Wpisy od Robert Walenciak
Polska przesuwa się na prawo, bo na to pozwalamy
Czy Braun i Bąkiewicz mają nam mówić, co jest słuszne, a co nie?
Mamy zjazd na prawo. W ostatnich tygodniach na granicy polsko-niemieckiej rozstawiły swoje namiociki bojówki Ruchu Obrony Granic, organizowane przez Roberta Bąkiewicza. Rząd, zamiast szybko je stamtąd przegonić, zwlekał, więc zrobiono z tego wielkie halo. – Jeżeli państwo nie daje rady, jeżeli się godzi, by Niemcy podrzucali nam imigrantów, przepychali ich na naszą stronę, to obywatele muszą wziąć sprawy w swoje ręce – wołało PiS. A Kaczyński już zaczął zapowiadać, że bojówkarzy będą wspierać pisowscy posłowie.
Oto polityczne złoto – jedno wydarzenie, a tyle korzyści. Można straszyć inwazją imigrantów. W efekcie w Gorzowie członków zespołu muzycznego z Senegalu, który przyjechał na tamtejszy festiwal Folk Przystań/Folk Harbor, musiała chronić policja. Bo pisowscy politycy zaczęli upubliczniać ich zdjęcia, pisząc, że „migranci już w Gorzowie!”. Można zohydzać Europę, że to prawie kalifat. No i zohydzać Niemców, że ich nam „podrzucają”. A jest jeszcze jedna korzyść – można wołać, że państwo nie działa, nie daje rady, wiadomo, przy Tusku państwo upada.
Ta prosta propaganda trafiła do gustu hierarchów Kościoła. „Granice naszego kraju tak samo z zachodu, jak i wschodu są zagrożone. A jeden z polityków mówi, że więcej niesie ze sobą zła Ruch Obrony Granic niż imigranci, o których nic nie wiemy. Rządzą nami ludzie, którzy samych siebie określają jako Niemców”, wołał na Jasnej Górze bp Wiesław Mering.
Dał o sobie znać w tych dniach także Grzegorz Braun, europoseł, szef Konfederacji Korony Polskiej. W audycji radiowej oświadczył, że komory gazowe w Auschwitz to fejk i zmyślona historia, bo nie ma dowodów na to, że stały i działały. Po tych wypowiedziach, po zawiadomieniach, które złożyli politycy lewicy i aktywiści, prokuratura wszczęła w sprawie Brauna śledztwo. Za kłamstwo oświęcimskie grozi mu kara grzywny lub do trzech lat pozbawienia wolności.
Braun raczej tym się nie przejmuje. Ma to skalkulowane, ważniejszy jest dla niego rozgłos. I to, że przesuwa polską debatę na prawo. Bo media natychmiast zaczęły pytać, co na jego temat myślą teraz politycy PiS. Kaczyński Brauna potępił. Ale inni… Prezydent elekt Karol Nawrocki w tej sprawie milczy. Przemysław Czarnek pytany, co sądzi o wypowiedzi Brauna, odpowiedział krótko: „Nie słyszałem”. Za to dłużej mówił o możliwej koalicji PiS z Konfederacją Korony Polskiej w przyszłym Sejmie: „Gdyby miała się zbierać większość, to ja nie widzę żadnych przeszkód, aby w tej większości był również poseł Skalik, Fritz i Zawiślak (posłowie partii Brauna – przyp. RW), z którymi mam bardzo dobre relacje”.
Czyli wszystko jasne. Sojusz PiS z Braunem jak najbardziej, a wypowiedzi Brauna… Ich Przemysław Czarnek nie słyszał, podobnie jak pewnie nie widział Brauna z gaśnicą. Taki ma dar od Boga.
Nie ucichły jeszcze komentarze dotyczące kłamstwa oświęcimskiego, gdy pojawiło się nowe wydarzenie. Muzeum Gdańska zorganizowało wystawę „Nasi chłopcy”, na której prezentowane są losy Polaków, mieszkańców Pomorza, wcielonych do Wehrmachtu.
Uderz w stół… Natychmiast odezwali się politycy PiS, prezydent Andrzej Duda, a nawet wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz. „Z oburzeniem przyjmuję informację o wystawie »Nasi chłopcy« w Muzeum Gdańska – napisał na portalu X Andrzej Duda. – Przedstawianie żołnierzy III Rzeszy jako »naszych« to nie tylko fałsz historyczny, to moralna prowokacja, nawet jeśli zdjęcia młodych mężczyzn w mundurach armii Hitlera przedstawiają przymusowo wcielonych do niemieckiego wojska Polaków. Polacy jako naród byli ofiarami niemieckiej okupacji i niemieckiego terroru, a nie jego sprawcami czy uczestnikami. Gdańsk – miejsce, gdzie zaczęła się II wojna światowa – nie może być sceną dla narracji, które rozmywają odpowiedzialność sprawców. Takie działania podważają fundamenty naszej tożsamości i godzą w szacunek dla Ofiar. Jako Prezydent Rzeczypospolitej stanowczo się temu sprzeciwiam. Kto relatywizuje zbrodnie, ten rozbraja sumienie narodu”.
Oto myślenie polskiej prawicy w pełnej krasie – czarno-białe, proste i bezkompromisowe niczym marksizm-leninizm w swoich najlepszych latach. Polska była umęczoną ofiarą wojny, więc pokazywanie Polaków w mundurach Wehrmachtu rozmywa ten podział. I „rozbraja sumienie narodu”. Czyli sumienie bojowe, nierozbrojone, jest najważniejsze. W jakiej epoce tak myślano?
Przy okazji warto wspomnieć, że wystawa w Gdańsku nie jest jakąś sensacją. Podobna ekspozycja była już przedstawiana w 2015 r. na Śląsku. Organizował ją tamtejszy IPN i dotyczyła losów Ślązaków w niemieckich mundurach. Wtedy awantury nie było. Jak to rozumieć? Odpowiedź jest prosta. Czasy były inne. W 2015 r. idea
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Hołownia, czyli harakiri
Polska 2050 rozsypuje się na naszych oczach. A koalicja?
Wybory prezydenckie, ich wynik i cała otoczka polityczna – to wszystko zmieniło polską politykę. Przegrana Trzaskowskiego wepchnęła obóz rządzący w stan zapaści. Jego liderzy sprawiają wrażenie, jakby wciąż nie wyszli z szoku. A my na to patrzymy.
I oto zobaczyliśmy, jak marszałek Sejmu Szymon Hołownia właśnie popełnił polityczne harakiri. On i jego partia. Bo został złapany, jak zajeżdżał do domu europosła PiS Adama Bielana, by po nocy knuć z Jarosławem Kaczyńskim.
Widzimy też, jak Donald Tusk się szarpie i przekłada rekonstrukcję rządu. W zasadzie pozostaje tylko jedno pytanie: czy koalicja ma szansę wywinąć się z kłopotów, czy to już równia pochyła?
Zacznijmy od Hołowni. Sam się przyznał, że dwukrotnie spotykał się z Kaczyńskim w mieszkaniu Bielana późną nocą. O czym rozmawiali? To również wiemy – o rządzie technicznym, którego Hołownia mógłby być premierem, o przedłużeniu jego marszałkowania, o zwołaniu Zgromadzenia Narodowego, które ma przyjąć prezydencką przysięgę Karola Nawrockiego. Plus polityczne ploteczki.
Tak naprawdę to, o czym Hołownia z Kaczyńskim rozmawiał, co ustalał, nie ma już wielkiego znaczenia – samo spotkanie zmieniło układ sił.
Hołownia, zanim wyszły na jaw nocne konszachty z PiS, już był politykiem mocno poobijanym. Jego wynik wyborczy – 4,99% poparcia w pierwszej rundzie – pokazał, że wpływy lidera Polski 2050 są gasnące. Wnioski z tego szybko wyciągnęło PSL, które przyjęło uchwałę o zakończeniu współpracy z partią Hołowni. Ta została więc sama na scenie politycznej, bez struktur i bez sojuszników. Także bez szans na samodzielne wejście do Sejmu, bo w sondażach nie przekracza 5%.
Nocne spotkanie z Kaczyńskim było dla tej resztki wyborców Hołowni potężnym ciosem. Szedł on bowiem do polityki jako człowiek czysty, prostolinijny. To się podobało, w wyborach w 2020 r. w pierwszej turze uzyskał 13,87% poparcia. Ten kapitał pozwolił mu przetrwać do 2023 r., zawrzeć koalicję z PSL i wprowadzić do Sejmu 31 posłów. Ale półtora roku marszałkowania i różnych zwrotów oraz nieudane tegoroczne wybory mocno nadszarpnęły jego pozycję. A knucie z Kaczyńskim, w tajemnicy nawet przed najbliższymi współpracownikami, ostatecznie ją zrujnowały.
Nie ma bowiem dziś powodu, by głosować na Hołownię i jego partię, gdyż nie wiadomo, co ją wyróżnia. Nie wiadomo, czego chce (poza stanowiskami), w oczach wyborców jest ugrupowaniem niepotrzebnym. A Hołownia z idealisty przeistoczył się w krętacza i intryganta. Gdy ujawnione zostały jego nocne kontakty z Kaczyńskim, pojawiła się teoria, że może to być wstęp do jakiegoś odwrócenia sojuszy, do wyjścia Polski 2050 z koalicji.
Szybko jednak się okazało, że to strachy na lachy. Politycy Polski 2050, postawieni wobec wyboru: lojalność wobec Hołowni czy stanowisko, zaczęli wybierać to drugie. Dziś zatem Hołownia nie ma ani twarzy, ani wyborców, ani partii, która jest zbiorem kilkudziesięciu ludzi grających na siebie.
Mogliśmy o tym się przekonać podczas środowego głosowania nad nowelizacją ustawy zwiększającej wydatki budżetowe na budownictwo społeczne. Ta ustawa to oczko w głowie Lewicy, pilotował ją zresztą jej przedstawiciel w Ministerstwie Rozwoju
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Jak socjal wygrał z politykami
Polska ma jeden z najhojniejszych systemów wsparcia dla rodzin na świecie
Prof. Ryszard Szarfenberg – politolog, wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Członek Zarządu Polskiego Towarzystwa Polityki Społecznej. Przewodniczący Rady Wykonawczej Polskiego Komitetu European Anti-Poverty Network (EAPN Polska), prezes zarządu ATD Czwarty Świat.
Jego książka „Krytyka i afirmacja polityki społecznej” uznana została przez Komitet Nauk o Pracy i Polityce Społecznej PAN za najlepszą pracę naukową roku 2008.
Przerzucam dane… Raporty Poverty Watch 2024 i Szlachetnej Paczki wskazują, że w Polsce rośnie skala ubóstwa. W 2022 r. poniżej minimum egzystencji żyło 1,9 mln osób, a w 2023 r. już 2,5 mln. To najgorszy wynik od 2015 r. Dlaczego tak się dzieje? Jako państwo jesteśmy coraz bogatsi, a liczba żyjących w ubóstwie rośnie.
– Samo bogactwo kraju nie gwarantuje, że wszyscy będą w nim żyli na wysokim poziomie. Są dużo bogatsze i dużo potężniejsze kraje niż Polska, a ubóstwo jest tam bardzo mocno obecne. Bezdomność w Stanach Zjednoczonych… W krajach tak bogatych jak Belgia, Holandia także nie brakuje bezdomnych. A Paryż i Francja?
A Polska?
– Jeśli chodzi o Polskę i wskaźniki ubóstwa, to właściwie od roku 2014 sytuacja się poprawiła, szczególnie w przypadku dzieci, i była w miarę stabilna. I nagle przyszło załamanie w 2023 r. Tłumaczę to przede wszystkim brakiem waloryzacji 500+ i zasiłków rodzinnych przy wysokiej inflacji w latach 2022-2023. Z kolei w 2024 r. sprawdziły się nasze optymistyczne prognozy, że ubóstwo spadnie do poziomu sprzed roku 2023. Tak się stało! Czyli skok w roku 2023 był czymś jednorazowym.
Dlaczego rok 2024 okazał się tak dobry?
– Po pierwsze, poprawiła się sytuacja gospodarcza, spadła inflacja i realnie wzrosły dochody. Po drugie, podniesiono świadczenie 500+ o 300 zł, co zrekompensowało spadek jego wartości realnej.
To uściślijmy jeszcze jedno: od jakich dochodów zaczyna się granica ubóstwa?
– Tutaj mamy do czynienia z wieloma granicami. Najniższą jest ubóstwo skrajne – to granica minimum egzystencji – i w 2024 r. dla gospodarstwa jednoosobowego było to 972 zł miesięcznie. Czyli jeśli osoba miała wydatki niższe niż ta kwota miesięcznie, była uznawana przez GUS za skrajnie ubogą.
Za te pieniądze musiała kupić jedzenie, leki, zapłacić za mieszkanie, ubranie…
– Zapłacić za wszystko. Za podstawowe potrzeby. Druga kategoria, która także służy GUS do określenia sfery niedostatku, to minimum socjalne. W 2024 r. w IV kwartale wynosiło ono 1863 zł dla jednej osoby. To dwa razy więcej niż minimum egzystencji. Ale na jedną osobę miesięcznie, na wszystko, to też dość skromna suma. Zwłaszcza gdy popatrzymy na Warszawę czy duże miasta.
Kogo dotyczy ubóstwo? Ludzi schorowanych, seniorów? Bo trudno uwierzyć, że młodych rodzin – bywa, że oficjalne dochody wykazują niskie, ale pracują na czarno.
– GUS bada ubóstwo na wydatkach, nie na dochodach, więc to, czy ktoś ma dochody z pracy na czarno, nie ma większego znaczenia. Dane o wydatkach uznawane są za mniej obciążone problemami, co nie znaczy, że problemów z nimi nie ma. Dochody czy wydatki to tylko część obrazu. Są jeszcze długi, które trzeba spłacać.
W ubóstwo rodziny są wpychane poprzez długi?
– Może tak się zdarzyć nawet w przypadku rodzin, które mają dochody powyżej minimum socjalnego. Wydatki na spłaty kredytów wyraźnie wzrosły podczas inflacji, bo wtedy wzrosły również stopy procentowe. I to był problem dla młodych rodzin z klasy średniej, które mają pracę, ale nie zarabiają dużo ponad średnią. Jeśli wzięlibyśmy pod uwagę ubóstwo pracujących z tych gospodarstw domowych, w których głównym źródłem dochodu jest praca, to nawet w tym przypadku mamy 4,7% ubóstwa skrajnego.
To dużo.
– Jak przeliczyłem, w 2024 r. było to ok. 718 tys. osób. Czyli wszyscy dorośli pracują, a gospodarstwo jest poniżej granicy ubóstwa skrajnego. W latach 90. powtarzano, że bezrobocie równa się ubóstwo. Że trzeba walczyć z bezrobociem, żeby zwalczyć ubóstwo. Dzisiaj bezrobocie mamy jedno z najniższych w Unii Europejskiej, a nadal mamy ubóstwo skrajne i niedostatek wśród pracujących.
A może to rzecz nieunikniona? I zawsze jakaś niewielka grupa będzie w sferze ubóstwa?
– 1,9 mln to wcale nie jest niewielka grupa.
Zapytam więc inaczej: ubóstwo to stały element w społeczeństwie kapitalistycznym?
– To zależy od systemu ochrony socjalnej. Możemy być bogatym społeczeństwem, a być skąpi dla naszych najuboższych. Politycy myślą: powinni iść do pracy i trzeba ich do tego motywować niskimi świadczeniami. Jednym z problemów, nad którymi
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Nierozliczona zbrodnia jest jak klątwa
Kiedy będą ekshumacje w 1630 miejscowościach, których mieszkańców wymordowano?
Tadeusz Samborski – poseł PSL w Sejmie II, IV i X kadencji. W latach 1996-1998 i 2002-2004 był prezesem Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie.
5 czerwca Sejm uchwalił, że 11 lipca będzie Narodowym Dniem Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa dokonanego przez OUN i UPA na ziemiach wschodnich II RP. „Głównym celem przyjęcia ustawy jest trwałe uczczenie pamięci męczeńskiej śmierci ponad 100 tys. Polaków, głównie mieszkańców wsi, którzy zginęli z rąk nacjonalistów z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) oraz innych ukraińskich formacji nacjonalistycznych w latach 1939-1946”, czytamy w uzasadnieniu.
Ataki na polskie wsie rozpoczęły się wiosną 1943 r., a ich apogeum miało miejsce w lipcu 1943 r. Symboliczną datą jest 11 lipca 1943 r., „krwawa niedziela”, kiedy Polacy byli mordowani w 99 miejscowościach. Wiosną 1944 r. oddziały UPA przeniosły ciężar działań na ziemię lwowską i Podole. Historycy liczbę polskich ofiar czystek etnicznych szacują na 100-130 tys. osób.
Sejm przyjął ustawę, na mocy której 11 lipca, Dzień Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa na Wołyniu, jest świętem państwowym. Od lat 90. „chodził” pan wokół tej sprawy, a teraz był pan posłem sprawozdawcą. Wołyń jest panu rodzinnie bliski?
– Wokół tej sprawy „chodziło”, jak pan to określił, kilkanaście osób, reprezentujących środowiska kresowe: np. płk Jan Niewiński, Witold Listowski, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, a także politycy PSL: Franciszek Jerzy Stefaniuk, Jarosław Kalinowski, później Władysław Kosiniak-Kamysz i Piotr Zgorzelski. Moja rodzina nie jest z Wołynia, mieszkaliśmy w Gańczarach, 9 km od Lwowa. W listopadzie 1946 r. rodzice musieli opuścić ojcowiznę, przesiedlono ich do Rogowa, na ziemi legnickiej. Na stacji witała ich jeszcze niemiecka tablica z nazwą Rogau.
Tą problematyką zacząłem się interesować przez kontakty z Kresowianami, którzy mieszkali obok nas. Już nie żyją, ale to, co opowiadali… To było niewiarygodne, wydawało mi się, że to jakieś konfabulacje. Zwłaszcza opisy tortur i okrucieństwa. Trudno było mi w to uwierzyć. Potem pisałem doktorat o mniejszości ukraińskiej w II RP i kwestii tej mniejszości w działalności polskiej dyplomacji. By pozyskać materiały, jeździłem do Lwowa. Prowadziłem kwerendę w tamtejszych archiwach, ponad pół roku tam mieszkałem. We Lwowie zetknąłem się z prof. Mieczysławem Gębarowiczem, wielką postacią, uczonym, historykiem sztuki. W dzień pracowałem w archiwach, a wieczorami profesor zapraszał mnie do siebie na kolację. I przez trzy-cztery miesiące, dzień w dzień, opowiadał o Kresach, o tamtej Polsce. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć, na czym to wszystko polega.
Tymczasem w Polsce pamięć o Kresach gasła. Książka Józefa Turowskiego i Władysława Siemaszki dokumentująca zbrodnie na Wołyniu, wydana w roku 1990, była jak biały kruk.
– To był proces, działo się to krok po kroku. Był płk Jan Niewiński, który Kresowian organizował. Zaczęli także pojawiać się ludzie, którzy do Wołynia zaczęli się przyznawać: Mirosław Hermaszewski, Czesław Piotrowski, Krzesimir Dębski – coraz więcej ludzi zaczęło głośno mówić: moja rodzina też stamtąd pochodzi, też mamy tragiczne wspomnienia! I powoli Wołyń zaczął wychodzić z kręgu niepamięci – ludzie przestali się bać i zaczęli mówić. Choć w zasadzie ci starsi do końca z obawami, nigdy nie było w tym otwartości, tylko w cztery oczy…
Jakby przekazywali największą tajemnicę, którą trzeba ukrywać…
– Jakby się bali otwarcie przyznać, że im pół rodziny wyrżnęli. Jakby mieli poczucie winy, że widzieli… Może też był strach, że to się powtórzy. W każdym razie ludzie zaczęli się otwierać. I zaczęło się upominanie o prawdę. Początkowo było to nieśmiałe, ale każdy kolejny rok posuwał nas do przodu.
Jan Niewiński organizował spotkania Kresowian. Byłem na jednym z nich, w siedzibie NOT na Czackiego w Warszawie. Pełna sala, starsi, spracowani ludzie, znoszone garnitury, garsonki… Słowa o Wołyniu. I zero zainteresowania dziennikarzy. Pamiętam też, jak ze zdumieniem słuchano Marii Berny, senator z listy Lewicy.
– Jan Niewiński to ostatni komendant samoobrony polskiej w miejscowości Rybcza koło Krzemieńca. On nas wszystkich zaczął gromadzić. Miejscem naszych spotkań było Muzeum Niepodległości, tam się tworzył ruch, w zorganizowanej postaci, jako komitet społeczny obchodów kolejnej rocznicy. I 60. rocznicę masakry, w 2003 r., organizował już komitet społeczny. Choć to wciąż było jakby poza głównym nurtem. Nie tylko politycy nie chcieli tym się zajmować. Pamiętam, jak podczas jakiejś uroczystości w Galerii Porczyńskich powiedziałem jednemu z dostojników Kościoła, że wracam do propozycji, by zamontować w warszawskim kościele tablicę poświęconą zamordowanym na Wołyniu kapłanom. A kardynał mi odpowiedział: panie dyrektorze, Polacy najpierw niech się sami ze sobą rozliczą ze swoich win i grzechów…
Pan zaczął organizować uroczystości w Legnicy.
– Tu zadziałał prosty mechanizm poczucia niesprawiedliwości. Dlaczego te ofiary mają być ukryte, dlaczego mamy o nich nie mówić? A jeśli już, to w ciszy, półgębkiem? Zacznijmy mówić, przez nabożeństwo, bo modlitwy nikt nie zakwestionuje. Czyli zaczęło się nie od sesji naukowych, wystąpień polityków, ale od nabożeństw. I w tych nabożeństwach zawsze układałem teksty do modlitwy wiernych. Wkładałem tam swoje myśli, modliłem się za ofiary, ale zawsze też wspominałem o Ukraińcach, których historiografia nazywa sprawiedliwymi, a ja – szlachetnymi. Czyli o tych, którzy ratowali Polaków sąsiadów i nie chcieli uczestniczyć w zbrodniach. Ich liczbę szacuje się na 60 tys. To była mniejszość, ich szlachetne postawy nie były powszechne, dlatego tym bardziej je doceniam. Wszyscy powinniśmy docenić tych Ukraińców, którzy w tamtych tragicznych dniach zachowali człowieczeństwo.
Obchody się rozrosły.
– Wzbogaciliśmy je o seminaria naukowe, o część artystyczną. Ludzie przychodzili. Na Dolnym Śląsku co drugi mieszkaniec ma korzenie kresowe.
Historycy szacują, że ze Wschodu przesiedlono 1,8 mln Polaków.
– To masa ludzi. Oni mają swoją pamięć – organizując uroczystości upamiętniające tamten czas, mogliśmy liczyć na Kresowian, ich potomków, na samorządowców, lokalnych działaczy. To ich działalność sprawiła, że pamięć o Kresach, o Wołyniu przetrwała. Naszym działaniom zawsze towarzyszyła maksyma: „Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”. Skuteczną pomoc otrzymałem też ze strony PSL. Waldemar Pawlak podpisał umowę o współpracy z Kresowym Ruchem Patriotycznym kierowanym przez Jana Niewińskiego. Mogłem też liczyć na Jarosława Kalinowskiego, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Franciszka Stefaniuka, Adama Struzika, Piotra Zgorzelskiego, Stanisława Wójcika, Bożenę Żelazowską, Janusza Gmitruka, Tadeusza Skoczka, Annę Panas, Tadeusza Sławeckiego.
Skąd poparcie PSL?
– Mamy swoją wrażliwość. Poza tym niemal wszystkie ofiary to chłopi, mieszkańcy wsi i miasteczek Wołynia, Podola, Pokucia, Polesia, ziemi lwowskiej… Pamięć o nich to nasz moralny i patriotyczny obowiązek.
I to posłowie PSL podpisali się pod wnioskiem o ustanowienie 11 lipca świętem państwowym.
– A gdy Sejm to przegłosował, niemal jednogłośnie, Konfederacja napisała, że to jej sukces. Potem musieli przyznać, że to był wniosek PSL. Dziś może to więc wyglądać tak, że sprawa upamiętnienia Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów nas jednoczy, ale przecież było różnie. Gdy w drugiej kadencji Sejmu zacząłem składać interpelacje, często odpowiadała mi cisza. Pamiętam porażkę z roku 2013, gdy nie udało się na określenie zbrodni wołyńskich
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Czy głos każdego wyborcy został dobrze policzony?
Nie. I zawsze będą wątpliwości, czy Nawrocki został wybrany legalnie
Wszyscy wiemy, że wynik wyborów prezydenckich w rzeczywistości jest inny niż ten, który ogłosiła PKW.
We wtorek 1 lipca o godz. 18.45 nastąpiło to, czego wszyscy się spodziewaliśmy – Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego ogłosiła ważność wyboru Karola Nawrockiego na prezydenta RP. Izba podjęła tę uchwałę w 18-osobowym składzie, zgłoszono trzy zdania odrębne.
Czy w związku z tym sprawa wyborów została zamknięta? No nie. I można z całym przekonaniem orzec, że sposób, w jaki potraktowali ją sędziowie z IKNiSP i partie polityczne, wystawia im jak najgorsze świadectwo.
I.
Zacznijmy od kwestii formalnej, która mocno porusza środowiska prawnicze. Otóż Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego nie jest sądem. Jest ciałem wybranym nielegalnie, zlepionym z pisowskich prawników, i nie powinna orzekać w tej sprawie. Można było z tego kłopotu wybrnąć, przekazując ocenę ważności wyborów Izbie Pracy, która jest umocowana prawnie, tworzą ją sędziowie legalnie wybrani. Można też było przyjąć tzw. ustawę kompetencyjną, która uznanie wyniku wyborów składała w ręce najstarszych stażem sędziów. Ale tę ustawę zawetował Andrzej Duda, by jego było na wierzchu.
Mamy więc sytuację taką, że ważności wyboru Karola Nawrockiego nikt nie stwierdził. A powinien Sąd Najwyższy.
II.
W wyniku informacji, które dostały się do opinii publicznej, znacząca liczba Polaków uważa, że wybory mogły zostać sfałszowane. I że głosy powinny być przeliczone jeszcze raz. Aż 40% Polaków myśli, że wybory mogły być sfałszowane. Ponad 60% chciałoby ponownego przeliczenia głosów. Ta grupa jest rozbita – 30% chciałoby ponownego przeliczenia we wszystkich komisjach wyborczych, 31% tylko w tych, co do których zgłoszono protesty. Warto zwrócić uwagę na postawę wyborców koalicji rządzącej. Aż 57% chce ponownego liczenia we wszystkich komisjach. 36% – tylko w komisjach, których dotyczyły protesty wyborcze. I ledwie 5% mówi, że nie trzeba liczyć w ogóle. Ta postawa ma swoje źródła, nie wzięła się znikąd.
III.
Wynik wyborów prezydenckich w rzeczywistości jest inny niż ten, który ogłosiła PKW – to bezdyskusyjne i udowodnione. Okazało się przecież, że podział głosów w komisjach, które sprawdzono jeszcze raz, nie zgadzał się z tym, co zostało zapisane w protokołach. A jeżeli sprawdza się 19 komisji i w 12 wynik wpisany do protokołu jest inny niż w rzeczywistości, podpowiada to, że w innych komisjach mogło być podobnie. Kłopot w tym, że tę podpowiedź sędziowie IKNiSP zignorowali.
Mówił o tym w Sądzie Najwyższym zastępca prokuratora generalnego Jacek Bilewicz: „Tak naprawdę do tej pory nie wiemy, jaki jest wynik wyborczy, bo nie można w sposób jawny i pewny określić przewagi jednego z kandydatów. Ponieważ SN nie zdecydował się na przeliczenie kart we wszystkich komisjach, w których zachodziły anomalie, nie sposób określić, jaka była dokładna różnica między kandydatami. Prokuratura nie chce zmieniać wyniku wyborów, jednak wskazuje, że powinny być ustalone dokładne ich wyniki”.
Dla „Rzeczpospolitej” wypowiedział się też sędzia Wojciech Hermeliński, były przewodniczący PKW i były sędzia Trybunału Konstytucyjnego: „Jeżeli już jest tyle podejrzeń, tyle ustalono w wyniku badania tych kilkunastu komisji, że w nich dochodziło do pomyłek co najmniej, to myślę, że w wielu innych komisjach pewnie też. Zasada prawdopodobieństwa wskazuje na to, żeby liczyć się z tym, że w innych komisjach też mogło dojść do tego rodzaju historii”.
„Nie mamy pewności co do wyników wyborów prezydenckich” – to z kolei słowa Ryszarda Kalisza, członka PKW. „Nie ma tej pewności prokuratura, bo postanowiła przeliczyć głosy w 296 komisjach. A jeżeli toczy się postępowanie przygotowawcze, to znaczy, że jest uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa”.
Ale te słowa i te działania nie przekonały sędziów Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Sędzia Krzysztof Wiak, przedstawiając jej stanowisko, stwierdził, że do sądu wpłynęło ponad 54 tys. protestów wyborczych, lecz za zasadne uznano 21. I dodał, że nie miały one wpływu na ostateczny wynik wyborów. Sędzia Wiak jest mało precyzyjny. Oczywiście, że te różnice (pomyłki, fałszerstwa – jak było naprawdę, powinna wyjaśnić prokuratura) wpłynęły na wynik
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Bliski Wschód – te problemy do nas przyjdą
Wojny bliskowschodnie kosztowały USA już 8 tysięcy miliardów dolarów
Krzysztof Płomiński – dyplomata, specjalista od krajów arabskich. W MSZ przepracował kilkadziesiąt lat (1971-2006), był m.in. ambasadorem Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990-1996) i Arabii Saudyjskiej (1999-2003), a w latach 2004-2006 dyrektorem Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu. W 2019 r. opublikował wspomnienia „Arabia incognita. Raport polskiego ambasadora”.
Panie ambasadorze, jak w tej chwili wygląda sytuacja na Bliskim Wschodzie? Czy Iran się obronił, czy został rzucony na kolana?
– Poczekajmy. Nie wiemy jeszcze, jak sytuacja się rozwinie. Czy to jest rzeczywiste zawieszenie broni, po którym nastąpi formalny rozejm i być może zostanie uruchomiony proces pokojowy, czy też będzie okres niestabilności, wzajemnego nękania. Generalnie na pewno Iran nie został rzucony na kolana do tego stopnia, żeby przyjąć warunki czy bezwarunkową kapitulację. Ale czy jest gotów wejść w dialog ze Stanami Zjednoczonymi, szukać jakiegoś rozwiązania? Myślę, że na to pytanie nikt nie jest w stanie odpowiedzieć. Tym bardziej że w całej tej wojnie nie chodziło jedynie o program atomowy.
To mógł być pretekst?
– Zgadzam się z opiniami szefowej amerykańskich służb specjalnych Tulsi Gabbard i większości przedstawicieli Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, że tu nie było bezpośredniego zagrożenia. Nie było tak, że lada moment ajatollahowie wyjdą z walizkami pełnymi bomb. To jeszcze nie ten etap. Ale Iran, poza programem atomowym, od dawna budzi emocje i kontrowersje. Jedna to jego wpływy w regionie. Owszem, od czasu terrorystycznego ataku Hamasu na Izrael zostały one bardzo ograniczone i zmniejszone – i w Libanie, i w Syrii, aż do Jemenu. Natomiast nigdy nie zostały całkowicie wykorzenione. I w dalszym ciągu mają potencjał odbudowy.
Dlaczego?
– Bo z jednej strony jest element religijny, z drugiej bardzo nośny czynnik palestyński. A także powszechna obawa przed polityką Izraela. Izrael prowadzi w tej chwili politykę supermocarstwa regionalnego i takim mocarstwem z pewnością stał się jeszcze przed atakiem na Iran. W nieodległej perspektywie będzie to zmuszało wszystkie kraje regionu do przewartościowania dotychczasowej polityki i zmiany układu sił.
Druga sprawa, jeśli chodzi o Iran, to jego program rakiet balistycznych. W tym konflikcie to nie broń atomowa, tylko te rakiety okazały się bronią, która rzeczywiście zagroziła Izraelowi. Bo zaczęły się przedzierać przez żelazną kopułę, przez system obrony powietrznej Izraela.
Kolejny element, z którym należy się liczyć, to pytanie, czy Iran, który dotychczas prowadził konsekwentną politykę niewchodzenia w formalne sojusze z innymi mocarstwami, tej polityki nie zmieni. Nie sądzę, żeby szukał takiego sojuszu z Rosją, ale z Chinami jak najbardziej.
Oto więc bliskowschodni kocioł – polityka Iranu, polityka Izraela, problem Palestyny oraz czynnik religijny. Do tego mieszające w tym kotle supermocarstwa.
– Na Bliskim Wschodzie mamy do czynienia z całym splotem konfliktów, które w większości są niestety konsekwencją polityki naszych amerykańskich sojuszników. Przekonania, że tamte ludy rozumieją tylko siłę. W związku z tym w ciągu dekad żaden konflikt nie został rozwiązany.
Bo jedną wojnę gaszono następną.
– Tworzył się łańcuszek, nie było widać końca. Choć w pewnym momencie w Stanach Zjednoczonych w różnych środowiskach zaczęto myśleć refleksyjnie. Najwyraźniejszym przejawem tej zmiany myślenia i refleksji na temat polityki bliskowschodniej była wizyta prezydenta Joego Bidena, który przyjechał do Izraela bezpośrednio po zamachach terrorystycznych Hamasu. Mówił wtedy: nasi izraelscy przyjaciele, nie powtarzajcie tych samych błędów, które my popełniliśmy po 11 września! Nie działajcie w zapamiętaniu i z nienawiścią, myśląc jedynie, jak się rozprawić z wrogami siłą, a nie biorąc pod uwagę innych elementów.
Czy to myślenie zachowało się w polityce USA?
– Ono istnieje. Także w bezpośrednim środowisku popierającym Donalda Trumpa. Wynikiem tego były bardzo silne naciski, żeby Stany Zjednoczone nie angażowały się wojskowo w Iranie. Ale zwyciężyła przeciwna grupa. Natomiast przeciwnicy zaangażowania Ameryki na Bliskim Wschodzie na taką skalę, jaka jest w tej chwili, mają coraz więcej do powiedzenia w Waszyngtonie.
Jakie mają argumenty?
– Przede wszystkim finansowe. Wojny bliskowschodnie kosztowały Stany Zjednoczone dotychczas, uwaga, 8 tysięcy miliardów dolarów! Nawet dla takiego bogatego kraju to potężna suma.
Druga sprawa – okazuje się, że te wojny, gniew, zapamiętanie, które towarzyszyły polityce bliskowschodniej, niechęć do używania środków politycznych, zachwiały globalną pozycją Stanów Zjednoczonych. Pisałem o tym wielokrotnie – amerykańskie zapatrzenie w wojnę z terroryzmem islamskim powodowało, że więcej terrorystów się rodziło, niż umierało. To musi budzić refleksję. Również w Europie, która dość nieporadnie i beztrosko przygląda się temu, co się dzieje wokół jej południowych granic. I znalazła się w sytuacji, że z jednej strony ma zagrożenie ze Wschodu polityką rosyjską, a z drugiej cały zespół pełzających zagrożeń ze strony Bliskiego Wschodu, które są w ogromnym stopniu związane z polityką Stanów Zjednoczonych i Izraela.
Na czym polega bliskowschodnie zagrożenie dla interesów europejskich?
– Po pierwsze, mamy w bezpośrednim sąsiedztwie chaos i obszar niestabilności. To oznacza, że nie możemy korzystać gospodarczo ze współpracy i na tym tracimy. Po drugie, istnieje zagrożenie terroryzmem, który stamtąd płynie. Terroryzm nie rodzi się ot tak, na pustyni, bo komuś coś przyszło do głowy. Jest konsekwencją warunków, w których przyszli terroryści żyją. I narzędziem w polityce globalnych oraz regionalnych graczy. Po trzecie, zagrożenia migracyjne. Bieda, chaos, nierozwiązywane problemy przekładają się na miliony uchodźców, którzy mogą kierować się tylko do Europy. Bo gdzie? I wcale się nie zdziwię, jeśli w kolejnych wyborach w Niemczech, przy takiej polityce, jaką Niemcy prowadzą, zwycięży AfD. Albo wejdzie do rządu.
Po czwarte, my, Europa, mamy swoje wartości. Te, które w Gazie Izrael łamie, i to w sposób brutalny, bezwzględny. A Europa się przygląda i w zasadzie milczy.
Trudno nam w Europie atakować Izrael.
– Część Europy wciąż żyje w syndromie Holokaustu, odpowiedzialności za tamten czas. Tylko że tragedia Gazy ma katastrofalny wymiar. A jeżeli popatrzymy na politykę i oświadczenia najbardziej skrajnych sił w rządzie izraelskim, nie ma wątpliwości, że oni wierzą, że z boskiego nadania cała Palestyna należy się Izraelowi.
I zaczynają to realizować.
– Przygotowują się po prostu do tego, żeby i w przypadku Gazy, i w przypadku Zachodniego Brzegu podjąć drastyczne działania, wypędzić ich mieszkańców. Jeżeli popatrzymy na skład rządu izraelskiego i na te najbardziej skrajne partie religijne, to gdyby Izrael był członkiem Unii Europejskiej, zostałby albo obłożony sankcjami, albo usunięty z tego grona. Bo artykułowane są tam często faszystowskie poglądy, co przez społeczność międzynarodową jest w coraz większym stopniu podnoszone. Polityka rządu
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Mózgi twórcze i ambitne
Na górnym piętrze, gdzie zasiadają prezesi wielkich firm z Doliny Krzemowej, zawsze jest jakiś Polak
Piotr Moncarz – polsko-amerykański inżynier, consulting professor na Uniwersytecie Stanforda. Specjalizuje się w inżynierii materiałowej i lądowej oraz wdrożeniach nowych technologii. Współzałożyciel i przewodniczący US-Polish Trade Council. Organizator Poland Day na Uniwersytecie Stanforda. Kieruje hubem Poland in Silicon Valley Center. W 2017 r. został członkiem amerykańskiej National Academy of Engineering (NAE).
Czy to prawda, że Polacy mają talent do informatyki i w Silicon Valley jest ich nadreprezentacja? To mit czy rzeczywistość?
– Trudno powiedzieć, czy to jest mit, czy nie. Trudno mi też stwierdzić, czy w innych narodach jest taki sam procent osób z talentem do informatyki, natomiast jedno jest pewne: pokolenie polskich 20-, 30-, 40-latków wpadło w informatykę jak w gorączkę złota. Faktem jest – bez względu na to, z jakiego powodu – że w Ameryce jest ich bardzo dużo. A od kiedy zaczęto o tym mówić, zaczęli się pokazywać jako grupa. Mieszkam w Dolinie Krzemowej od ponad 50 lat i oczy mi się szeroko otwierają, jak ogromną liczbę młodych, utalentowanych, odnoszących sukcesy informatyków z Polski tu mamy. Nie wiem, czy to odpowiada na pana pytanie – ale jest tu ich koncentracja! Może jest jakiś magnes, wokół którego wszystkie te genialne opiłki się skupiły? Człowiekowi może się zdawać, że świat jest pełen opiłków, a one się skupiły wokół jednego magnesu – Doliny Krzemowej… Nie wiem! Nie potrafię powiedzieć. Ale to jest bardzo obiecujące. I teraz pytanie, jak to wykorzystać.
Na początkowym etapie w liczącym 50 ludzi zespole OpenAI Sama Altmana było aż dziesięciu Polaków. Potem w dziesiątce najważniejszych osób było ich czterech.
Jakub Pachocki ma stanowisko głównego naukowca OpenAI.
„Nie wiem, co Polska robi, by osiągnąć taki poziom, ale ich wpływ jest naprawdę niesamowity”, mówił Altman podczas dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim. Jak wytłumaczyć ten sukces? Czy polscy informatycy są bardziej kreatywni? Czy może tak wyszło?
– Żeby „tak wyszło”, potrzebne były pewne dodatkowe czynniki: wiedza, talent. Oni się tam nie znaleźli przez przypadek, nikt ich na ulicy nie złapał, mówiąc: jest fucha, przyjdźcie popracować. Oni znaleźli się tam dlatego, że są wybitni. I możemy puchnąć z dumy, że taki przypadek się zdarzył, że tych czterech znalazło się w takiej wiodącej grupie.
Myślę o tym, co Polska im dała. Znakomita szkoła średnia, która potrafi młodych zdolnych wyselekcjonować i rozwinąć. Olimpiady matematyczne, informatyczne, świetni nauczyciele – ten system działa znakomicie. Ale co dalej? Dlaczego wyjeżdżają, a nie są tu, w Polsce?
– To jest trochę tak jak z Kopernikiem: gdyby nie wyjechał na studia do Bolonii, nie pospotykał się z różnymi wybitnymi uczonymi tamtych czasów, nie brał udziału w debatach filozoficznych, to pewnie by był profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim – z całym szacunkiem dla profesorów UJ – i nic byśmy dzisiaj o nim nie wiedzieli. Wyjście w świat i znalezienie się w gremium twórczym ma wielkie znaczenie. Dlatego ci zdolni Polacy wyjeżdżają. Kolejna rzecz – to są niespokojne dusze. A niespokojne dusze w dzisiejszym świecie jeżdżą. W dzisiejszym świecie są też centra, w których bardzo dużo się dzieje. A oni chcą być blisko takiego centrum. Nie wyjeżdżają z Polski dlatego, że nie są patriotami, albo dlatego, że tam można zarobić. Nie! Oni chcą być tam, gdzie jest akcja. W centrum doskonałości.
Rozwijać się…
– Tak, pchają się do tego centrum doskonałości. Nasuwa się
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Szykuje się nowa wojna na górze
Elektorat Trzaskowskiego: nie przejdzie do PiS, nie zapomni przeszłości Nawrockiemu
Prof. Robert Alberski – politolog, kierownik Zakładu Systemów Politycznych i Administracyjnych w Instytucie Politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Zajmuje się instytucjami polskiego systemu politycznego oraz problematyką systemów i zachowań wyborczych.
Porozmawiajmy o emocjach elektoratu Rafała Trzaskowskiego. Czy Donald Tusk dobrze zarządza tym elektoratem? Przed 16 czerwca pojawiły się informacje, że wybory mogły być sfałszowane, że zbyt wiele jest nieprawidłowości. Tusk początkowo to bagatelizował, uspokajał, teraz mówi bardziej twardo, że trzeba sprawę zbadać. Podkręca emocje?
– Myślę, że to się dzieje trochę wbrew zamiarom Donalda Tuska, który, generalnie rzecz biorąc, najchętniej te wybory by zamknął, zapomniał o nich i zajął się już czymś innym. Natomiast wydaje mi się, że to jest inicjatywa oddolna, fala, która się pojawiła w pewnym momencie, zapoczątkowana historią nieszczęsnej komisji wyborczej w Krakowie, gdzie pomylono wyniki kandydatów. Ta komisja i kolejne dały asumpt do takich rozważań. Chyba byłoby złym pomysłem ze strony premiera, gdyby przeciwstawiał się tej fali – oczekiwań i emocji własnego elektoratu. To byłoby już za dużo dla zawiedzionych wyborców Trzaskowskiego, gdyby teraz jeszcze…
…tę sprawę odpuścił?
– Proszę zauważyć, że początkowo Donald Tusk bardzo delikatnie o tej sprawie się wypowiadał. Trzaskowski pogratulował zwycięzcy. Liderzy koalicji nie eskalowali sytuacji. Ale sprawa przyszła z zewnątrz i postawiła ich w sytuacji trochę bez wyjścia. Teraz nie mogą tej fali zostawić, muszą do niej się podłączyć. Wbrew pozorom sprawa jest dosyć poważna. Bo jeżeli zostawi pan wyborców z przeświadczeniem, że nieważne, jak się głosuje, ważne, jak się liczy, może to być fatalne, prawda? Ludzie pomyślą: najpierw nam mówili, że każdy głos się liczy, a potem: 1 tys. w tę, 5 tys. w tamtą, to nie ma żadnego znaczenia.
Przeliczmy głosy jeszcze raz
Jak w takim razie traktować poważnie namowy polityków?
– Nie dość, że elektorat Trzaskowskiego jest w fatalnym nastroju po porażce, to jeszcze gdyby się okazało, że kandydatowi, któremu zaufali, specjalnie nie zależy na tym, żeby się dowiedzieć, jak naprawdę było w komisjach wyborczych, byłoby to trochę za dużo. I mogłoby się skończyć bardzo źle w kolejnych wyborach.
Które już niedługo, najpóźniej za dwa lata.
– Wśród instytucji państwa polskiego wybory były jedną z nielicznych, którym ludzie jeszcze trochę ufali. Jeżeli teraz tak do spodu się nie wyjaśni wszystkich przekrętów, do których gdzieś tam doszło, ludzie zostaną z wrażeniem, że w państwie rzeczywiście nic nie działa. I wybory też nie mają wielkiego sensu.
Czyli i Tusk, i Trzaskowski nie mogą porzucić elektoratu. Zostawić go samego ze swoimi myślami.
– Dokładnie o to mi chodzi. Zwłaszcza że ten elektorat, przynajmniej jego część, czuł się trochę zlekceważony i pominięty w kampanii wyborczej Trzaskowskiego.
Z badań wynika, że 40% Polaków chciałoby powtórzenia wyborów. Przeciwnego zdania jest 49,7%. Te 40% to bardzo dużo.
– Rzeczywiście, i to pokazuje, że ci ludzie nie wierzą w wynik. Uważają, że zostali oszukani, że coś jest nie tak.
O czym to świadczy? Że wyborcy żyją w swoich bańkach?
– Generalnie wyborcy żyją w bańkach. Na to nakłada się jeszcze fakt, że w tych wyborach mieliśmy do czynienia rzeczywiście z niewielką różnicą głosów. Wzięło w nich udział praktycznie 21 mln ludzi, a różnica, jak podała nam Państwowa Komisja Wyborcza, wynosi niespełna 370 tys. głosów.
To niedużo.
– Mamy teraz dwie możliwości. Po pierwsze, myślę, że teza, że wybory były nieważne, sfałszowane, że trzeba je powtórzyć, chyba nie będzie miała wielu zwolenników. Natomiast wydaje mi się, że trzeba po prostu jeszcze raz przeliczyć głosy. Bo jeżeli tego się nie zrobi, połowa Polaków w wyniki wyborów nie uwierzy. Owszem, ci, którzy głosowali za Nawrockim, uwierzą. Natomiast druga połowa nie.
I zawsze będzie taki wrzód, stały zarzut, że nie wiadomo, jaki ten prezydent ma mandat.
– Dlatego uważam, że Nawrockiemu, jeżeli te wybory wygrał, a pewnie wygrał, powinno zależeć, żeby w tej sprawie nie było już żadnych wątpliwości. Trochę się dziwię obecnej pisowskiej narracji, że dodatkowe liczenie głosów jest niepotrzebne, nieodpowiedzialne itd. Przecież to będzie stale wyciągane.
PiS powinno mieć tu szczególne wyczucie. Pamięta pan te wybory samorządowe z roku 2015, książeczkowe, które wygrało PSL, bo było na pierwszej stronie książeczki do głosowania? Zyskało wtedy dodatkowo 700 tys. głosów.
– Pamiętam te wybory. Gdy ogłoszono ich wyniki, PiS, że tak powiem, sobie nie żałowało.
PKW uznała, że było źle
Kaczyński wołał, że było wielkie fałszerstwo.
– Dobrze, że pan nawiązał do tego przykładu. Otóż umożliwiono wówczas Fundacji Batorego wyrywkowe przeliczenie głosów w niektórych komisjach wyborczych. Po tej operacji powstał raport, który wyjaśnia, co się wydarzyło. Przy okazji wyszła na jaw jeszcze jedna rzecz. Mianowicie w raporcie wykazano, że komisje obwodowe się mylą, pojawiają się pomyłki dotyczące np. złego kwalifikowania głosów nieważnych, komisje popełniają błędy w rachunkach. To był sygnał ostrzegawczy, który zlekceważono – komisjom obwodowym jednak trzeba patrzeć na ręce. I nawet nie chodzi o to, że ich członkowie działają intencjonalnie, bo po kilkunastu godzinach pracy różne rzeczy człowiek może zrobić.
Bo zmęczenie…
– Przydałby się więc jakiś mechanizm kontrolny. No i ostatnia rzecz – stanowisko PKW. Ono robi wrażenie, bo chyba po raz pierwszy komisja uznała, że było źle.
PKW przyjęła sprawozdanie nie według podziału politycznego, ale niemal jednogłośnie, przy jednym głosie sprzeciwu i dwóch głosach wstrzymujących się. Komisja stwierdziła, że w trakcie głosowania miały miejsce incydenty mogące wpłynąć na wynik głosowania. I pozostawia Sądowi Najwyższemu ocenę ich wpływu na wynik wyboru prezydenta RP.
– To wyraźny sygnał, zły i dla klasy politycznej, i dla państwa. Utrwala istniejący podział. I teraz jedna połowa
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Z pożytkiem dla ojczystego kraju
Prof. Henryk Skarżyński laureatem Nagrody im. Erazma i Anny Jerzmanowskich
Sala Senatorska Zamku Królewskiego na Wawelu była 16 czerwca świadkiem ważnego wydarzenia – wręczenia Nagrody im. Erazma i Anny Jerzmanowskich, przyznawanej przez Polską Akademię Umiejętności. Tym razem „polskiego Nobla” otrzymał prof. Henryk Skarżyński – „czarodziej słuchu”, lekarz, specjalista w otorynolaryngologii, audiologii i foniatrii. Twórca i dyrektor Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu oraz Światowego Centrum Słuchu w Kajetanach.
Nagroda im. Erazma i Anny Jerzmanowskich przyznawana jest od roku 1915. Jej fundatorem był Erazm Jerzmanowski, powstaniec styczniowy, emigrant, który w Ameryce zbudował wielki kapitał. W testamencie zapisał Polskiej Akademii Umiejętności fundusz wieczysty, z którego dochód miał służyć corocznemu nagradzaniu osób zasłużonych dla Polski i społeczeństwa, niezależnie od obszaru ich działania.
Statut fundacji, sporządzony zgodnie z wolą fundatora, podkreślał otwartość, inkluzywność i humanistyczny charakter nagrody. Miała być narzędziem budowania kapitału etycznego społeczeństwa – promowania cnót obywatelskich, zaangażowania publicznego, solidarności międzyludzkiej i troski o duchowy rozwój wspólnoty narodowej.
Wśród jej laureatów byli m.in. metropolita krakowski kard. Adam Stefan Sapieha, Henryk Sienkiewicz, Jan Kasprowicz, Oswald Balzer, Aleksander Brückner oraz Ignacy Jan Paderewski. Przed wojną nagroda stanowiła równowartość 12 kg złota. W czasie wojny kapitał, z którego była wypłacana, przestał istnieć.
Nagrodę reaktywowano w III RP, w roku 2009, w stulecie śmierci Erazma Jerzmanowskiego. Dziś wynosi 100 tys. zł.
Pierwszą laureatką wznowionej nagrody została Janina Ochojska-Okońska. Kolejnymi laureatami byli Jerzy Nowosielski, Andrzej Zoll, Jerzy Owsiak, ks. Adam Boniecki, Krzysztof Penderecki, s. Małgorzata Chmielewska i Hanna Machińska.
Prof. Skarżyński, odbierając nagrodę, wygłosił wykład „Komunikacja międzyludzka podstawą rozwoju współczesnych społeczeństw świata”. Mówił m.in.: „Tę nagrodę imienia wyjątkowego człowieka, niedocenionego chyba w naszej świadomości społecznej, mam zaszczyt otrzymać w 45. roku mojej działalności zawodowej i w 30. roku istnienia resortowego Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu, który bez reszty wypełnił moje życie. Przy tej okazji pragnę pokazać kilka akcentów tego, co wiąże się z moją działalnością, z naszą działalnością naukową i kliniczną. Mówię moją i naszą, bo kroków milowych nigdy nie stawia się samemu, chociaż często indywidualnie wychodzi się po odbiór tak wspaniałej nagrody jak ta”.
Tu jest Polska
Polski Szczecin nie wziął się znikąd. Mógł być wciąż niemiecki
Polski Szczecin nie wziął się znikąd; można rzec, że przypadł Polsce z nadania historii. Ale ją ktoś kształtował. Szczecin mógł być wciąż niemiecki. Już samo ustalenie granicy polsko-niemieckiej na Odrze i Nysie było zuchwalstwem historii. Jeszcze rok wcześniej, w maju 1944 r., nikt ważny o tym nie myślał. Granica miała być oparta na Odrze. I tyle. Potem te wizje nabierały kształtów. Dodano więc, że na Odrze i Nysie Łużyckiej (a nie Nysie Kłodzkiej).
No i Szczecin. To było kolejne zuchwalstwo, bo miasto leżało przecież po zachodniej stronie rzeki.
Jak to się stało?
Za wszystkim stoją ludzie. W II RP był to powiązany z obozem narodowym Polski Związek Zachodni – tam trwały prace i analizy (bezsensowne, wydawałoby się) tłumaczące konieczność wytyczenia granicy na Odrze i Nysie, by zapewnić Polsce bezpieczeństwo i samodzielność gospodarczą. W tej grupie był również Piotr Zaremba, urodzony w Heidelbergu syn Niemki i urzędnika carskiego. W czasie I wojny światowej jego ojciec przeszedł z armii carskiej do oddziałów gen. Hallera. A on? Od urodzenia mówiący po polsku, niemiecku i rosyjsku, wyrósł na polskiego patriotę, zafascynowanego tzw. myślą zachodnią.
Wojnę przeżył w Poznaniu. I już w marcu 1945 r. pojechał do Warszawy, gdzie zgłosił się do Biura Ziem Zachodnich przy Rządzie Tymczasowym z wykładem na temat powojennego zagospodarowania Szczecina. Parę dni później został mianowany delegatem Rządu Tymczasowego na rejon Pomorza Zachodniego, a w kwietniu wyznaczono go na przyszłego prezydenta Szczecina.
Bo miał na tę funkcję, jak to się mówi, papiery. I ją chciał.
Drugim aktorem gry o Szczecin i Ziemie Zachodnie byli polscy komuniści. Choć bardziej pasowałoby powiedzieć: ich część, reprezentowana przez Władysława Gomułkę. Przedwojenna KPP w sporze polsko-niemieckim o Śląsk stała po stronie niemieckiej. O ekspansji Polski na zachód nawet tam nie myślano. Ale dla PPR Ziemie Zachodnie to był cel polityczny, nie tylko możliwość zdobycia w polskim społeczeństwie mandatu na rekompensatę za Lwów i Wilno, ale i szansa – chwycił się jej najmocniej Gomułka – na rozładowanie przeludnienia polskiej wsi, na nową Polskę.
Oto sojusz dwóch nurtów – komunistów, jego ludowej części, i narodowców, marzących o piastowskich granicach na zachodzie. Działacze Polskiego Związku Zachodniego dysponowali opracowaniami, materiałami uzasadniającymi potrzebę granicy na Odrze i Nysie. Komuniści – mieli siłę. Mogli liczyć na poparcie Stalina.
To trzeci aktor. Najważniejszy. Stalin zadecydował o kształcie polskiej granicy zachodniej. Ale musimy też pamiętać, że jego koncepcje dotyczące tej granicy wielokrotnie się zmieniały. Wpływały na to różne czynniki – dokumenty, które docierały na jego biurko, kalkulacje polityczne, memoranda, dyskusje. Także z polskimi komunistami, którzy regularnie, co najmniej raz w miesiącu, byli przyjmowani na Kremlu.
Jeszcze w styczniu 1944 r. Polska w planach Moskwy widniała w kształcie poszerzonego
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl








