygrać wojnę i ustanowić stabilny porządek świata powojennego.
Tę jakże oczywistą prawdę należy przypominać tym wszystkim, którzy konferencję jałtańską, obradującą na Krymie w lutym 1945 r., uważają za „zdradę Polski” przez zachodnich aliantów. W Jałcie bowiem przywódcy USA i Wielkiej Brytanii mieli ostatecznie „sprzedać Polskę” Stalinowi. Mało kto zwraca uwagę na fakt, że krymskie spotkanie odbyło się w momencie, gdy wszystkie ziemie polskie – i te przedwojenne, i te przeznaczone dla przyszłego państwa polskiego na zachodzie i północy – były już zajęte przez Armię Czerwoną. Churchill i Roosevelt nie mogli więc „sprzedać Polski” Stalinowi, bo jej po prostu nie mieli. Co więcej, jako doświadczeni politycy (a nie naiwniacy „oszukani przez Stalina”, jak często u nas się ich przedstawia) zdawali sobie sprawę, że ich wpływ na dalsze losy narodu polskiego jest znikomy.
A jednak Polacy w Jałcie mieli więcej szczęścia, niż zwykle się uważa – zwłaszcza w dominującej dziś prawicowej narracji historycznej. Trzeba bowiem pamiętać, że mimo klęski II Rzeczypospolitej z 1939 r., pod koniec wojny obu głównym częściom Wielkiej Koalicji (zarówno mocarstwom zachodnim, jak i ZSRR) wyraźnie zależało na tym, by mieć u swojego boku Polaków. Dlatego Brytyjczycy przez cały czas utrzymywali władze RP w Londynie i podległe im Wojsko Polskie. Sowieci zaś zaczęli od utworzenia w 1943 r. Związku Patriotów Polskich i dywizji kościuszkowskiej, by po przekroczeniu linii Curzona w lipcu 1944 r. zainstalować w Lublinie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, przekształcony na początku 1945 r. w Rząd Tymczasowy z siedzibą w wyzwolonej Warszawie.