Wpisy od Robert Walenciak

Powrót na stronę główną
Kraj

Dlaczego polska prawica tak kocha Trumpa?

Miłość tylko w jedną stronę

Jesteśmy świadkami filmowych scen. Chaplinowskich. Oto na posiedzeniu gabinetu w Białym Domu głos zabrał Steve Witkoff, specjalny wysłannik prezydenta ds. misji pokojowych. I powiedział, że Donald Trump powinien otrzymać Nagrodę Nobla. Wywołało to burzę oklasków członków gabinetu. „Jest jedna rzecz, o której marzę: że komitet noblowski w końcu zda sobie sprawę, że jest pan najlepszym kandydatem do tej nagrody od początku jej istnienia”, zwrócił się Witkoff do prezydenta.

Swoją lekcję odrobił też Tom Rose, od wielu miesięcy kandydat na ambasadora w Polsce. „Prezydent Trump jest za dobry na Pokojową Nagrodę Nobla”, napisał na platformie X. I zaraz dodał: „Oczywiście, gdyby prezydent Trump kiedykolwiek ją otrzymał, utracony blask Pokojowej Nagrody Nobla szybko zostałby przywrócony”.

A poza tym co tam Nobel! Rose poszedł dalej i rzucił myśl: Donald Trump „zasługuje na nagrodę ustanowioną specjalnie dla niego, na jego cześć, za osiągnięcia tak przełomowe, tak odważne i tak trwałe, że Nagroda Trumpa, przyznawana za prawdziwie skuteczne kierowanie państwem, autentyczną odwagę i przywództwo zmieniające świat, szybko stałaby się najbardziej prestiżowym i pożądanym wyróżnieniem ze wszystkich”.

Jeżeli takie sceny dzieją się w gronie najbardziej zaufanych, to nie dziwmy się zachowaniu polityków, którzy przyjeżdżają do Waszyngtonu i prześcigają się w podkreślaniu mądrości, szlachetności i skuteczności Donalda Trumpa.

Owszem, to żenujące, zwłaszcza dla obywateli państw europejskich, gdy widzą, jak ich przywódcy odgrywają sceny uniżoności, obce naszej kulturze. Pewnie jest to żenujące również dla obywateli Stanów Zjednoczonych, przynajmniej tych bystrzejszych. Przecież wiedzą i widzą, że te komplementy, którymi Trump jest zalewany, są nieszczere. Ani Starmer, ani Rutte, ani Zełenski nie uważają, że Trump to Król Słońce naszych czasów. Schlebiają mu, chcąc tymi prymitywnymi metodami osiągnąć swoje. To przykre mieć prezydenta, którego inni traktują w ten sposób.

Ale jest wyjątek – Polska i politycy polskiej prawicy. Oni kochają i podziwiają Donalda Trumpa naprawdę.

Andrzej Duda! Ten nigdy nie ukrywał podziwu dla niego i gotów był znosić największe upokorzenia, byle tylko uścisnąć Trumpową dłoń. Tak jak podczas ostatniego spotkania Trump-Duda w lutym br. Miało ono trwać godzinę. Zaplanowano je podczas partyjnej konwencji CPAC (Conservative Political Action Conference), Duda czekał więc w małym pokoiku na Trumpa 55 minut, by porozmawiać z nim przez 10 minut. Potem, już podczas konwencji, Trump nazwał Dudę „fantastycznym człowiekiem”, dodając, że skoro 84% wyborców polskiego pochodzenia w USA poparło go w wyborach, to znaczy, że „musi coś robić dobrze”.

W komunikacie Białego Domu po rozmowach prezydentów wyczytaliśmy jeszcze inny komplement: „Prezydent Trump pochwalił również prezydenta Dudę za zaangażowanie Polski w zwiększenie wydatków na obronę”. Od tego czasu niewiele się zmieniło.

Jeszcze przed wizytą Karola Nawrockiego w USA jego rzecznik Rafał Leśkiewicz mówił, że prezydenci będą rozmawiali o bezpieczeństwie i możliwości zawarcia pokoju w Ukrainie. Jako ewentualny temat rozmowy w Białym Domu wskazał też kwestię zakupu amerykańskiego sprzętu.

Z kolei szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki informował, że rozmowy w Stanach Zjednoczonych będą dotyczyły przede wszystkim bezpieczeństwa militarnego i energetycznego Polski. Można się domyślać, że chodziło mu o zakup broni, zakup gazu LNG i kontrakty na budowę elektrowni atomowych. Nawrocki ma więc wyznaczoną rolę lobbysty amerykańskich firm. Lobbysty – bo zakupy robią rząd i spółki skarbu państwa, a nie Kancelaria Prezydenta.

Mamy oto zdecydowanie niesymetryczny układ. Z jednej strony, wiarę polskiej prawicy w Trumpa. W to, że uściśnięcie jego dłoni jest jak zetknięcie z pomazańcem bożym. A z drugiej – zeszyt z zapisanymi kontraktami i żądanie kolejnych zakupów.

To jasne, wielkie kontrakty są częścią polityki. Ale można odnieść wrażenie, że Polska wobec Ameryki taką politykę stosuje w nadmiarze. I bezrozumnie. Przykładem jest szaleństwo zakupowe, jeśli chodzi o amerykańskie uzbrojenie. Fachowcy mówią wyraźnie: kupujemy dużo, drogo i nie zastanawiając się, czy warto. Zachowujemy się jak dziecko

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Trump może Polsce jedynie szkodzić

Trump będzie tak rozmawiał z Nawrockim, żeby uczynić z Polski i z niego pożytecznego idiotę USA

Prof. Roman Kuźniar – Katedra Studiów Strategicznych i Bezpieczeństwa Międzynarodowego WNPiSM Uniwersytetu Warszawskiego

Czego Donald Trump chce od Europy i Polski? Wciąż musimy się tego domyślać?
– Nie, Donald Trump nie jest zagadką. Nie jest żadną enigmą, mimo swoich zwrotów i humorów, kaprysów i zmienności poglądów. Jeżeli chodzi o Europę, ma bardzo określone, jasne stanowisko, które nam komunikuje od czasu pierwszej kadencji. Po pierwsze, Trump nie lubi zjednoczonej Europy. Po drugie, nie lubi Europy demokratycznej. Nie jest politykiem demokratycznym, nie jest politykiem rządów prawa, praw człowieka, a tym wszystkim jest Europa. On w ogóle – trzeba to powiedzieć bardzo wyraźnie – nie czuje się człowiekiem Zachodu, bo nie ma osadzenia kulturowego i aksjologicznego. A Europa taka jest! W związku z tym odczuwa wobec niej wrogość.

To dominuje?
– Europa by mu dogadzała, gdyby była podzielona. Gdyby były pojedyncze kraje, z którymi w ustawkach jeden na jeden radziłby sobie dobrze, miałby oczywistą przewagę. Natomiast zjednoczona Europa mu wadzi. I stąd jego naborsuczenie przeciwko Europie.

A przeciwko Polsce? Chyba nie?
– Jemu Polska jawi się jako Polska PiS, Polska Nawrockiego, Polska Kaczyńskiego. W tamtych czasach jawiła mu się jako kraj, który może mu pomóc w rozwalaniu jedności Europy, w jej osłabianiu. Bo tego chce od Europy – nie chce jej zjednoczonej, mogącej rywalizować, stawiać czoła, stawiać się w ogóle Ameryce. I chce Polski, która by mu pomagała tę zjednoczoną Europę rozwalać.

A Polska chce rozwalać zjednoczoną Europę?
– Rząd Polski nie, Polacy w większości – też nie. Natomiast PiS, jak wiemy, jak najbardziej. A prezydent Karol Nawrocki nawet jeszcze bardziej niż prezydent Andrzej Duda. Myślę więc, że Donald Trump w nowym prezydencie Polski znajduje, czy ma nadzieję znaleźć, dobrego partnera dla swoich instynktów.

Instynktów?
– Tak! Bo przecież u Trumpa nie ma strategii. Owszem, strategię możemy dojrzeć po prawej stronie Partii Republikańskiej, u twardej części prawicy republikańskiej, która jest bardzo wroga wobec Europy. Wiceprezydent Vance tę grupę reprezentuje. Natomiast sam Trump myśli raczej instynktownie.

Z drugiej strony mówi, że Europa powinna się zbroić, powinna wydawać 5% PKB. Z naszego punktu widzenia to słuszne propozycje dla Europy.
– Jest to pozorne. Trump myśli, że te 5% wydamy w Ameryce.

Na amerykański sprzęt.
– Nie miałem nigdy wątpliwości, że jeśli on mówi o zwiększeniu wydatków na obronność, to z takim domysłem, że te pieniądze Europa będzie wydawać w amerykańskich koncernach. Zresztą już teraz próbuje przymuszać Europejczyków, żeby kupowali w Ameryce. Nie chodzi mu o to, żeby Europa sama się zbroiła i budowała własny przemysł zbrojeniowy, tylko żeby te zwiększone wydatki szły na zakupy w amerykańskich koncernach zbrojeniowych.

Dodajmy jeszcze jedno – nawet Stany Zjednoczone nie wydają 5% swojego PKB na zbrojenia, a przecież mają globalne zobowiązania. Te 5% to fikcja. Nie wiadomo, na jakiej podstawie zostało wyznaczone.

Ameryka wydaje na obronność 3,3-3,5% PKB.
– Dla bezpieczeństwa państw europejskich, dla bezpieczeństwa Europy dobrze wydawane 3-3,5% byłoby z pewnością wystarczające. Tyle, ile wydają Stany Zjednoczone. A Trump chce od

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Czarny dzień polskiej dyplomacji

Nawrocki chciał uczyć Trumpa. Nie wyszło

Jest gorzej, niż się wydaje. Wojna o polską politykę zagraniczną, którą rozpoczęła ekipa Karola Nawrockiego, źle wygląda. I dla Polski, i dla Nawrockiego. Taki jest efekt braku kompetencji i wyobraźni.

Wszyscy to widzieli. 18 sierpnia miało miejsce spotkanie w Białym Domu. Prezydent Donald Trump, po rozmowach na Alasce z Władimirem Putinem, zaprosił prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego i przywódców państw europejskich: prezydenta Francji Emmanuela Macrona, premiera Wielkiej Brytanii Keira Starmera, kanclerza Niemiec Friedricha Merza, premier Włoch Giorgię Meloni, prezydenta Finlandii Alexandra Stubba, przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen oraz sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego. Przedstawiciela Polski w tym gronie nie było.

Dlaczego Polska została pominięta, choć zawsze uczestniczyła w spotkaniach dotyczących Ukrainy? Jeśli chodzi o pomoc Ukrainie, jesteśmy państwem kluczowym – głównym sąsiadem, lwia część dostaw idzie przez Polskę, w naszym kraju mieszka największa grupa Ukraińców, niebagatelna była nasza pomoc militarna.

Jeszcze przed spotkaniem w Waszyngtonie i przed spotkaniem Trump-Putin odbyły się trzy wideokonferencje z udziałem przywódców państw europejskich. W środę 13 sierpnia mieliśmy najpierw spotkanie liderów państw europejskich, tzw. koalicji chętnych. Debatowano nad pomocą dla Ukrainy, Polskę w tym spotkaniu reprezentował premier Donald Tusk. W kolejnej wideorozmowie liderzy europejscy połączyli się z prezydentem Trumpem. Już bez Tuska – przy stole konferencyjnym zasiadał Karol Nawrocki. Co było zaskoczeniem, zwłaszcza że dzień wcześniej, we wtorek, rzecznik rządu Adam Szłapka informował, że w tym spotkaniu weźmie udział premier. W trzeciej rozmowie, już w gronie Europejczyków, znów do stołu zaproszony został Tusk.

Po tych rozmowach kancelarie prezydenta i premiera wydały osobne komunikaty. Kancelaria Premiera poinformowała o rozmowach Tuska, nie wspominając o Nawrockim. Kancelaria Prezydenta – o rozmowach Nawrockiego, nie wymieniając Tuska.

Oto chaos po polsku, z zaskakującymi zwrotami. Najpierw rzecznik rządu mówił, że na spotkaniu z Trumpem będzie Tusk, dzień później okazało się, że jest inaczej. Jak wyjaśnił później premier, rzecz rozstrzygnęła się w ostatniej chwili, we wtorek przed północą przyszła do Warszawy wiadomość, że strona amerykańska wolałaby, aby w rozmowie z Trumpem brał udział Nawrocki.

Jak do tego doszło? W czwartek, 14 sierpnia, w TVN 24 opowiadał o tym szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki. „My wcześniej wiedzieliśmy, że uczestnikiem tego spotkania będzie prezydent Rzeczypospolitej”, chwalił się. Wcześniej, czyli już we wtorek, 12 sierpnia. A dlaczego nie poinformował o tym Kancelarii Premiera? „Jeżeli ktoś nie utrzymuje kanałów w ramach normalnego funkcjonowania, a nie utrzymywał ich do dzisiaj Donald Tusk, to on może sobie, że tak powiem, pluć w brodę”, odpowiedział Bogucki.

Tego samego dnia „Gazeta Wyborcza” podała, że to kancelaria polskiego prezydenta zabiegała, by w rozmowie z Trumpem Polskę reprezentował Nawrocki, a nie Tusk. „Nie ma ani czego dementować, ani czego potwierdzać”, skomentował te doniesienia Bogucki, dodając: „Z drugiej strony było wyraźne wskazanie strony amerykańskiej, że partnerem po stronie polskiej ma być prezydent Rzeczypospolitej. Amerykanie w prezydencie Nawrockim widzą partnera do najważniejszych rozmów”. I wszystko jasne.

Przebieg wydarzeń jest zatem dość oczywisty. Kancelaria Prezydenta włączyła się do gry, widząc przygotowania do rozmów Trump-Europa. Działano kanałami partyjnymi, bo przy zastosowaniu kanałów oficjalnych, via polska ambasada w Waszyngtonie, rząd by o tym wiedział.

Że PiS zbudowało sobie kanały dostępu do administracji amerykańskiej poprzez kanały partyjne, wiemy od dawna. Wykorzystywał je Andrzej Duda, wykorzystano je w kampanii prezydenckiej, gdy Nawrocki pojechał do Waszyngtonu. Czasami politycy Partii Republikańskiej komentowali sytuację w Polsce, klepiąc pisowski przekaz dnia. Widać było, skąd czerpią wiedzę.

Namawianie Amerykanów, by to Nawrocki wystąpił na wideokonferencji w roli przedstawiciela Polski, nie trwało długo. Ameryka pokazała siłę – wybrała sobie Polaka, z którym będzie rozmawiać. Czy był to osobisty wybór Trumpa, czy kogoś ważnego z jego otoczenia? Nie wiemy, choć Trump uważa Nawrockiego za swojego człowieka w Warszawie i ma awersję do polskiego premiera.

Zbigniew Bogucki miał zatem swoje pięć minut, by wołać, że Donald Tusk może sobie pluć w brodę. Ale nie przysłoniło to faktu, że Polskę potraktowano lekceważąco. Wybór Nawrockiego pokazał, że można sobie wybrać przedstawiciela Polski do rozmowy, że są dwa ośrodki prowadzące politykę zagraniczną

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Robert Walenciak

Łapaj złodzieja!

Afera z pieniędzmi z KPO, która rozlała się po mediach, to nie jest afera Tuska, Polski 2050 czy PiS. To afera ponadpartyjna, więcej mówiąca nam o Polsce niż dziesiątki przemówień. Czego więc przy tej okazji dowiedzieliśmy się o naszym pięknym kraju?

Wniosek 1: nie potrafimy wydawać pieniędzy.

O tym, że w ramach KPO jest pula na wsparcie firm z kategorii HoReCa (Hotel, Restaurant, Catering), wiedziano od początku. Zasady naboru ustalono jeszcze za PiS, w 2023 r. Wnioski można było składać w roku 2024.

Ewidentnym błędem nowej władzy było to, że nie miała dość mądrości, by wnioski zaprzeczające zdrowemu rozsądkowi odrzucać. Zamiast tego słychać było wielki krzyk: są pieniądze, musimy je wydać, bo się zmarnują! I obniżano kryteria dostępu. Aż obniżono tak, że strzelono sobie w kolano. Cóż, zimna krew w polityce i doświadczenie to rzeczy bezcenne.

Wniosek 2: kasa łączy.

Jeżeli przyjrzymy się ludziom, którzy przy rozdysponowaniu funduszy „robili”, to zobaczymy wielką, ponadpartyjną koalicję. To nie Tusk, ale ministra Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz z Polski 2050 nadzorowała (i nadzoruje) dzielenie funduszy. Ale i ona przecież niczego nie przydziela, tym zajmują się firmy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Polska po wielkiej klęsce

Dominik Horodyński: realista czy romantyk?

Była straszna klęska… Jerzy Stefan Stawiński, żołnierz powstania warszawskiego, dowódca kompanii „Baszta”, autor scenariusza filmu „Kanał”, nie cierpiał powstańczych uroczystości, tych organizowanych w III RP. Mówił o powstaniu w sposób wstrząsający. „Pan spojrzy przez okno, wychodzi na Fort Mokotów. Proszę pana, na ten fort przeznaczyliśmy jedną kompanię »Baszty«. I ta kompania, mając parę pistoletów maszynowych, dwa czy trzy, a poza tym tylko granaty i pistolety, wyległa na ulicę Racławicką, żeby zdobyć ten fort. Spotkał ich taki grad pocisków, że cała kompania – koniec. Parę osób się uratowało. Pięć minut trwało tutaj powstanie, to było wysłanie ludzi na rzeź”. To o pierwszym boju, na Mokotowie. A te historie, gdy ewakuowali się kanałami? „Ja przecież wprowadziłem do tego kanału 70 osób, a wyszedłem we dwie albo trzy. Reszta dostała się do Niemców albo gdzieś po drodze zginęła. To potworne przeżycie…”. I dodawał: „To żadne bohaterstwo iść w gównie…”.

Zdzisław Sadowski, wicepremier w czasach Wojciecha Jaruzelskiego, żołnierz powstania, batalionu „Krybar”, członek ONR, od początku uważał, że ten zryw jest bezsensowny, że przyniesie nieszczęście, klęskę. Ale iść trzeba. Bo w kulcie powstań był wychowany. Tak zresztą uważali wszyscy związani z obozem narodowym, choćby Wiesław Chrzanowski, żołnierz batalionu „Gustaw”, z tej części Narodowej Organizacji Wojskowej, która podporządkowała się dowództwu AK. I Sadowski, i Chrzanowski wyszli z powstania z ciężkimi ranami.

Więcej szczęścia miał Dominik Horodyński. Również był w powstaniu. „Byłem przez pierwszy miesiąc adiutantem pułkownika Jana Mazurkiewicza »Radosława« i widziałem rzeczy, które jeszcze czasem mi się śnią”, mówił. Wspominał też, jak przenosił meldunki – piwnicami, między stłoczonymi cywilami. I to, czego się nasłuchał. Że paniczyki wymyśliły sobie powstanie.

Słowo paniczyki było na miejscu. Stawiński to licealista z V LO im. Księcia Józefa Poniatowskiego, Sadowski – uczeń Batorego, Chrzanowski – syn profesora politechniki, ministra w II RP. I on, Horodyński, rocznik 1919, matura w Wilnie, studia prawnicze w Krakowie, z zamożnej, wpływowej rodziny, gospodarującej na 10 tys. ha na Wileńszczyźnie i w Tarnobrzeskiem. Wojna zmiotła cały jego świat. W roku 1943 w Zbydniowie jego rodzina została wymordowana przez oddział pacyfikacyjny SS. Dwaj bracia zginęli w 1944 r., podczas nieudanej akcji Kedywu na Pawiak.

A jego Polska…

Mówił, że nie miał złudzeń. „Pamiętam 9 maja 1945 r. Byłem w Krakowie, strzelano na wiwat z radości, a ja chodziłem po ulicach, byłem zupełnie sam i nie miałem absolutnie poczucia zwycięstwa”.

Był rozbitkiem, jak miliony innych. Miał 26 lat, ale nie patrzmy na ten wiek dzisiejszą miarą. Wszechstronnie wykształcony, od najmłodszych lat miał najlepszych guwernerów. Wojna dodała mu dojrzałości. I orientował się, jaki jest układ sił, co jest realne, a co nie. Przyjaźnił się z Aleksandrem Bocheńskim, wielkim zwolennikiem realizmu politycznego. „Uważaliśmy, że sojusznicy zachodni oddali Moskwie nie tylko Polskę, ale tę część Europy. I że siły, by temu się przeciwstawić, nie mamy. Bo jak przeciwstawić się Armii Czerwonej? Więc Polsce grozi kształt Księstwa Warszawskiego plus Wielkie Księstwo Poznańskie, może jakiś kawałek Śląska. I wielkie straty na wschodzie. Po prostu katastrofa. Mieliśmy poczucie przegrania wojny. Nie przegrania z Niemcami, tylko przegrania interesów Polski. Więc w takiej sytuacji trzeba szukać porozumienia z nową władzą, z Rosją, bo tylko jakiś układ z nią może nam zapewnić zachowanie państwa”.

Nie był w swoich opiniach wyjątkiem. Poczucie katastrofy było powszechne. Najpierw katastrofy roku 1939. „Nienawiść do tzw. pułkowników przez pierwsze lata okupacji była straszna”, mówił Horodyński. A potem katastrofy powstania warszawskiego – „Skala tej klęski była przeraźliwa”. Do tego utrata Wilna i Lwowa. I całkowita bezsilność. „Nie chcemy Wrocławia, nie chcemy Szczecina!”, wołał premier rządu londyńskiego Tomasz Arciszewski. Ale był to okrzyk pusty.

Co nie znaczy, że głosów nawołujących do myślenia realnego nie było. W 1945 r. Stanisław Grabski, brat Władysława Grabskiego, dwukrotnego premiera II RP, sam dwukrotny minister i przez kilka lat przewodniczący Związku Ludowo-Narodowego, wydał w Londynie broszurę zatytułowaną „Nil desperandum”. Wykładał w niej bezpośrednimi słowami: „Rok 1939 zakończył historię Polski Jagiellońskiej, przesuniętej na wschód, z ludnością polską, ukraińską i białoruską. To koniec. Polska nie odzyska granicy ryskiej, bo nie ma na to siły, musi zgodzić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Prezydent niektórych Polaków

Nawrocki idzie na wojnę z rządem. Z maczetą

Wszystko właściwie jest jasne. Karol Nawrocki został zaprzysiężony, jest prezydentem RP i wygłosił orędzie, swój program działania. Orędzie, jak zgodnie mówili komentatorzy, brzmiało jak plan walki z rządem Donalda Tuska. Ogłosili to zwolennicy rządzącej koalicji – i drżą. O tym więc, że mamy nową wojnę na górze, że celem Nawrockiego będzie osłabianie rządu, każdy już wie. Pytanie, jak prezydent będzie realizował ten plan i co z tego wyniknie.

Prezyzent z ludu

Jak chce to realizować, też mniej więcej wiemy. Sporo powiedział na początku orędzia, gdy stwierdził, że wygrał wybory wbrew „teatrowi politycznemu, propagandzie, kłamstwu i pogardzie”. Oto więc samotny sprawiedliwy, który rzucił wyzwanie systemowi i sam – atakowany przez wszystkich – zwyciężył. Rebeliant! To kalka rodem z popkultury, ale i z polskiej mitologii, lubiącej samotnych sprawiedliwych, którzy na końcu zwyciężają.

A czy Polacy nie postrzegają tak Polski? Ojczyzny umęczonej, atakowanej przez wrogów – jak mówi Jarosław Kaczyński – ze wschodu i z zachodu i wrogów wewnętrznych (kto jest partią zdrady czy partią interesu zewnętrznego, wyjaśniał wielokrotnie). Ale na końcu tej drogi i walki jest zwycięstwo. Jak w dobrym meczu, bo takich emocji, z happy endem, oczekują kibice, naturalne środowisko nowego prezydenta.

W ten również sposób Nawrocki może tłumaczyć, że przyszedł znikąd. Wciąż jest przecież osobą Polakom nieznaną, produktem kampanii wyborczej. Nie znaliście mnie – zdaje się mówić – bo byłem poza tym zepsutym światem. Ale wkroczyłem.

Swoją „szlachetność” Karol Nawrocki podkreśla jeszcze jednym gestem. Ogłosił mianowicie, że jako chrześcijanin wybacza tym, którzy go atakowali. Puszcza to w niepamięć. Ale wybaczenie nie oznacza, że Nawrocki dopuszcza jakieś porozumienie z drugą stroną, że robi krok w jej kierunku. Nic z tych rzeczy – wybacza niczym rycerz przed walką, ale wybaczeniem nie kupczy.

Polska w ruinie

Nie kupczy, bo walka przed nim. Musi więc być niezłomny. Walka oczywiście o Polskę. Z czarnym charakterem, z Niemcem, czyli z Donaldem Tuskiem, najgorszym premierem w historii III RP.

Już wiemy, jak ma zamiar walczyć – będzie wzywał do siebie premiera i ministrów, a oni będą musieli przyjść. Po to zostanie zwołana Rada Gabinetowa. Tam będzie ich przepytywał i strofował. No i będzie miał własny pakiet ustaw, które skieruje do Sejmu.

„Dziś Polska jest na bardzo złej drodze do rozwoju i musimy mieć tego świadomość. Coś trzeba zmienić”, mówił w orędziu. I wiadomo, co trzeba zmienić – władzę. Dać ją PiS.

To lejtmotyw najbliższych działań. Nawrocki będzie opowiadał, że ma plan uzdrowienia Polski (przecież kraj jest w ruinie), zaprezentuje się jako ten energiczny, zatroskany o kraj i sprawczy. Wszystko po to, by pokazać, kto tu jest złym i hamulcowym.

Ktoś zapyta: jak to się dzieje, że gdy rządzi Tusk, Polska jest w ruinie, a gdy PiS, to jest krainą mlekiem i miodem płynącą i wszyscy nam zazdroszczą? Odpowiedź jest prosta: wszystko zależy od umiejętności erystycznych i od zapału w oskarżaniu (lub chwaleniu). Oraz w budowaniu oczekiwań. Nawrocki przecież pyta: gdzie jest ustawa podnosząca do 60 tys. kwotę wolną od podatku? Nie ma? Rząd mówi, że Polski na to nie stać? No proszę, Polska w ruinie! By być wielka, Polska musi mieć wielkie inwestycje! Rząd je hamuje i ogranicza, tak jak CPK. No proszę, Polska w ruinie!

Takich prezentów, które chce wyrwać od złej władzy, Nawrocki ma dla Polaków więcej. To także:

  • obniżenie podstawowej stawki VAT z 23% do 22%,
  • obniżka rachunków za prąd o 33%,
  • projekt PIT zakładający 0% dla rodzin, które mają dwoje lub więcej dzieci, tzn. zwolnienie z podatku dochodowego do 140 tys. zł dochodu rocznie dla każdego rodzica wychowującego co najmniej dwoje dzieci,
  • podwyższenie drugiego progu podatkowego o 20 tys., do 140 tys. zł,
  • ulgi prorodzinne dla przedsiębiorców,
  • likwidacja podatku Belki,
  • waloryzacja emerytur minimum o 150 zł i zawsze powyżej wskaźnika inflacji.

Oto schemat: dobry, troszczący się o Polaków prezydent i zła władza. Nie tylko skąpa, ale też uzależniona od Niemców, złej Unii (to główni wrogowie), służąca obcym. Prezydent patriota będzie zatem bronił polskich spraw. Zresztą w orędziu słowa Polska użył najwięcej razy – 101.

To nic, że prezydent nie ma praktycznie żadnych uprawnień, by te obietnice realizować. Nawrockiego i grono jego sztabowców przepełnia wiara, że wystarczy krzyczeć, że się chce, a rząd nie daje, i to będzie polityczne złoto.

Państwo prawa w ruinie

„Dzisiaj Polska nie jest na drodze praworządności – to kolejny rozdział orędzia Nawrockiego. – Ciężko nazwać praworządnym państwo, w którym nie działa legalnie wybrany prokurator krajowy, w którym art. 7 konstytucji mówiący, że władze muszą działać na podstawie i w granicach prawa, jest regularnie łamany”.

To bardzo zdecydowane słowa. Oznaczają, że Nawrocki zajmuje jednoznaczne stanowisko w bitwie o praworządność, i to stanowisko po stronie Zbigniewa Ziobry. Uważa, że ziobrowy prokurator krajowy Dariusz Barski jest legalny, a jego następca Dariusz Korneluk nielegalny, i że wszystkie działania zmierzające w kierunku odbudowy praworządności, które prowadził Adam Bodnar, były niezgodne z prawem.

Praworządność dla Nawrockiego to pisowska

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Talib PiS dostał po nosie

Maciej Świrski: Trzeba być gorącym jak rozgrzany do czerwoności miecz

Latem 2010 r., gdy w centrum uwagi był spór o krzyż smoleński na Krakowskim Przedmieściu, Maciej Świrski napisał o sobie: „Jestem talibem, bo tak jak prawdziwi talibowie jestem przywiązany do mojej wiary i tradycji, fundamentu polskiej cywilizacji. Innej drogi jak radykalizm religijny nie ma. Trzeba być gorącym jak rozgrzany do czerwoności miecz”.

Potem tłumaczył, że słowa te oznaczają, że należy twardo bronić swojej wiary. I że taki właśnie jest – twardo broniący. A Patrykowi Michalskiemu z Wirtualnej Polski w niedawnej rozmowie objaśniał z emfazą: „Żeby walczyć o Polskę, trzeba mieć trzy cechy: twardą dupę, skórę nosorożca i jaja ze stali”.

W czasach PiS taka deklaracja była jak przepustka do lepszego świata. Wśród licznych posad, które wtedy dostał, Świrski może wymienić stanowisko wiceprezesa Polskiej Fundacji Narodowej, dotowanej przez 17 spółek skarbu państwa. Wyposażona w miliony PFN miała propagować Polskę w świecie, ale pamiętamy ją z licznych skandali. Chociażby z kampanii bilbordowej prowadzonej w… Polsce (!) pod nazwą „Sprawiedliwe sądy”. Za ponad 8 mln zł rozkręcono przeciwko sędziom kampanię krytykowaną jako przykład kłamstwa i manipulacji.

Aferą innej skali była umowa, którą PFN zawarła z amerykańską White House Writers Group. Za równowartość 27 mln zł firma miała stworzyć profile o Polsce w mediach społecznościowych oraz organizować spotkania. Spotkania się odbyły, a profile miały znikomą oglądalność. Ale, zdaje się, mało komu to przeszkadzało.

Świrski prowadził też szeroką działalność społeczną. Był m.in. prezesem Reduty Dobrego Imienia oraz inicjatorem powstania Społecznego Trybunału Narodowego. Trybunał ten wydawał społecznie wyroki infamii na byłych działaczy komunistycznych. Ogłaszano je w siedzibie Polskiej Agencji Prasowej, gdzie Świrski był wiceprzewodniczącym (a potem przewodniczącym) rady nadzorczej. Podczas pierwszego posiedzenia trybunał ogłosił infamię, czyli utratę czci i dobrego imienia, Bolesława Bieruta i Stefana Michnika, podczas drugiego orzekł infamię Władysława Gomułki i Zbigniewa Dominy.

W zasadzie było więc rzeczą naturalną, że tak oddany sprawie żołnierz zostanie doceniony. 15 września 2022 r. został wybrany przez Sejm, z rekomendacji Prawa i Sprawiedliwości, w skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji na sześcioletnią kadencję. A 10 października tegoż roku objął stanowisko jej przewodniczącego.

I się zaczęło.

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji to dziś ciało pięcioosobowe. W jej skład wchodzą dwie osoby powołane przez Sejm (Maciej Świrski i Agnieszka Glapiak), dwie przez prezydenta RP (Hanna Karp i Marzena Paczuska) oraz jedna przez Senat (prof. Tadeusz Kowalski). W realu wygląda to tak, że z jednej strony jest czwórka reprezentantów PiS, z drugiej reprezentant strony liberalnej, czyli prof. Kowalski. KRRiT była więc ciałem jednorodnym.

Świrski przystąpił do działań. Rozpoczął się czas ataków KRRiT na media, oczywiście te nieprawicowe. Przewodniczący opóźniał przedłużenie koncesji TVN czy TOK FM, nakładał też kary. Najgłośniej było o karze dla Radia Zet za informację, że amerykańskie służby przewiozły przez Polskę Wołodymira Zełenskiego bez wiedzy służb polskich. Świrski uznał, że ta informacja to fake news, sprzeczny „z prawem, polską racją stanu i dobrem społecznym”, nie przedstawiając na to żadnych dowodów”. I nałożył na stację karę w wysokości 476 tys. zł. Ostatecznie po rozprawach sądowych Radio Zet uniknęło kary. Wyrok sądu w tej sprawie i jego uzasadnienie były dla Świrskiego miażdżące. Ale przecież to go nie zatrzymało.

Tak oto w Polsce zaczęto budować nowy ład medialny

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Stracone 10 lat

Duda przyzwyczaił nas, żeby od prezydenta zbyt wiele nie oczekiwać. I że może nim być byle kto

Wreszcie koniec. Kończy się nam prezydentura Andrzeja Dudy. I dobrze, że się kończy, bo była dla polskiej demokracji czasem straconym.

Gdy Andrzej Duda obejmował urząd, inne było postrzeganie pozycji prezydenta RP i inne oczekiwania wobec niego. Myśleliśmy, że prezydent to postać godna, poważna, górująca na scenie politycznej. Najważniejszy Polak! Dziś nikt tak prezydenta RP nie postrzega. Poprzeczka oczekiwań ustawiona jest dużo niżej. 10 lat Dudy zrobiło swoje. Od prezydenta RP niczego już nie chcemy i niczego po nim się nie spodziewamy. Wiemy, że jego rola w polityce to być hamulcowym. Przeszkadzaczem. Podpisuje ustawy albo je wetuje. Jest adwokatem jednej politycznej strony. Tyle! Dla zwolenników strony liberalno-lewicowej jest postacią miałką, długopisem Kaczyńskiego, Adrianem czekającym na machnięcie ręką prezesa. Dla zwolenników PiS – również postacią z trzeciego szeregu. Dobrą, gdy podpisuje. Gdy nie podpisuje – złą.

Nikt nie traktuje go jako osobowości, wokół której powinna krążyć polityka, wokół której mogą być definiowane polska racja stanu, nasz interes i życie narodu. Ba! Nikt nawet nie traktuje go jako punktu odniesienia po stronie prawicowej – tej, która go na najwyższy urząd wyniosła. Tam też jest mało ważny. Duda był w kącie i został w kącie. Mimo różnych zachowań – raz podłych, raz głupich. Nieliczne przebłyski tego nie zmieniły.

Tak straciliśmy 10 lat.

Wyciągnięty z kąta

To już prehistoria, ale warto o tym pamiętać. Duda został wybrany na kandydata na prezydenta RP w ciemnych dla PiS czasach, kiedy wydawało się, że partia Kaczyńskiego na zawsze została zepchnięta do roli opozycji. Wystarczająco silnej, by straszyć Polaków, ale za słabej, by wygrać wybory i rządzić.

Jesienią 2014 r. Kaczyński szukał kandydata, który powalczyłby w drugiej turze z Bronisławem Komorowskim i nie przyniósł wstydu. Wiemy, jakie kandydatury rozważał – profesorów Piotra Glińskiego i Andrzeja Nowaka (bo miał do nich słabość), Janusza Wojciechowskiego (bo znakomicie się prezentował w programach Elżbiety Jaworowicz jako sprawiedliwy sędzia), no i gdzieś na końcu krążyło nazwisko Dudy.

Ostatecznie padło na niego. Wewnętrzne badania podpowiadały, że najlepszym kontrkandydatem Komorowskiego byłby ktoś, kogo można by uznać za jego przeciwieństwo – młody, w miarę dynamiczny, symbolizujący otwarcie na nowe pokolenia i nowe czasy. A jednocześnie trochę konserwatywny i z rodziną.

Duda tu pasował, więc Kaczyński, bez większego entuzjazmu zdecydował, że to będzie on. Początkowo nikt nie dawał mu szans. Ale później to się zmieniło. Wpłynęło na to kilka czynników, takich jak: dobra praca sztabu PiS – Duda odwiedził wszystkie powiaty, wszędzie rozmawiał z ludźmi; nieudolność sztabu Komorowskiego, pycha i niemrawość jego sztabowców, no i narastający w społeczeństwie trend – coraz większa niechęć do skostniałej Platformy, nastroje oczekiwania na zmianę, przeciwko tym na górze.

No i się udało.

Zabójca słowa

W polityce jest tak, że lider wyznacza pole działań, mówi, co zrobi, a potem obietnice w mniejszym lub większym stopniu realizuje. Kłopot z Andrzejem Dudą polegał na tym, że te dwa obszary – zapowiedzi i czynów – zupełnie się nie pokrywały. Tak było od samego początku jego prezydentury i w zasadzie tak jest do dziś. Mamy polityka, który sprawia wrażenie, jakby nie przywiązywał wagi do słów, tylko uważał je za ozdobnik różnych uroczystych imprez.

Szczególnie jaskrawo widać to na przykładzie inauguracji Andrzeja Dudy. W swoim pierwszym prezydenckim przemówieniu wspomniał, że podczas spotkań wyborczych długo rozmawiał z ich uczestnikami. I co słyszał? „Jednym z podstawowych oczekiwań jest to, byśmy zaczęli odbudowywać wspólnotę. Ludzie marzą o takiej wspólnocie, jaka wśród Polaków powstała w latach 80., w czasach Solidarności” – opowiadał. „Dlatego mówię dziś do ludzi o różnych poglądach, o różnym światopoglądzie, wierzących i niewierzących: proszę o wzajemny szacunek, byśmy szanowali swoje prawa oczywiście bez narzucania ich innym, ale byśmy umieli te prawa nawzajem szanować. Proszę, żebyśmy umieli szanować się nawzajem. Mówię o tym zwłaszcza tutaj, w sali sejmowej, mówię do polskich polityków, mówię to także do siebie. Chciałbym, żebyśmy budowali wzajemny szacunek, bo to szacunek musi być podstawą wspólnoty. A tylko wtedy, gdy będziemy wspólnotą, jesteśmy w stanie naprawić Polskę”.

Podkreślał wówczas też, że wierzy w dobre współdziałanie z rządem (wtedy jeszcze Platformy), z Sejmem i Senatem. I dodawał: „Wierzę w sprawach zewnętrznych w dobre współdziałanie z Parlamentem Europejskim i z naszymi przedstawicielami na ważnych stanowiskach w UE”.

Szybko mogliśmy się przekonać, że albo Andrzej Duda

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Rekonstrukcja: czy premier odzyskał moc?

Jeżeli się nie uda, to koniec. Okręty zostały spalone

Rekonstrukcja rządu była jak przenoszona ciąża. Po raz pierwszy premier Tusk zaczął o niej mówić w lutym. Wtedy zapowiadał, że gdy Rafał Trzaskowski będzie prezydentem (innego wariantu nie dopuszczano), to w tych nowych okolicznościach przeprowadzone zostaną zmiany organizacyjne i legislacyjne. Rekonstrukcję widziano więc jako eksplozję siły Donalda Tuska.

Później premier o rekonstrukcji mówił w czerwcu. I już nie było eksplozji siły, raczej rozpaczliwa próba złapania oddechu. Trwało to tygodniami i budziło szydercze komentarze, że za chwilę trzeba będzie rekonstruować samego premiera. Wydawało się, że koalicja rządowa nie wyszła z powyborczego szoku. A Konfederacja i PiS triumfowały, jakby za chwilę miały brać władzę.

Wreszcie rekonstrukcja się dokonała. I – przyznają to nawet przeciwnicy obecnej władzy – Tusk wychodzi z tej operacji z tarczą. Po raz pierwszy od 1 czerwca to on, a nie jego przeciwnicy, narzuca polityczny ton, ma inicjatywę, przyciąga uwagę publiczności i komentatorów.

Rozpadająca się koalicja, pozbawiony energii premier, sparaliżowani defetyzmem ministrowie – taki obraz rządu budowano przez cały czerwiec i połowę lipca, a wzmacniały go sceny z polskiej granicy zachodniej, z bojówkami Bąkiewicza, które miały wyręczać niedziałające państwo. Rekonstrukcja ten obraz przecięła. Prawica już nie mówi, że rząd jest słaby i bezwolny. W zasadzie mówi coś innego – że ten rząd jest niebezpieczny. I nie szydzi z ministrów, a niektórych – tak można wnioskować po wypowiedziach liderów PiS – się boi.

W samej koalicji nikt już nie twierdzi, że warto byłoby rozejrzeć się za nowym premierem. Teraz mówi się, na kogo Tusk postawił i kto będzie nadawał ton. Czyli plan minimum Tusk zrealizował. Znów skupia uwagę, mówi się o jego działaniach, jego decyzje są komentowane.

A dalsza część planu? Ewidentnie widać, że i kształt rządu, i samo wystąpienie Donalda Tuska oraz wszystkie działania były w dużej mierze ukształtowane przez atmosferę ostatnich tygodni i przez szok, który przeżyli koalicja rządząca oraz jej wyborcy po 1 czerwca. „Są takie momenty w historii każdego kraju, że trzeba ogarnąć się, stanąć twardo na ziemi, powstrzymać emocje i na nowo ruszyć do pracy”, mówił premier. I obsadził się w roli generała, który przejmuje armię po klęsce, zaprowadza porządek i daje nadzieję. Bitwa przegrana – wojna trwa! Zresztą w podobnym klimacie utrzymane było ogłoszenie rekonstrukcji. Premier nazwał zrekonstruowany rząd „ekipą komandosów”, a ministrów Żurka i Kierwińskiego (o nich dalej) nowymi, twardymi ludźmi. Nawiązał też do postaci Hernána Cortésa i krwawego podboju Meksyku. „Okręty spalone, zostawiliśmy je na brzegu”, przypomniał legendarne słowa i fakt, że w ten sposób Cortés zmusił swoich żołnierzy do walki z Aztekami, odcinając im drogę powrotu do Europy. Trzeba iść do przodu albo zginąć.

Komu Tusk to mówił? Swojej partii? Na pewno. Ale też koalicjantom. Spory w koalicji były przecież gorszące. Dla postrzegania premiera i jego ministrów wręcz rujnujące. Panowie, jeżeli zginiemy, to wszyscy – tak zdaje się przekonywał sojuszników. Podkreślając, że nie ma szans, by przejść na drugą stronę. Czy to były słowa skuteczne? Zobaczymy w najbliższym czasie, po finalizowaniu spraw wiceministrów i dalszym odchudzaniu rządu. W każdym razie lojalność koalicji jest dla tego rządu najważniejsza. To chyba wciąż sprawa nie do końca przepracowana, bo brakuje zrozumienia, że każdy musi mieć swój sukces i każdemu trzeba go dać. Oddziały walczące muszą mieć swoich bohaterów i medale. Inaczej ducha bojowego brak.

W klimacie wojskowym utrzymane jest też hasło nowego rządu, nowa triada: porządek, bezpieczeństwo, przyszłość. „Chcę podkreślić: ten rząd będzie koncentrował się na zapewnieniu bezpieczeństwa w sposób odważny, kreatywny, we współpracy z sojusznikami, jeśli chodzi o granicę wschodnią, i będziemy także bezwzględnie działali na rzecz ładu i porządku w naszych granicach, w Polsce” – mówił Tusk. Dodał przy tym: „Dziś to wyzwanie, jakie stworzyła agresywna polityka Rosji, ma też wymiar wewnętrzny – dotyczy dywersji i prób sabotażu, dotyczy wojny migracyjnej, hybrydowej wojny, czyli organizowania

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Matma to nasze hobby

Młodzi polscy matematycy są najlepsi w Europie.

Włodzimierz Zielicz – nauczyciel i instruktor harcerski. W latach 90. XX w. wprowadzał w  stołecznym LO im. Mikołaja Kopernika program międzynarodowej matury IB. Autor podręczników do fizyki. Wychowawca zwycięzców i laureatów olimpiad: fizycznej, astronomicznej i wiedzy technicznej, także medalistów, w tym złotych, międzynarodowych i europejskiej olimpiady fizycznej oraz z dziedziny astronomii i astrofizyki.

Jako pierwszy składał pan gratulacje naszym licealistom, którzy zdobyli czwarte miejsce na międzynarodowej olimpiadzie matematycznej w Australii. Byli najlepsi w Europie! Śledzi pan wyniki tych olimpiad?
– Interesuję się nimi ze względów profesjonalnych. Co roku spisuję dla rankingu „Perspektyw” wszystkich medalistów międzynarodowych olimpiad i ich szkoły. Zajmowałem się tym też w liceum im. Staszica. Informowałem świat, że uczniowie odnieśli sukces. Algorytmy Facebooka to pamiętają.

Ten wspaniały wynik to chwilowy peak, bo trafiła się grupa superzdolnych, czy też trwalsza tendencja?
– Trudno mówić o tendencji. Nasi tegoroczni matematyczni olimpijczycy to uczniowie z trzech szkół: ze Staszica, z V LO w Krakowie (w tym Magda Pudełko, jedyna dziewczyna) oraz z Akademickiego LO we Wrocławiu. Takich szkół w Polsce jest chyba 10, a w zasadzie jeszcze mniej.

Jak funkcjonują?
– Funkcjonuje tradycja. Koledzy, uczniowie, absolwenci, pewna atmosfera. Jest długoletni dyrektor, który objął tę funkcję w latach 90. zeszłego wieku, kiedy szkoły szukały pomysłu na siebie. Czasem pomysł już był, jak w przypadku warszawskiego liceum Gottwalda, czyli późniejszego Staszica, tylko trzeba go było trochę udoskonalić, przenieść w nowe czasy. Niekiedy ktoś ten pomysł sobie tworzył – to przypadek XIII LO w Szczecinie. Albo rozwijało się pewną tradycję, jak w III LO w Gdyni.

Czyli w Liceum im. Marynarki Wojennej. Renoma szkoły przyciąga?
– Sprawdzałem to niedawno. Okazuje się, że w Staszicu uczy się młodzież ze wszystkich województw, czyli to nie tylko warszawska szkoła.

Staszic ma swój internat.
– Ale nie jest ani nie był wspierany przez państwo. W 2014 r. napisaliśmy z żoną w „Przeglądzie” o tym, że na wszystkie olimpiady licealne nasze ministerstwo wydaje tyle, ile Polska wydaje na jednego zawodnika wysyłanego na olimpiadę sportową. Niezależnie od tego, jaki wynik osiągnie! Politycy wolą się spotykać z piłkarkami niż z wybitnymi matematykami. Co gorsza, niektórzy próbują kokietować wyborców w sprawie matematyki. Nie chwalą się, że im dobrze szło, przeciwnie – że też mieli kłopoty.

Nie za bardzo takiemu szło z zadaniami, więc swój chłop.
– Tak to działa. A co się dzieje co roku po ogłoszeniu rankingu „Perspektyw”? De facto trzech rankingów: olimpijskiego, maturalnego i generalnego. Otóż pojawiają się hejt i pogłoski, że w szkołach rankingowych typu Staszic uczniowie biegają od korepetytora do psychiatry, a szkoła pozbywa się z klasy maturalnej wszystkich, którzy mogliby źle wypaść na maturze.

Mój syn skończył mateks w Staszicu, więc wiem, że nie jest to prawda.
– Ale pojawiają się takie teorie, dotyczące szkół z pierwszej dziesiątki: mają sukcesy, bo nauczyciele gnębią uczniów, ci na nic nie mają czasu itd. I to w mainstreamowych mediach, które miałyby kogo chwalić, bo warszawska oświata dominuje w Polsce.

Dlaczego zatem system olimpiad działa, i to całkiem dobrze?
– To w dużym stopniu spadek po dawnym systemie. W innych byłych demoludach uczniowie też osiągają świetne wyniki. Drwi się u nas z Białorusi, a oni mają świetnych informatyków i fizyków, olimpiady na wysokim poziomie i odnoszą międzynarodowe sukcesy. Podobnie Rosjanie. Na Ukrainie do wojny 2014 r. też był wysoki poziom. I docenia się sukcesy. Opowiadał mi kiedyś nasz złoty medalista międzynarodowej olimpiady geograficznej – jest dziś doktorem – że gdy wrócił do kraju, to na lotnisku witali go rodzice. A przed Rumunami, którzy też zdobyli złoty medal, na lotnisku w Bukareszcie rozwinięto czerwony dywan.

Generalnie rzecz biorąc, u nas jest klimat raczej słabo sprzyjający

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.