Wpisy od Paweł Siergiejczyk

Powrót na stronę główną
Historia

To było nasze zwycięstwo

W III RP Dzień Zwycięstwa został wykreślony z listy świąt, gdyż kojarzył się z PRL

Wojna jest, niestety, stałym składnikiem ludzkiej historii. Przekonuje się o tym każde pokolenie, choć na szczęście nie każde tak samo dotkliwie i na własnej skórze. Wojna to specyficzny sposób uprawiania polityki – walka o władzę (nad całymi krajami, narodami, a nawet kontynentami) doprowadzona do skrajności. Każda wojna ma na celu pokój, tyle że zawarty na zasadach narzuconych przez zwycięzcę. Kiedy jednak pokój następuje, większość ludzi w naturalnym odruchu cieszy się z zakończenia wojny, nie zważając na jej polityczne implikacje. Te interesują głównie polityków, a później już tylko historyków. Zwykli śmiertelnicy bez wahania podpisują się pod hasłem: nigdy więcej wojny! Choć następna prędzej czy później wybuchnie.

80 lat po podpisaniu kapitulacji III Rzeszy wyraźnie widać, jak dramatycznym momentem w dziejach była II wojna światowa i jak wielkim błogosławieństwem dla ludzkości było jej zakończenie.

Wcale nie jest tak, że w polityce – także międzynarodowej – nie należy odróżniać dobra od zła, bo liczą się jedynie skuteczność i egoistyczne interesy. Taka darwinistyczna wizja stosunków między państwami i narodami imponuje dziś wielu ludziom, lecz nie ma żadnego powodu, aby miała być atrakcyjna dla nas, Polaków. I to nie tylko dlatego, że nie należymy do narodów bogatych i potężnych. Przede wszystkim dlatego, że mało który naród tak boleśnie jak nasz doświadczył skutków polityki, której kwintesencją była tragedia z lat 1939-1945.

Jaką miarę zastosować, dokonując bilansu II wojny światowej dla całej ludzkości i dla poszczególnych narodów? Zwykle w pierwszej kolejności podaje się liczby zabitych. Te są przerażające, choć cały czas dyskusyjne. Na przykład prof. Antoni Czubiński w swojej „Historii powszechnej XX wieku” wyliczał straty ludzkie państw Osi (Niemiec, Japonii i ich sojuszników) na 11,5 mln, w tym 7 mln żołnierzy, natomiast straty państw alianckich na ponad 43 mln, w tym 29 mln żołnierzy. Nigdy wcześniej w ludzkiej historii – i na szczęście już nigdy później – wojna nie pociągnęła za sobą tylu ofiar, zarówno wojskowych, jak i cywilnych.

Za tymi milionami poległych i zamordowanych szły straty materialne i zapaść gospodarcza, jakich również nigdy dotąd nie spowodowała żadna katastrofa, zwłaszcza w dziejach naszego kontynentu. „Europa stanęła przed czarną perspektywą niemożności zaspokojenia choćby tylko najbardziej podstawowych potrzeb swoich mieszkańców. Milionom ludzi groziła śmierć głodowa, choroby oraz brak odpowiedniej odzieży i dachu nad głową. Zwycięzcy i zwyciężani cierpieli jednakową biedę”, pisał prof. Rondo Cameron, amerykański autor „Historii gospodarczej świata”.

Przegrani

Czy w obliczu takiej skali indywidualnych i zbiorowych nieszczęść można w ogóle mówić, że tę wojnę ktoś wygrał? Z jednej strony to pytanie retoryczne, ale z drugiej trzeba pamiętać, że II wojna światowa miała też skutki polityczne – nie tylko radykalnie zmieniła życie poszczególnych ludzi, rodzin i społeczeństw, lecz także otworzyła nowy rozdział w dziejach państw i narodów oraz ich wzajemnych relacji. Jedni zatem tę wojnę wygrali, a drudzy przegrali, zwycięzcy mogli współtworzyć powojenny porządek świata, a przegrani musieli go pokornie zaakceptować.

Wśród tych ostatnich są przede wszystkim Niemcy. Dla tego narodu, który przez kilka stuleci dawał Europie wybitnych muzyków i filozofów, pisarzy i uczonych oraz masę praktycznych wynalazków, maj 1945 r. był największą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Okrągły Stół był wielkim eksperymentem

Prawica od początku nie umiała docenić jego wagi, ponieważ głównymi autorami tego sukcesu byli ludzie lewicy

Gdy Okrągły Stół kończył obrady, dla dużej części Polaków był on symbolem wiary, nadziei i miłości. Wiary w możliwość porozumienia się władzy z opozycją, nadziei na lepszą przyszłość, a miłości – może niekoniecznie do każdego bliźniego, ale na pewno do Polski, która dla obu stron konfliktu politycznego była ojczyzną.

Dziś o tym wszystkim już się nie pamięta, a zawarte 36 lat temu porozumienia nie stały się fundamentem zbiorowej tożsamości obywateli III Rzeczypospolitej. Wręcz przeciwnie, są powszechnie uznawane za symbol zdrady narodowej, spisku „czerwonych z różowymi” albo „komunistów z agentami SB”, a na pewno za początek wszelkiego zła, które przypisuje się Polsce odrodzonej jako państwo demokratyczne w 1989 r. Do tego stopnia, że młodzi narodowcy z Konfederacji pogardliwie nazywają III RP „republiką Okrągłego Stołu”. Oni oczywiście nie mogą pamiętać tamtego czasu, a historii uczyli się już w wersji ipeenowskiej. Gorzej, że taką samą pogardę dla początków „trzeciej niepodległości” wyraża wielu starszych polityków czy dziennikarzy, którzy pamięć mają dobrą, lecz wybiórczą, historię zaś dopasowują do własnych potrzeb ideologicznych.

Czym w rzeczywistości był Okrągły Stół? Rewolucją bez rewolucji, czyli pierwszym w powojennej Polsce spełnieniem marzenia o wielkiej zmianie w kierunku wolności i suwerenności, w dodatku bez użycia przemocy – własnej lub radzieckiej – co było zmorą polskich przełomów z lat 1956, 1970 i 1980-1981. I wbrew wszelkim teoriom spiskowym (które pojawiły się bardzo szybko, bo już na początku lat 90.) w 1989 r. nikt nie wiedział, jak potoczą się dalsze wydarzenia. Okrągły Stół był bowiem wielkim eksperymentem, i to w skali nie tylko PRL, ale wręcz całego bloku wschodniego. Nigdy dotąd władza w żadnym kraju zależnym od Moskwy nie zdecydowała się na wyciągnięcie ręki do ludzi opozycji, którzy jeszcze tak niedawno byli przez nią internowani i więzieni, a w wymiarze propagandowym uznawani za wrogów ustroju i agenturę USA.

Eksperyment po referendum

Zimą i wiosną 1989 r. nikt nie miał pojęcia, do czego ten eksperyment doprowadzi. Dla ekipy gen. Wojciecha Jaruzelskiego było jasne, że kolejne lata rządzenia po stanie wojennym oznaczają pogłębianie się marazmu politycznego i gospodarczego, a wobec tego coraz większe zniechęcenie społeczeństwa. Wymownym tego świadectwem były wyniki referendum przeprowadzonego w listopadzie 1987 r., gdy na żadne z pytań dotyczących radykalnej reformy gospodarczej i demokratyzacji życia politycznego władza nie uzyskała odpowiedzi twierdzącej ponad połowy uprawnionych do głosowania (ta porażka do złudzenia przypominała kompromitującą próbę połączenia przez rząd PiS referendum z wyborami parlamentarnymi w październiku 2023 r.).

Warto przy tym pamiętać, że przez całe lata 80. gen. Jaruzelski zabiegał o rozszerzenie zaplecza politycznego swoich rządów. Dziwny to „dyktator”, w dodatku „komunistyczny”, który starał się uzyskać poparcie przeciwników ideologicznych kierowanej przez niego partii. Przede wszystkim hierarchii kościelnej, z papieżem w Watykanie i prymasem Polski na czele, a w wymiarze ściśle politycznym – działaczy katolickich cieszących się zaufaniem tejże hierarchii. Temu służyło powołanie w 1982 r. PRON pod kierownictwem Jana Dobraczyńskiego czy w 1986 r. Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa z takimi postaciami jak mec. Władysław Siła-Nowicki, prof. Maciej Giertych czy prof. Krzysztof Skubiszewski, a także (bezskuteczne co prawda) zapraszanie do tworzonego w 1988 r. rządu Mieczysława Rakowskiego ludzi takich jak Andrzej Micewski, prof. Julian Auleytner czy prof. Witold Trzeciakowski.

Gesty te nie mogły jednak przynieść istotnej zmiany, gdyż hierarchia kościelna i związana z nią inteligencja katolicka nie stanowiły realnej ani nawet symbolicznej alternatywy wobec władzy peerelowskiej. Kościół bowiem od 1956 r. funkcjonował w coraz ściślejszej symbiozie z tą władzą, co dzisiaj skutecznie zakłamuje ipeenowska „polityka historyczna”.

Jedyną alternatywą – przynajmniej w odczuciu znacznej części społeczeństwa – mogła być Solidarność. A właściwie legenda Solidarności, bo samego związku zawodowego nie było od czasu wprowadzenia stanu wojennego, który szybko i nadzwyczaj skutecznie zlikwidował faktyczną dwuwładzę w państwie, jaka istniała od sierpnia 1980 r. do grudnia 1981 r. Struktury solidarnościowego podziemia, początkowo działające bardzo aktywnie, z czasem zaczęły słabnąć, od połowy lat 80. nie miały zaś większego znaczenia, tym bardziej że po zniesieniu stanu wojennego kilkaset tysięcy działaczy Solidarności skorzystało z możliwości opuszczenia kraju na stałe.

Nie było więc związku, ale był Lech Wałęsa, który konsekwentnie dbał o budowanie własnej pozycji zarówno w kraju (w czym pomogło długie internowanie po 13 grudnia 1981 r.), jak i za granicą (do czego przyczyniła się przede wszystkim Pokojowa Nagroda Nobla w 1983 r.). I to właśnie Wałęsa okazał się jedynym realnym partnerem do rozmów z władzą w 1988 r., gdy dwukrotnie, w maju i sierpniu, przeszła przez Polskę fala strajków o charakterze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Od hrabiego po księdza

Napisanie historii powszechnej władza powierzyła autorom, z których żaden nie należał do partii, nie miał związków rodzinnych z szeroko rozumianą lewicą!

Karol Nawrocki jest doktorem nauk humanistycznych w dziedzinie historii, co na wielu wyborcach może robić duże wrażenie. Z samego tytułu niewiele jednak wynika, gdyż cały „dorobek naukowy” kandydata PiS sprowadza się do kilku publikacji obracających się wokół wąskiego tematu, o którym napisał doktorat: dziejów Solidarności w latach 80. w województwie elbląskim. I trudno temu się dziwić, Nawrocki bowiem od początku wyraźnie nastawiał się na karierę polityczną, do której szczeblami miały być stanowiska dyrektora Muzeum II Wojny Światowej i prezesa IPN, uzyskane dzięki poparciu innego wpływowego historyka i polityka zarazem, prof. Ryszarda Terleckiego.

„Obywatelski kandydat” na prezydenta jest przy tym najgorszym przykładem traktowania historii w III RP, rozumienia jej jako ideologicznej propagandy antykomunizmu, nacjonalizmu i klerykalizmu, a nie rzetelnych badań przeszłości i upowszechniania wiedzy o niej. Skutki takiego podejścia są coraz bardziej widoczne. Nie tylko ciągle obniża się poziom wiedzy historycznej Polaków, ale również maleje zainteresowanie przeszłością, szczególnie wśród młodych pokoleń, czego dobitnym świadectwem jest coraz mniejsza liczba maturzystów wybierających historię jako przedmiot egzaminacyjny.

A przecież w czasach tak oczernianej przez IPN Polski Ludowej było odwrotnie: duża część społeczeństwa żywo interesowała się przeszłością, masowo czytając książki i artykuły prasowe czy oglądając filmy historyczne, których poziom był o wiele wyższy niż dzisiaj. Edukację historyczną na wszystkich poziomach nauczania traktowano z pełną powagą. To prawda, że działała cenzura, jednak podlegały jej tylko niektóre tematy z XX-wiecznych dziejów Polski (szczególnie stosunki polsko-radzieckie), natomiast cała wcześniejsza historia cieszyła się pełną swobodą badań i popularyzacji. Tak było od 1956 r. – po krótkim okresie narzucania stalinowskich schematów w nauce historycznej – i każda kolejna dekada PRL poszerzała strefę wolności intelektualnej. A lata 80., gdy Polską rządził gen. Jaruzelski, który de facto odrzucił partyjną ideologię na rzecz ogólnonarodowego patriotyzmu, stanowiły czas coraz większej rehabilitacji także XX-wiecznej historii. W efekcie po 1989 r. niewiele zostało białych plam w naszej przeszłości.

Wspaniałe osiągnięcie

O tym wszystkim jednak nie dowiemy się od takich propagandzistów „polityki historycznej” jak dr Nawrocki. Dla nich powojenna Polska to wyłącznie „komunizm” i „zbrodnie komunistyczne”, a z drugiej strony „opór społeczny”, którego filarem był oczywiście Kościół katolicki. Skoro jednak dr Nawrocki ukończył w 2008 r. studia historyczne na Uniwersytecie Gdańskim (notabene założonym w ostatnim roku rządów Władysława Gomułki, który to rok IPN-owcom kojarzy się wyłącznie z „powstaniem grudniowym” w Gdańsku i na Wybrzeżu), zapewne musiał korzystać z podręczników wydawanych nie tylko w III RP, ale i wcześniej – właśnie w PRL. Szczególnie dotyczy to historii powszechnej, której studenci nieraz do dziś uczą się z serii sześciu podręczników Państwowego Wydawnictwa Naukowego, w większości wydrukowanych po raz pierwszy w latach 1964-1968 (najobszerniejszy tom, obejmujący wiek XVIII, ukazał się dopiero w 1977 r.).

Ta seria uważana jest do dziś za wspaniałe osiągnięcie naszej nauki historycznej, łączące rzetelną wiedzę naukową z pięknym stylem pisarskim, którego dzisiejsi autorzy najczęściej nie mają. I choć autorzy wszystkich tomów od dawna nie żyją, PWN nadal wznawia tę serię, nie rezygnując oczywiście z wydawania podręczników młodszych historyków, którzy reprezentują nowocześniejsze (co nie zawsze oznacza, że lepsze) podejście do dziejów powszechnych. Warto przypomnieć postacie autorów owej serii z czasów „głębokiego PRL-u”.

Wydany w 1965 r. tom pierwszy, obejmujący historię starożytną, napisał prof. Józef Wolski (1910-2008), przedwojenny jeszcze asystent na Uniwersytecie Jagiellońskim, należący do grupy krakowskich uczonych, których 6 listopada 1939 r. Niemcy podstępnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Wybrali Polskę Ludową

Inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego

Latem 1944 r. polska inteligencja stanęła na rozdrożu. Po pięciu latach okupacji niemieckiej, której celem było wyniszczenie wykształconej warstwy Polaków i uczynienie z reszty narodu uległej masy niewolników, polscy inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego. Według dominującej dziś IPN-owskiej wizji historii wszyscy świadomi Polacy powinni byli stawić opór „sowieckiej okupacji”, najlepiej idąc do lasu, by zbrojnie walczyć z NKWD, UB i MO. Na szczęście ludzi, którzy tak myśleli, było wówczas niewielu, a wśród zdziesiątkowanych elit umysłowych II RP taki pogląd był marginalny.

Z drugiej strony polscy komuniści – zarówno ci, którzy dotarli do Lublina z ZSRR, jak i ci, którzy od 1942 r. działali w konspiracyjnej Polskiej Partii Robotniczej – robili wszystko, by pozyskać przedstawicieli przedwojennej inteligencji. Ich celem stało się bowiem stworzenie całkowicie nowego państwa, a to wymagało wykwalifikowanych kadr, którymi poboczny przed wojną i rozgromiony w wyniku stalinowskiej czystki ruch komunistyczny po prostu nie dysponował. Zarazem miało to być państwo, które i dla zachodnich aliantów, i przede wszystkim dla większości narodu polskiego stanowiłoby naturalną kontynuację niepodległej Polski sprzed 1939 r., choć w innych granicach. Dlatego każde znane nazwisko z II RP było dla komunistów na wagę złota, bo legitymowało ich władzę i dowodziło ciągłości państwowej oraz autentyczności narodowej „Polski lubelskiej”.

Dziś takie podejście ludzi z PPR można uważać za instrumentalne, a postawę tych przedstawicieli polskich elit, którzy czynnie zaakceptowali nową władzę, za kolaborację. Tylko czy pomoże to zrozumieć sytuację obu stron w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszym okresie pokoju? Czy w ogóle dzisiejsi Polacy – od 80 lat żyjący we własnym państwie o stabilnych granicach – są w stanie zrozumieć swoich przodków, którzy po pięciu latach największej katastrofy dziejowej mogli zaakceptować każdą formę polskiej państwowości? Nawet stworzoną przez tego samego Stalina, który w 1939 r. wydatnie przyłożył rękę do likwidacji „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego” (jak nazwał Polskę Mołotow).

Namiastka parlamentu

Szczególnym miejscem, które miało odgrywać rolę „arki przymierza między dawnymi i młodszymi laty”, okazała się Krajowa Rada Narodowa. Ten quasi-parlament, utworzony przez działaczy PPR i innych środowisk lewicowych w okupowanej Warszawie w noc sylwestrową z 1943 na 1944 r., nie miał oczywiście żadnej legitymacji społecznej i tak było do samego końca istnienia KRN, czyli do wyborów sejmowych w styczniu 1947 r. (którym towarzyszyły brutalny terror i fałszerstwa). Tyle że żaden organ polskiej władzy w czasie II wojny światowej nie miał społecznej legitymacji, bo nie mógł jej mieć: prezydent i rząd na uchodźstwie zostali wyłonieni na mocno wątpliwych podstawach prawnych i politycznych, faktycznie zaś pod dyktando władz francuskich, a następnie brytyjskich. Namiastki polskiego parlamentu – Rada Narodowa w Londynie i Rada Jedności Narodowej w okupowanej Warszawie – były powoływane arbitralnymi decyzjami liderów kilku ugrupowań politycznych, które od 1935 r. nawet nie zasiadały w Sejmie II RP. Można więc zarzucać twórcom KRN zależność od Moskwy, lecz nie należy ich atakować za brak reprezentatywności, bo tej w czasie wojennej zawieruchy nie miał nikt.

Krajowa Rada Narodowa od początku była narzędziem w rękach kierownictwa PPR – partii, która przez cały okres swojego istnienia (1942–1948) robiła wszystko, by zdobyć uznanie większości Polaków, w tym polskich elit, jako normalne ugrupowanie na scenie politycznej, walczące o odrodzenie państwa i przebudowanie go według własnego, a nie sowieckiego programu. Było to ambicją zwłaszcza Władysława Gomułki, sekretarza generalnego PPR w latach 1943-1948, ale także Bolesława Bieruta, który od owej nocy sylwestrowej pełnił funkcję formalnie bezpartyjnego prezydenta KRN. Funkcja ta sprawiła, że od lipca 1944 r. Bierut mógł już uchodzić za głowę odrodzonego państwa polskiego i zarazem przewodniczącego parlamentu.

KRN okazała się poręcznym narzędziem budowy „Polski lubelskiej”, gdyż stanowiła organ, który podejmował najważniejsze decyzje polityczne i ustrojowe tamtego czasu. 21 lipca 1944 r. formalnie powołała Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, przekształcony 31 grudnia w Rząd Tymczasowy RP, a 28 czerwca 1945 r. zatwierdziła Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony podczas negocjacji w Moskwie. Ponadto 6 września 1944 r. KRN przyjęła dekret o reformie rolnej, 3 stycznia 1946 r. zaś ustawę o upaństwowieniu podstawowych gałęzi gospodarki narodowej.

„Ta cała rewolucja jest »łagodna«, kanty pościerane, trochę rzeczy nie dopowiedzianych. (…) Świat dzieje się z szaloną szybkością, armia sowiecka z koalicyjną już się spotkały, Berlin jest wzięty, los Mussoliniego i Hitlera nieznany. Żyję, niesiona olbrzymim prądem tej przemiany, która na szczęście mi dogadza, która jest moją sprawą”, zapisała Zofia Nałkowska w dzienniku pod datą 4 maja 1945 r. Dzień wcześniej, nieprzypadkowo w trzeciomajowe święto, wybitna przedwojenna pisarka została uroczyście dokooptowana do składu Krajowej Rady Narodowej. A przecież autorka „Granicy” nigdy nie była komunistką ani nie miała z tym ruchem nic wspólnego! Co więcej, pisarka przez całe życie obracała się w kręgach zdecydowanie antykomunistycznych – jej były mąż, gen. Jan Jur-Gorzechowski, piłsudczyk, bojowiec PPS, legionista, w II RP był komendantem głównym Straży Granicznej, w czasie wojny przedostał się na Bliski Wschód, a zmarł w Londynie w 1948 r., gdy Zofia Nałkowska była już posłanką na Sejm Ustawodawczy. Dodajmy: posłanką bezpartyjną, podobnie jak wcześniej w KRN, gdzie takich posłów zasiadało aż 30.

Nie tylko Nałkowska

To, że w pierwszym parlamencie Polski Ludowej (choć trzeba pamiętać, że aż do 1952 r. nazwą państwa była Rzeczpospolita Polska) zasiadała czołowa postać naszej literatury, nie było niczym wyjątkowym. Wręcz przeciwnie, członkami KRN zostało całkiem liczne grono pisarzy i pisarek. Obok Nałkowskiej trzeba wymienić parę znanych przed wojną prozaików – Helenę Boguszewską i jej męża Jerzego Kornackiego (oboje reprezentowali Polską Partię Socjalistyczną), wybitnego poetę Juliana Przybosia (pierwszego po wojnie prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, początkowo bezpartyjnego, potem członka PPR), prozaika i dramaturga Leona Kruczkowskiego (oficera z września 1939 r., który po uwolnieniu z obozu jenieckiego w 1945 r. wstąpił do PPR i został wiceministrem kultury) oraz poetę, krytyka literackiego i teatralnego Jana Nepomucena Millera (bezpartyjnego). Ponadto krakowskiego pisarza, tłumacza i publicystę Adama Polewkę (reprezentującego PPR), góralskiego prozaika Jana Wiktora (bezpartyjnego), przedwojennego piłsudczyka i członka Polskiej Akademii Literatury Wincentego Rzymowskiego (w 1944 r. został ministrem kultury w PKWN, a potem ministrem spraw zagranicznych jako przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego), chłopskich pisarzy Władysława Kowalskiego i Józefa Ozgę-Michalskiego (działaczy Stronnictwa Ludowego), wreszcie Wandę Wasilewską i jej najbliższą przyjaciółkę Janinę Broniewską (obie znalazły się jako bezpartyjne w KRN w lipcu 1944 r., choć Wasilewska tylko formalnie, bo nie chciała wrócić do nowej Polski i została w ZSRR).

Ale nie tylko ludzie pióra otrzymywali mandaty poselskie w Krajowej Radzie Narodowej. Bierut i jego towarzysze starali się pozyskać każdego przedstawiciela przedwojennej elity intelektualnej, zwłaszcza uczonych, którzy byli potrzebni przede wszystkim po to

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Niechciane dziedzictwo lewicy

Polska lewica padła ofiarą wielkiej socjotechnicznej operacji narzucenia społeczeństwu antykomunistycznej i klerykalnej świadomości narodowej

35 lat temu Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przeszła do historii. Obradujący wtedy w warszawskiej Sali Kongresowej XI Zjazd PZPR 29 stycznia 1990 r. zdecydował o rozwiązaniu partii, która rządziła Polską przez ponad cztery dekady. W jej miejsce utworzono tego samego dnia nowe ugrupowanie, o bardzo wymownej nazwie: Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej. Z jednej strony, wybrano zatem drogę demokratycznej lewicy zachodnioeuropejskiej, ostatecznie żegnając się z bankrutującą radziecką wersją ruchu komunistycznego, a z drugiej – w nazwie partii uwzględniono nową (choć jednocześnie dawną) nazwę państwa polskiego, wprowadzoną zaledwie kilka tygodni wcześniej do konstytucji. Tym symbolicznym gestem ludzie PZPR – a przynajmniej ich najaktywniejsza część – przeszli z PRL do III RP. I tak jak nigdy nie zdradzili Polski Ludowej, uważając ją za jedyne państwo polskie, które w powojennym świecie mogło istnieć, pozostali wierni III Rzeczypospolitej, choć większość jej elit nimi pogardzała i do dziś pogardza.

Nieuchronne

To, co wydarzyło się w styczniu 1990 r., było nieuchronne. PZPR była formą organizacyjną polskiej lewicy w epoce dominacji radzieckiej nad wschodnią częścią Europy. A ponieważ dominacja ta narzucała system autorytarnej władzy jednej partii głoszącej „jedynie słuszną” ideologię (w Polsce i tak znacznie złagodzony istnieniem ZSL i Stronnictwa Demokratycznego oraz stowarzyszeń katolickich), to w praktyce PZPR stała się partią wewnętrznie pluralistyczną. Dawała przestrzeń aktywności ludziom o różnych poglądach – od skrajnie lewicowych po skrajnie prawicowe, wskutek czego przez jej szeregi przechodzili zarówno (nieliczni co prawda) wyznawcy Trockiego, jak i (znacznie liczniejsi) wyznawcy Dmowskiego.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że zdecydowana większość członków rozwiązanej PZPR nie przystąpiła do SdRP. Nurt socjaldemokratyczny istniał w partii rządzącej Polską Ludową właściwie zawsze – wszak PZPR powstała w grudniu 1948 r. z połączenia komunistów z PPR i socjaldemokratów z PPS. I trudno byłoby udowodnić, że tacy ludzie jak Józef Cyrankiewicz, Adam Rapacki czy Henryk Jabłoński nagle stali się komunistami tylko dlatego, że zmienili legitymację partyjną. Socjaldemokratów w PZPR nie brakowało nigdy, tyle że mieli do wyboru dwie drogi. Jedni – jak prof. Edward Lipiński czy Jan Strzelecki – w latach 70. porzucali partię, wiążąc się z opozycją. Drudzy zostali w partii do końca, a w latach 80. stanowili nieraz intelektualne zaplecze ekipy gen. Jaruzelskiego. Mowa o takich ludziach jak prof. Jerzy J. Wiatr, prof. Andrzej Werblan, prof. Hieronim Kubiak czy Mieczysław F. Rakowski, których na Kremlu traktowano jako „socjaldemokratów” właśnie – przy czym to słowo na łamach moskiewskiej „Prawdy” oznaczało skrajny brak zaufania.

Socjaldemokracja była bowiem tym nurtem światowej lewicy, który odniósł sukces, szczególnie w zachodniej Europie, gdzie po wojnie udało się jej przedstawicielom połączyć ekonomiczną wydajność kapitalizmu z autentycznym awansem socjalnym i kulturowym ludzi pracy, dokonującym się w ramach sprawnie działającego „państwa opiekuńczego”. Nic dziwnego, że będący w coraz gorszym stanie system radziecki widział w socjaldemokracji głównego konkurenta, podejrzenie zaś o sympatie socjaldemokratyczne nie ułatwiało kariery w PZPR.

Lewica stanie twardo na nogi

Przez wiele lat doświadczał tego Rakowski, którego droga polityczna w PRL była wyboista. Jako redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, w niczym nieprzypominającego nudnego organu partyjnego, a także człowiek świetnie mówiący po angielsku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Jałta – początek nowej Polski

Naszej historii nie zmienimy, ale spróbujmy na nią spojrzeć rozsądnie i długofalowo, a nie bezmyślnie i histerycznie, bo nikogo takim podejściem nie przekonamy

Istnieją w języku polskim słowa, których wymiaru emocjonalnego żaden obcokrajowiec nie pojmie. Chodzi zwłaszcza o słowa dotyczące naszych relacji z Rosją w ostatnich trzech stuleciach. Targowica, Sybir, Katyń – każde z nich brzmi w polskich uszach wyjątkowo mocno, przywołując najdotkliwsze upokorzenia ze strony wschodniego imperium. Do takich słów należy też Jałta, choć jej ładunek emocjonalny ma charakter nie tylko antyrosyjski, lecz także antyzachodni. Jałta to bowiem miejsce, w którym – jak wierzy zdecydowana większość Polaków – Roosevelt i Churchill sprzedali Polskę Stalinowi.

Mit „jałtańskiej zdrady”, której dopuścili się nasi zachodni sojusznicy, logicznie i konsekwentnie wpisuje się w przeświadczenie rodaków, że polska historia (szczególnie ta najnowsza) stanowi jedno wielkie pasmo zdrad. Przecież zanim doszło do Jałty, we wrześniu 1939 r. zdradzili nas Anglicy i Francuzi. Czołowy kaznodzieja prawicowej polityki historycznej, prof. Andrzej Nowak, napisał zaś książkę o wojnie 1920 r. pod jednoznacznym tytułem „Pierwsza zdrada Zachodu”. Jak więc widać, doszukiwanie się zdrady zawsze i wszędzie – wśród obcych, ale i wśród swoich, w czym specjalizują się zastępy IPN-owskich pseudohistoryków – jest w Polsce najpopularniejszym kluczem czy po prostu wytrychem do opowiadania narodowych dziejów.

Skutki tego widać w polskiej polityce, którą już lata temu zdominowali ludzie skrajnie nieufni, ksenofobiczni, niezdolni do kompromisu i porozumiewania się z kimkolwiek w kraju i za zagranicą, nierozumiejący Europy i świata, a co gorsza, niepróbujący nawet zrozumieć. Dlatego nasze relacje z sąsiadami są głównie złe lub bardzo złe, a podejście do Unii Europejskiej jest pełne lęku przed „utratą niepodległości na rzecz Brukseli i Berlina”. Stosunek do NATO z kolei sprowadza się do nadskakiwania „dobrej (bo antyrosyjskiej i antyniemieckiej) Ameryce” i do skrajnej nieufności wobec pozostałych członków sojuszu. Z takim podejściem trudno się spodziewać sukcesów czy to w polityce wewnętrznej, czy zagranicznej. I rzeczywiście – III RP największe sukcesy osiągnęła w pierwszym 15-leciu istnienia (system demokratyczny, reformy gospodarcze, samorząd lokalny, nowoczesna konstytucja, wejście do struktur zachodnich). Potem było już tylko gorzej, aż doszliśmy do sytuacji, w której Polacy nie są w stanie porozumieć się ze sobą w żadnej sprawie. Tym bardziej nie jesteśmy w stanie porozumieć się z kimkolwiek z zewnątrz.

Mit zdrady

„Zdrada jałtańska” łączy się w świadomości naszego społeczeństwa z przekonaniem o wyjątkowości Polski i Polaków, szczególnie podczas II wojny światowej. W tym przekonaniu prawdą jest jedno: wojnę rozpoczął atak hitlerowskich Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. Ale nawet ten oczywisty fakt wymaga dopowiedzenia, którego u nas się nie robi: że wojna niemiecko-polska stała się światową dopiero 3 września, gdy Londyn i Paryż wypowiedziały wojnę Berlinowi w obronie Polski. Jednak nic z tego, co wydarzyło się w następnych sześciu latach, nie kręciło się wokół naszego kraju. Była to bowiem wojna ze złem absolutnym, za jakie powszechnie uznano nazistowską Rzeszę. W celu pokonania tego zła anglosaskie demokracje bez wahania sprzymierzyły się ze stalinowskim Związkiem Radzieckim, choć zdawały sobie sprawę z totalitarnego charakteru tego państwa. Nie była to bowiem „wojna z totalitaryzmem” (takiego słowa jeszcze wtedy nie znano), lecz wojna o to, by rasistowskie Niemcy nie zdominowały całej Europy, a sprzymierzona z nimi Japonia – Azji i Pacyfiku. Dlatego ludzie rządzący w Londynie i Waszyngtonie nie stawiali na równi „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów” (jak to dziś robi IPN, a bezmyślnie powtarzają liczni politycy i dziennikarze), choć najczęściej zdawali sobie sprawę, że radziecki komunizm ma na sumieniu nie mniej ofiar niż niemiecki nazizm. Nie była to jednak wojna o jakąś abstrakcyjną sprawiedliwość dziejową – ze szczególnym uwzględnieniem „wyjątkowo” skrzywdzonej Polski – chodziło o taki ład światowy, w którym istnienie poszczególnych narodów i państw narodowych nie będzie przez nikogo kwestionowane.

I takie było zasadnicze spoiwo Wielkiej Koalicji z lat 1941-1945, którą połączyła niezgoda na przerażającą wizję zwycięstwa Hitlera i jego szalonego, imperialnego rasizmu. Wobec tej wizji, zagrażającej przecież fizycznej egzystencji wszystkich Słowian, stalinowski komunizm szybko nabrał cech narodowych, walka z uniwersalnym dotąd „faszyzmem” zamieniła się zaś w Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Także z polskiego punktu widzenia odwrócenie sojuszy, które nastąpiło 22 czerwca 1941 r., i powstanie Wielkiej Koalicji, z którą Niemcy i Japonia nie miały szansy wygrać, było wydarzeniem przełomowym, by nie powiedzieć błogosławionym. Bo ten sam Stalin, który jeszcze niedawno kazał mordować polskich oficerów w Katyniu i zsyłać tysiące Polaków na Syberię, musiał odtąd uznać, że jednym ze skutków zwycięstwa nad III Rzeszą będzie odbudowa państwa polskiego.

Było to możliwe nie tylko dlatego, że w Londynie urzędował rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie, a podległe mu wojska wzmacniały brytyjski wysiłek wojenny na różnych frontach. Było to możliwe również dlatego, że Stalin – w przeciwieństwie do Hitlera – nie był rasistą, a radziecki komunizm, przynajmniej w wymiarze propagandowym, miał nieść wyzwolenie wszystkim ludom. O ile więc po 17 września 1939 r. na Kremlu wyrażano radość z powodu definitywnego końca „burżuazyjnego państwa polskiego”, o tyle po kilku latach niemieckiej okupacji ziem polskich Moskwa nie mogła już negować prawa narodu polskiego do własnego państwa. Stalin prowadził bowiem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

IPN nigdy nie był apolityczny

Czy istnienie IPN przyniosło Polsce jakąkolwiek korzyść?

Czy kogoś może dziwić, że urzędujący prezes Instytutu Pamięci Narodowej został kandydatem największej partii prawicowej w wyborach prezydenckich? Przecież to nie tylko naturalny awans dla kogoś, kto od lat wykazuje się gorliwością (czy wręcz nadgorliwością) w realizowaniu prawicowej polityki historycznej. To także ostateczne zdarcie z IPN maski apolitycznej instytucji. Bo IPN nigdy nie był apolityczny. Co więcej, nigdy nie był prawdziwą placówką naukową, a jego nazwa od początku była oszustwem – to nie jest żaden instytut, to po prostu państwowy urząd do narzucania „jedynie słusznej” wersji historii. Takie Orwellowskie „ministerstwo prawdy”, w którym liczy się nie dorobek naukowy pracowników ani ich rzetelny warsztat historyczny, ale właśnie gorliwość w tworzeniu i upowszechnianiu „właściwej” wersji najnowszych dziejów Polski.

O tym, jaka ma być ta „właściwa” wersja dziejów, mówiła już ustawa o IPN, uchwalona w grudniu 1998 r. W jej preambule wskazuje się „patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a w art. 1 zapisano definicję: „Zbrodniami komunistycznymi, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r. polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności bądź w związku z ich stosowaniem, stanowiące przestępstwa według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie ich popełnienia”. I dalej: „Funkcjonariuszem państwa komunistycznego, w rozumieniu ustawy, jest funkcjonariusz publiczny, a także osoba, która podlegała ochronie równej ochronie funkcjonariusza publicznego, w szczególności funkcjonariusz państwowy oraz osoba pełniąca funkcję kierowniczą w organie statutowym partii komunistycznych”.

Pomińmy już zupełnie arbitralny dobór dat – bo cóż mogą mieć ze sobą wspólnego takie wydarzenia jak przejęcie władzy przez Lenina w Piotrogrodzie z rozwiązaniem Służby Bezpieczeństwa w pierwszym roku III RP? Ale z całej tej pompatycznej, pseudoprawniczej i pseudohistorycznej twórczości autorów ustawy wynika, że Polska po II wojnie światowej – aż po rok 1990 – to nic, tylko „komunizm”, czyli rządy „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, oczywiście popełniających „zbrodnie komunistyczne”.

Równia pochyła

A to oznacza, że ktoś, kto nie zgadza się z takim postrzeganiem najnowszej historii, nie ma szans zrobienia kariery w IPN. Dlatego od początku zatrudniano tam głównie ludzi, którzy nie mieli żadnych wątpliwości, że 45-lecie Polski powojennej było złem i tylko złem. „Obywatelski” kandydat na prezydenta Karol Nawrocki nie jest więc żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, jest on typowym przedstawicielem młodej kadry IPN-owskich funkcjonariuszy, a wykrzykiwany przez niego publicznie slogan „Precz z komuną!” jemu i jego podwładnym zastępuje cały trud myślenia historycznego.

Swoim kandydowaniem – ewidentnie łamiącym nawet ustawę o IPN, która zakazuje prezesowi działalności partyjnej i sprawowania innych funkcji publicznych – Nawrocki w dość perwersyjny sposób „uczcił” 25 lat działalności instytutu. To właśnie w 2000 r. ówczesna większość sejmowa koalicji AWS-UW wybrała pierwszego prezesa IPN, wrocławskiego prawnika, prof. Leona Kieresa. Wprawdzie pierwszym kandydatem na tę funkcję był czołowy krakowski historyk, prof. Andrzej Chwalba, jednak został on zmuszony do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się, że w latach 1977-1981 – jako młody asystent na UJ – był członkiem PZPR. Ta „skaza na życiorysie” już wtedy okazała się barierą nie do pokonania, co tylko pokazuje, jak szybko skrajny antykomunizm stał się ideologią panującą w III RP (i nie miało absolutnie żadnego znaczenia, że prof. Chwalba w stanie wojennym działał w strukturach solidarnościowego podziemia).

Od tego czasu IPN konsekwentnie idzie wytyczoną drogą, de facto stacza się po równi pochyłej – prezesem tej instytucji nie ma szans zostać nikt wybitny, ze znaczącym dorobkiem naukowym czy tytułem profesorskim. Dlatego kariera Nawrockiego – specjalisty od „oporu społecznego wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim 1976-1989” (to tytuł jego doktoratu) – jest logiczną konsekwencją całej ideologiczno-personalnej konstrukcji IPN, której trwałości pilnuje Kolegium Instytutu, składające się z propisowskich profesorów, takich jak Andrzej Nowak, Wojciech Polak, Mieczysław Ryba, Tadeusz Wolsza i Jan Draus, ale też z janczarów antykomunizmu: Bronisława Wildsteina

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Komu przeszkadza wyzwolenie Warszawy?

17 stycznia 1945 r. był symbolem odrodzenia Polski po najstraszliwszej z dziejowych tragedii

Mają rację ci, którzy twierdzą, że Polacy lubują się w czczeniu klęsk, a nie zwycięstw. Polityka historyczna III RP niestety potwierdza tę złośliwą opinię. Mamy bowiem marcowy  Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, czyli tych nielicznych uczestników podziemia, którzy nie pogodzili się z wynikiem II wojny światowej i liczyli na wybuch trzeciej.

Mamy obchodzoną co roku z coraz większym rozmachem rocznicę masakry polskich żołnierzy pod Monte Cassino, która nie miała przecież żadnego wpływu na wynik wojny. Mamy wreszcie dzień 1 sierpnia, który już od dawna nie stanowi okazji do poważnej refleksji i zadumy nad tragedią powstania warszawskiego, lecz stał się dniem bezmyślnych przebieranek i radosnych koncertów, w dodatku uprawianych nie tylko w stolicy, ale w całej Polsce. Nie mamy za to świąt upamiętniających prawdziwe polskie sukcesy, tyle że bezkrwawe: Października 1956 r. czy porozumień Okrągłego Stołu z 1989 r.

Niechciana data

Ofiarą tej bezmyślnej cenzury historycznej padają też rocznice, które na ich nieszczęście obchodzono w czasach PRL. Chodzi o takie daty jak październikowa bitwa pod Lenino czy majowe święto zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą. Do tych niechcianych dat należy też 17 stycznia 1945 r., czyli symboliczny dzień wyzwolenia Warszawy przez żołnierzy Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Symboliczny – bo wyzwolono wówczas morze ruin, które pozostały po powstaniu warszawskim i celowym zniszczeniu lewobrzeżnej części stolicy przez hitlerowców. Jednak ten symbol dla ówczesnych Polaków – a także dla następnych pokoleń – miał bardzo ważne znaczenie.

Uwolnienie stołecznego miasta spod obcej władzy stanowi dla każdego zniewolonego narodu moment kluczowy. Dlatego wszystkie polskie zrywy niepodległościowe miały na celu wyzwolenie Warszawy. Jeżeli to się udawało, to zwykle na krótko (jak w czasie powstań kościuszkowskiego czy listopadowego), a upadek stolicy oznaczał kres marzeń o własnym państwie. Nieprzypadkowo też druga niepodległość w listopadzie 1918 r. na poważnie zaczęła się od wyzwolenia Warszawy, a odparcie armii bolszewickich na przedpolach stolicy w sierpniu 1920 r. ocaliło młode państwo polskie.

Dlaczego więc rocznica uwolnienia Warszawy w styczniu 1945 r. – po ponad pięciu latach najkrwawszej i najbrutalniejszej w naszych dziejach okupacji – została wykreślona z kanonu pamięci historycznej III RP? „Historycy” z IPN i powielający ich tezy propagandziści dowodzą, że żadnego wyzwolenia wtedy nie było, gdyż okupację niemiecką zastąpiła sowiecka. To pogląd tak absurdalny, że nie powinno się z nim w ogóle dyskutować, lecz niestety w ostatnich latach staje się coraz popularniejszy. Trzeba więc za każdym razem przypominać, że nie da się na jednej szali położyć „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów”, skoro jeden z nich – ten hitlerowski – zlikwidował państwo polskie i planował uczynić z Polaków bezwolną masę „gorszych rasowo” niewolników, drugi zaś – ten stalinowski – mimo licznych zbrodni i niegodziwości ostatecznie dał jednak naszemu narodowi możliwość odbudowania państwa i powrotu do normalnego życia narodowego (choć oczywiście pod hegemonią Moskwy). Mówienie o „dwóch okupacjach”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Moda na antyniemieckość

Niemcy stały się dla Polaków dyżurnym chłopcem do bicia – o tyle wygodnym, że całkowicie bezpiecznym

35 lat po upadku muru berlińskiego trudno w Polsce znaleźć jakiekolwiek ślady sympatii wobec Niemiec. Polska prawica całkowicie uległa antyniemieckiej obsesji Jarosława Kaczyńskiego, narastającej u tego starego człowieka z roku na rok i przybierającej coraz bardziej chorobliwe oblicze – aż do nazywania premiera Tuska „niemieckim agentem”. Minęły już czasy, gdy naszej prawicy imponowała siła i trwałość niemieckiej chadecji, jeśli nawet nie w wersji CDU, to na pewno bawarskiej, katolickiej CSU. Dziś do bliskich związków z partią kanclerzy Konrada Adenauera, Ludwiga Erharda, Helmuta Kohla i Angeli Merkel nikt z polskich polityków się nie przyznaje. Nawet Donald Tusk, który europejską karierę zawdzięcza przecież w dużej mierze współpracy z CDU/CSU w ramach Europejskiej Partii Ludowej. Obecny premier najwyraźniej uległ szantażowi moralnemu prezesa PiS i robi wszystko, by nie sprawiać wrażenia, że może być owym „niemieckim agentem”.

Ale z Niemcami nie chce mieć nic wspólnego także polska lewica, choć ostatnie lata to rządy socjaldemokratów w Berlinie. Nasza lewica uwierzyła w prawicową narrację, przedstawiającą SPD jako putinowską agenturę. Tymczasem mowa o jednym z najstarszych ugrupowań w Europie, którego początki sięgają roku 1863, a więc czasów naszego powstania styczniowego, gdy na ziemiach polskich nikt jeszcze nie myślał o tworzeniu nowoczesnych partii politycznych. Mowa o partii Augusta Bebla, Wilhelma Liebknechta, Karla Kautskiego, Eduarda Bernsteina i Róży Luksemburg. Partii, która budowała niemiecką demokrację po obu wojnach światowych. Partii kanclerzy Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta, którzy jako pierwsi uznali granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz szeroko otworzyli Polsce Ludowej drzwi do zachodniej Europy. Wreszcie partii kanclerza Gerharda Schrödera, głównego orędownika przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.

Ostatnim liderem polskiej lewicy – i zarazem przedstawicielem III Rzeczypospolitej – który potrafił za to wszystko wyrazić Niemcom wdzięczność, był Aleksander Kwaśniewski. To z jego rąk najwyższe polskie odznaczenie, Order Orła Białego, odebrał zarówno Gerhard Schröder, jak i jego poprzednik Helmut Kohl, a także kolejni prezydenci RFN: Johannes Rau z SPD i Horst Köhler z CDU, oraz wybitny tłumacz i popularyzator literatury polskiej w Niemczech Karl Dedecius. Potem już żaden prawicowy następca Kwaśniewskiego – ani Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski, ani Andrzej Duda – nie miał odwagi uhonorować w ten sposób kogokolwiek zza Odry, choć najwyższe odznaczenia trafiały do polityków z różnych krajów, często odległych i mało istotnych dla Polski. Trudno o wymowniejszą ilustrację niechęci polskich elit do Niemiec i Niemców.

Niechęć i niewdzięczność

Niechęci, która łączy się z niewdzięcznością. Bo Polaków niestety cechuje niewdzięczność – i wobec obcych, i wobec swoich, czego doświadczyło wielu naszych wybitnych rodaków. Z tej niewdzięczności wynika zakłamana historia, w której Niemców kojarzy się tylko z Adolfem Hitlerem (może jeszcze z Ottonem von Bismarckiem). Tak jakby sześć lat II wojny światowej miało unieważnić ponadtysiącletnie sąsiedztwo, dzięki któremu Polska stała się częścią cywilizacji europejskiej, czyli chrześcijańskiej albo łacińskiej – by użyć określenia rozpropagowanego przez Feliksa Konecznego, przedwojennego historyka, tak modnego dziś wśród polskiej prawicy. Zresztą owa popularność Konecznego bierze się też z jego antyniemieckości. Autor ten głosił bowiem kuriozalny pogląd, że Niemcy należą do cywilizacji bizantyńskiej, a więc stojącej moralnie niżej niż łacińska, której sztandarowym reprezentantem ma być naród polski (dodajmy, że w teorii Konecznego Rosja to cywilizacja turańska, czyli mongolska, a wszelkie odmiany socjalizmu należą do cywilizacji żydowskiej).

Zdumiewająca jest ta polska niewdzięczność, ale jeszcze bardziej zdumiewa usilne zakłamywanie naszej tożsamości narodowej, której znaczącym elementem zawsze był czynnik niemiecki. Każde polskie dziecko uczy się o Dobrawie, ale już nie o drugiej żonie Mieszka I, niemieckiej księżniczce Odzie, która jest tak samo zapomniana jak pierwsza polska królowa, Rycheza. A to pochodząca z cesarskich rodów niemieckiego i bizantyńskiego żona Mieszka II po jego śmierci wywalczyła na cesarskim dworze pomoc w odbudowie państwa polskiego pod rządami jej syna Kazimierza Odnowiciela. Nie pamięta się o niemieckich żonach kolejnych polskich królów: Kazimierza Wielkiego (Adelajda Heska), Władysława Jagiełły (Anna Cylejska), Kazimierza Jagiellończyka (Elżbieta Rakuszanka), Zygmunta Augusta (Elżbieta i Katarzyna Habsburżanki), Zygmunta III Wazy (Anna i Konstancja Habsburżanki), Władysława IV (Cecylia Renata Habsburżanka), Michała Korybuta Wiśniowieckiego (Eleonora Habsburżanka).

Nawet jeśli Polacy słyszeli o tych polskich królowych, zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ich językiem rodowym był niemiecki.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Choroba prezydencka

Co pięć lat nasza scena polityczna zapada na swoiste schorzenie, skłócające wszystkich ze wszystkimi, nakręcające niebywałą spiralę demagogii i populizmu

Entuzjazm polskiej prawicy po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa nie powinien nikogo dziwić. Naszych prawicowców nie interesuje bowiem stabilność świata, w którym Polska musi istnieć, ani przyszłość Europy, stanowiącej nasze naturalne zaplecze. Prawica ma tylko jeden cel: odzyskać władzę nad Polską, by zapewnić sobie bezkarność i skutecznie stłamsić wszystkich liberalnych i lewicowych przeciwników. A że podobna motywacja kieruje Trumpem, nasi pisowcy i konfederaci w naturalny sposób zapisują się do „międzynarodówki trumpowców”, która wszędzie, gdzie może, stara się naśladować swojego idola.

Ale triumfalne zwycięstwo amerykańskiej prawicy ma dla jej polskiej odpowiedniczki także znaczenie praktyczne, nastąpiło bowiem kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w Polsce. A to właśnie wybór głowy państwa w głosowaniu powszechnym jest tą konkurencją, w której prawica zawsze miała największe szanse na sukces. Wybory prezydenckie są bowiem realizacją dość powszechnego po prawej stronie przekonania, że większościowy (jednomandatowy) system wyborczy – wzorowany na krajach anglosaskich, zwłaszcza USA – jest pod każdym względem lepszy niż proporcjonalny (wielomandatowy). Ten pogląd, za którym nie stoją żadne racjonalne argumenty – poza faktem, że w wyborach jednomandatowych łatwiej liczy się głosy i szybciej podaje wyniki – znalazł w Polsce praktyczną realizację na poziomie Senatu (stu senatorów wybieranych w stu okręgach) i samorządu terytorialnego (bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast), gdyż na poziomie Sejmu wyklucza to konstytucja. Ale początkiem marszu w stronę amerykanizacji polskiej polityki były właśnie powszechne wybory prezydenckie, które odbywają się w III RP od 1990 r.

Swoją przygodę z prezydenturą Polacy rozpoczęli ponad sto lat temu i wcale nie była to taka prosta i oczywista sprawa, jak dziś mogłoby się wydawać. Naród, którym przez osiem wieków rządzili rodzimi lub sprowadzani z zagranicy królowie, a przez kolejne stulecie monarchowie państw zaborczych, drugą niepodległość rozpoczął w duchu lewicowego zwrotu ustrojowego. Powołana przez cesarzy niemieckiego i austriackiego Rada Regencyjna Królestwa Polskiego, złożona z dwóch arystokratów i arcybiskupa warszawskiego, w obliczu klęski wojennej swoich patronów w listopadzie 1918 r. przekazała władzę w Warszawie w ręce Józefa Piłsudskiego. Ten wieloletni przywódca niepodległościowych socjalistów stanął na czele odrodzonej Rzeczypospolitej jako naczelnik państwa, nawiązując w ten sposób do tradycji kościuszkowskiej. O powrocie do monarchii nie było w II RP mowy, choć monarchiści nadal istnieli i, co ciekawe, nieraz wiązali nadzieje właśnie z osobą Piłsudskiego (jak znany publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz).

Konstytucję marcową z 1921 r. pisano jednak w zupełnie innym duchu: wzorem dla niej był ustrój francuskiej III Republiki, która dla środowisk lewicowych i liberalnych stanowiła punkt odniesienia pod względem ideowym, dla endecji zaś – pod względem geopolitycznym (jako najważniejszy kraj, który pokonał Niemcy w I wojnie światowej). Francuski model państwa ze słabą prezydenturą i dominacją parlamentu nad władzą wykonawczą podobał się endekom również dlatego, że przeniesienie go na polski grunt oddalało groźbę dominacji Piłsudskiego – a to było prawdziwą obsesją narodowców w tamtych czasach. Dlatego konstytucja marcowa postawiła na czele państwa prezydenta na wzór ówczesnej Francji, a nie Stanów Zjednoczonych, gdzie prezydent jest też szefem władzy wykonawczej.

Przedmiot rozgrywek

Nic dziwnego, że w takich warunkach Piłsudski nie chciał zostać pierwszym w naszych dziejach prezydentem. Fakt, że prawica stanowiła najsilniejszą frakcję w drugim już Sejmie wolnej Polski (wybranym w listopadzie 1922 r.), skłonił naczelnika państwa do wycofania się z czynnego życia politycznego. Wybór prezydenta stał się więc przedmiotem rozgrywek poszczególnych frakcji parlamentarnych, wśród których kluczową, centrową pozycję zajmowało PSL „Piast” Wincentego Witosa. Krótkowzroczność prawicy i klasowa pycha jej ziemiańskiego zaplecza uniemożliwiły realizację jedynego sensownego rozwiązania, czyli wyboru na prezydenta Witosa – reprezentanta chłopskiej większości ówczesnego społeczeństwa. Taki wybór miałby wymiar symboliczny i bez wątpienia ułatwiłby utożsamienie się owej większości z nowym państwem.

Endecja uznała jednak, że stanowisko głowy państwa „po prostu jej się należy”, dlatego postanowiła urzędem prezydenckim uhonorować swojego głównego sponsora z czasów I wojny światowej, największego właściciela ziemskiego, hrabiego Maurycego Zamoyskiego. Już nawet nie krótkowzrocznością, ale zwyczajną głupotą było liczenie na to, że chłopscy posłowie z klubu Witosa poprą tę kandydaturę. Skutek był nieoczekiwany – dzięki głosom ludowców z różnych frakcji, ale także posłów lewicy i mniejszości narodowych na prezydenta wybrany został minister spraw zagranicznych Gabriel Narutowicz.

Nie była to postać formatu „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa czy Daszyńskiego. Pochodzący ze Żmudzi skromny profesor hydrotechniki, który większość życia spędził w Szwajcarii, nie mógł się podobać narodowo-katolickiej prawicy jako człowiek o poglądach liberalno-demokratycznych, daleki od Kościoła, za to należący do masonerii, w dodatku rodzinnie związany z litewskim ruchem narodowym: jego starszy brat Stanisław Narutowicz był jednym z sygnatariuszy aktu niepodległości Litwy w lutym 1918 r.

Nienawistna kampania wymierzona

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.