Wpisy od Zuzanna Muszyńska

Powrót na stronę główną
Świat

Polacy do Polski

W zeszłym roku w więzieniach na Wyspach przebywało ponad 900 obywateli Polski

Kiedy brytyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych opublikuje przed końcem roku dane dotyczące narodowości przestępców, będziemy się wstydzić za naszych. W opinii dziennika „The Telegraph” w statystykach dominować będą Albańczycy, Rumuni i Polacy. W aresztach Anglii i Walii przebywa ponad 10 tys. cudzoziemców, spośród których najwięcej pochodzi z Albanii (11%), Polski (8%) i Rumunii (7%). Osoby tych narodowości najczęściej deportowano z Wielkiej Brytanii w 2024 r.

Polacy na Wyspach mają na koncie wyjątkowo brutalne przestępstwa. Współczesne niewolnictwo, makabryczne morderstwa, przestępstwa seksualne, liczne przypadki przemocy domowej i przestępczość zorganizowana przyczyniły się do negatywnego postrzegania Polonii w brytyjskich mediach i stały się argumentem w dyskusji o deportacjach zagranicznych przestępców.

Kozioł ofiarny

Polki i Polacy boją się stygmatyzowania po ujawnieniu danych. Wzrostu uprzedzeń wobec migrantów obawiają się również organizacje praw człowieka. Fizza Qureshi z Migrants’ Rights Network uważa, że nagłaśnianie narodowości cudzoziemców, którzy popełnili przestępstwa, jest „rażącym przejawem szukania kozła ofiarnego”. James Wilson z organizacji wspierającej przetrzymywanych w aresztach imigracyjnych w podobnym tonie komentuje decyzję rządzących: „Mniej niż rok po zamieszkach przeciwko azylantom rząd ryzykuje podsycanie dalszych podziałów (…) i uprzedzeń w naszych społecznościach”.

W latach 2015-2025 w brytyjskich sądach skazano ok. 36 tys. Polaków. W zeszłym roku w więzieniach na Wyspach przebywało ponad 900 obywateli Polski. Należy jednak pamiętać, że Polacy mają znacznie niższy wskaźnik przestępczości niż średnia brytyjska (4-5 skazanych na 1 tys. Polaków rocznie wobec 12 skazanych na 1 tys. Brytyjczyków).

Dlaczego rząd chce publikować dane o narodowości przestępców? Konserwatywna opozycja uważa, że laburzyści ulegli presji opinii publicznej. Robert Jenrick, obecny sekretarz sprawiedliwości w gabinecie cieni, mówi: „Wreszcie zobaczymy twardą rzeczywistość – masowa migracja napędza przestępczość w naszym kraju”. Źródła rządowe twierdzą, że zapowiadana publikacja danych to skutek przebudowy resortowych systemów statystycznych, które dotychczas nie podawały szczegółowych informacji na temat obywatelstwa przestępców. „The Guardian” wskazuje, że rządząca Partia Pracy chce zmniejszenia poparcia dla partii Nigela Farage’a Reform UK, która sporo namieszała w wiosennych wyborach do władz lokalnych.

Nigel Farage jeńców nie bierze. Mówi, że w ciągu ostatnich 20 lat przestępczość stała się powszechna w całej Wielkiej Brytanii, kraj stoi „w obliczu upadku społecznego”, a jej dotychczasowe badania w Anglii i Walii były „oparte na całkowicie fałszywych danych”. Szef antyimigranckiej Reform UK twierdzi, że „ludzie boją się chodzić do sklepów” i „wypuszczać z domu swoje dzieci”. Zdaniem Farage’a w wielokulturowym Londynie ubywa turystów i bogaczy. Gdyby został premierem (jego partia prowadzi obecnie w sondażach), to – jak twierdzi – przewietrzyłby wypełnione po brzegi więzienia, wysłał groźnych przestępców za granicę, aby odbyli wyroki m.in. w Kosowie, Estonii i Salwadorze, oraz przeniósł zagranicznych więźniów do kraju ich pochodzenia. Brzmi znajomo?

Deportuj teraz

Wyrzucić wszystkich tych, którzy przyjechali i nabałaganili. Nie wpuszczać nowych, szczególnie tych z małych łodzi – przywrócenie kontroli nad swoimi granicami przez rząd Wielkiej Brytanii było jednym z kluczowych zagadnień referendum w sprawie brexitu w 2016 r. – i jest nim nadal. W przededniu referendum „Daily Mail” informował, że przestępczość wśród imigrantów w Wielkiej Brytanii wzrosła w ciągu pięciu lat o prawie 40%. Pierwsze miejsce na niechlubnej liście skazanych zajmowali Polacy, za nimi Rumuni. 700 wyroków tygodniowo wobec migrantów z Unii Europejskiej budziło wątpliwości, czy rozszerzenie Unii było dobrym pomysłem. „Wolność przemieszczania się prowadzi do dziesiątek tysięcy przestępstw popełnianych każdego roku”, mówił Jack Montgomery, członek eurosceptycznej grupy kampanijnej Leave.EU.

Z danych na koniec 2024 r. wynikało, że na deportacje w Wielkiej Brytanii oczekiwało ponad 19 tys. osób. W latach 2010-2023 deportowano ponad 66 tys. zagranicznych przestępców, w tym dużą grupę Polaków (tu również nie można ustalić ich dokładnej liczby, ponieważ brytyjskie statystyki nie podają szczegółowych informacji co do przyczyn deportacji w podziale według obywatelstwa).

Rząd zaostrza politykę deportacyjną: program „Deportuj teraz, odwołaj się później” [od wyroku], pozwalający na przyśpieszone odsyłanie do ojczyzn cudzoziemców, którzy popełnili przestępstwa i przebywają w więzieniach w Anglii i Walii, zanim będą mogli odwołać się od decyzji brytyjskiego sądu, właśnie rozszerzono z 8 do 23 krajów pochodzenia. Według najnowszych przepisów większość zagranicznych więźniów może zostać deportowana po odbyciu 30% kary, a nie, jak dotychczas, po odbyciu jej połowy. Docelowo rząd chce pójść dalej i wprowadzić natychmiastowe deportacje więźniów obcego pochodzenia. Przepisy nie obejmują terrorystów, morderców ani skazanych na dożywocie. Deportacjom cudzoziemców towarzyszą hasła o „ochronie społeczeństwa przed niebezpiecznymi przestępcami” i „oszczędnościach dla brytyjskich podatników”. Koszt utrzymania jednego więźnia w brytyjskim więzieniu to ok. 50 tys. funtów rocznie.

Rosnąca populacja więźniów w połączeniu z brakiem nowych więzień wywiera presję na system. W sierpniu zeszłego roku w całym kraju w celach były wolne zaledwie 83 miejsca. W październiku z powodu przepełnienia więzień ponad 1,1 tys. osadzonych w Anglii i Walii wypuszczono po odbyciu zaledwie 40% zasądzonego wyroku (nie dotyczy to skazanych za ciężkie przestępstwa, przestępstwa seksualne i terroryzm), co wzbudziło wiele kontrowersji.

Brexit już był, deportacje więźniów przyśpieszają. Zeszłoroczne protesty po zamordowaniu przez ciemnoskórego 17-latka trzech dziewczynek w Southport przerodziły się w antyimigracyjne i antyislamistyczne zamieszki – straszenie obcymi działa niezawodnie. Dotyka m.in. Polaków, także tych ciężko pracujących, którzy miewają pod górkę, co mogą zawdzięczać równie ciężko pracującym na złą opinię Polonii przestępcom z Polski.

Polskie bestie

Zabójstwa z użyciem przemocy są wśród Polaków przyczyną 25-30% skazań. Jedna z najnowszych i najbardziej makabrycznych zbrodni została popełniona przez 42-letniego Marcina M. z Manchesteru. W marcu 2024 r. zabił młotkiem swojego 67-letniego współlokatora Stuarta Everetta, a następnie poćwiartował jego ciało na 27 części, które przewoził autobusami komunikacji miejskiej i rozrzucał w różnych zakątkach aglomeracji manchesterskiej. Do tej pory odnaleziono zaledwie jedną trzecią ciała. M. próbował ukryć zbrodnię, wysyłając z telefonu ofiary wiadomości do krewnych o tym, że Stuart przebywa w szpitalu z powodu udaru, a nawet wysłał kartkę urodzinową do brata zabitego.

W marcu br. M. został skazany na dożywocie z możliwością ubiegania się o zwolnienie po 34 latach. Sędzia określił sprawcę jako osobę mającą „obsesję na punkcie przemocy i makabry”.

Po zabójstwie czteroletniego Daniela Pełki z Coventry w 2012 r. media porównały wygląd chłopca zakatowanego przez matkę i jej partnera do ofiary obozu koncentracyjnego. Dziecko zmuszano do picia roztworu soli, podtapiano w wannie z zimną wodą, głodzono i bito. W chwili śmierci czterolatek ważył zaledwie 10,5 kg – tyle, ile półtoraroczne dziecko. Zmarł z powodu urazu głowy. Oprawcy zostali skazani na dożywocie z minimalną karą 30 lat więzienia. Mariusz K. zmarł w więziennej celi w 2016 r., Magdalena Ł. pół roku wcześniej popełniła samobójstwo, dokładnie w dniu urodzin syna.

Imigranci z Polski, obok licznych przypadków maltretowania dzieci, znajdują się też w czołówce przestępstw popełnianych na tle seksualnym. Seryjny gwałciciel Rafał B. został skazany na dożywocie za sadystyczne gwałty na dwóch Polkach. 40-latek posługiwał się fałszywymi dokumentami. W 2011 r. zgwałcił

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Nie pluj, nie pij, nie hałasuj

Europa broni się przed masową turystyką

Twój samolot właśnie wylądował w tureckiej Antalyi, już chcesz wysiąść i rozpocząć długo wyczekiwany urlop. Wyskakujesz z fotela, wyciągasz rzeczy ze schowka nad głową. W tym momencie namierza cię stewardesa i informuje, że zaraportuje cię jako pasażera zakłócającego lot. Zapłacisz co najmniej 62 euro za naruszenie nowej zasady: od tego roku na tureckich lotniskach odpięcie pasów bezpieczeństwa lub opuszczenie swojego miejsca, zanim maszyna przestanie kołować, grozi mandatem. Na Majorce i Ibizie kary za picie alkoholu w miejscu publicznym wynoszą do 3 tys. euro. Zamiast pływać w kanale weneckim za 350 euro kary, lepiej przepłynąć się gondolą, wyjdzie kilkakrotnie taniej. Muszla z greckiej plaży zabrana do plecaka to kara do 1 tys. euro.

Na pierwszy rzut oka wprowadzanie surowych przepisów wydaje się kąsaniem ręki, która karmi, ponieważ wiele miejsc żyje z turystyki. Władze kurortów i popularnych miast twierdzą jednak, że chodzi o ochronę mieszkańców i odpowiedzialnych wczasowiczów.

Kary na urlopie

Tego lata Europa rozprawia się z niesfornymi urlopowiczami. Do 300 euro za kierowanie pojazdem (e-hulajnogą, samochodem) w klapkach lub boso możemy zapłacić w Hiszpanii, Grecji, Francji, Portugalii i we Włoszech. Barcelona, Albufeira, Split, Sorrento, Cannes i Wenecja to miejsca, gdzie noszenie stroju kąpielowego z dala od plaży może kosztować do 1,5 tys. euro. Dwukrotnie więcej wynoszą kary za picie alkoholu w miejscach publicznych na Balearach i Wyspach Kanaryjskich. Nawet małe wykroczenia, takie jak rezerwacja leżaka poprzez rzucenie nań ręcznika na czas przedłużającej się nieobecności, mogą skutkować wyrwą w wakacyjnym budżecie.

Surowy kodeks postępowania w przestrzeni publicznej został wprowadzony w tym roku w portugalskiej Albufeirze. Nie wolno tam pluć na chodnik, rozbijać namiotu w niedozwolonych miejscach, gotować ani spędzać nocy w miejscu publicznym, zakłócać miru, niszczyć ławek, używać wózków z supermarketu poza terenem dozwolonym i porzucać ich byle gdzie – kary za to wynoszą 150-750 euro. Za paradowanie nago lub akty seksualne w miejscu publicznym przyjdzie zapłacić od 500 do 1,8 tys. euro, za strój plażowy poza plażą od 300 do 1,5 tys. euro. Tyle samo za picie alkoholu i oddawanie moczu na ulicy. „Przestań źle się zachowywać. Szanuj miejscowych. Kochaj Albufeirę” – to hasło kampanii na rzecz odpowiedzialnej turystyki. Miejscowi potwierdzają, że nie dzieje się to na pokaz. Robert Allard, właściciel firmy Go2algarve, zauważa nowe kamery monitoringu i zwiększoną obecność policji w rejonach Albufeiry znanych z życia nocnego. „Niektórzy zostali ukarani grzywną, ale jednocześnie ludzie nie są świadomi nowych zasad, chociaż ulotki są dostępne w lobby hotelowym, a plakaty wiszą wszędzie”, podkreśla.

Zakazy dla turystów nie są niczym nowym. Po renowacji Schodów Hiszpańskich rada miasta w Rzymie uchwaliła w 2019 r. zakaz siadania na nich oraz jedzenia, a sąd administracyjny regionu Lacjum zatwierdził go w 2024 r. Obecnie kara za przycupnięcie na zabytkowych stopniach wynosi od 250 do 400 euro. Za kąpiel w fontannie di Trevi młody Nowozelandczyk zapłacił w lutym 500 euro. Już od 2008 r. nie wolno karmić gołębi na placu św. Marka w Wenecji. Kary urosły przez lata z 50 do 700 euro. Mandaty za noszenie szpilek na Akropolu obowiązują od 2009 r. i wynoszą obecnie do 900 euro. Na sardyńskiej plaży Pelosa nie wolno używać ręcznika, który gromadzi piasek (zaleca się leżenie na macie); na plaży Rosa za wyniesienie w plecaku drogocennego piasku o różowej barwie zapłacimy do 3,5 tys. euro. W Portugalii plażowiczom nie wolno używać przenośnych głośników – kara za granie głośnej muzyki może wynieść aż 36 tys. euro!

„Musimy działać z myślą o ochronie środowiska i starać się, żeby turystyka pozostawała w harmonii z naszym społeczeństwem”, mówił na początku roku Juan Antonio Amengual, burmistrz Calvii na Majorce. „Turystyka nie może być ciężarem dla obywateli”.

Problemy ze zdjęciami

W Palazzo Maffei w Weronie stoi pokryte kryształami Swarovskiego krzesło Van Gogha autorstwa Nicoli Bolli. Dwoje niezdarnych turystów uszkodziło dzieło sztuki, pozując do zdjęć. Para fotografowała się wzajemnie, udając, że siedzą na kryształowym meblu. Kobiecie udało się przysiąść w powietrzu i nie dotknąć siedzenia. Mężczyzna nie był dość ostrożny, a mebel zapadł się pod jego ciężarem. Oboje uciekli w popłochu, co widać na nagraniu z kamer. Krzesło szybko naprawiono, ale muzeum zgłosiło sprawę policji. Nicola Bolla nie potępił

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Wielojęzyczni

Uczą się języków od najmłodszych lat – codziennie

Natalia Wieczorek – nauczycielka z Międzychodu, absolwentka czterech filologii (angielskiej, rosyjskiej, hiszpańskiej i włoskiej) na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, planuje dwie kolejne. Ma osiem certyfikatów szkół językowych.

Aleksander Sikorski – maturę w Gnieźnie zdał na poziomie rozszerzonym z czterech języków obcych, obecnie komunikuje się w 15. Student hebraistyki na Wydziale Etnolingwistyki UAM, lektor i trener nauki języków.

Opowiedzcie o sobie.
Aleksander Sikorski: Jestem 21-letnim poliglotą samoukiem. Tego lata ukończyłem licencjat na poznańskiej hebraistyce, przede mną studia magisterskie z tego zakresu oraz kolejne kierunki studiów (oczywiście filologie). Od ponad 10 lat zajmuję się nauką języków obcych, interesuję się szeroko pojętymi naukami humanistycznymi: historią, literaturą, filozofią czy religią. Na co dzień jestem też dumnym przewodniczącym prężnie działającego Koła Naukowego Hebraistów UAM.

Natalia Wieczorek: Samorozwój i samorealizacja w sferze filologiczno-pedagogicznej to moja pasja i powołanie. Jestem nie tylko filologiem i nauczycielem, ale także oligofrenopedagogiem, logopedą klinicznym, neurologopedą, psychologiem, doradcą zawodowym, pedagogiem szkolnym i specjalnym, certyfikowanym terapeutą behawioralnym w nurcie CBT i terapeutą TUS, terapeutą ręki i stopy, trenerem edukacji włączającej i trenerem grafomotoryki. Komfort i dobrostan moich uczniów nieustannie motywują mnie do poszerzenia kompetencji.

Kiedy przyszła do was świadomość, że języki to jest to?
NW: Odkąd sięgam pamięcią, nieopisaną radość sprawiało mi słuchanie audycji radiowych oraz oglądanie programów telewizyjnych w różnych językach. Uwielbiałam i nadal uwielbiam odkrywać podobieństwa i różnice między nimi, naśladować melodię zwrotów używanych przez bohaterów.

AS: Zaczęło się naturalnie w dzieciństwie, gdy jako dwulatek mówiłem pierwsze słowa po angielsku. W szkole podstawowej doszedł niemiecki, a także inne języki europejskie, których spontanicznie uczyłem się na własną rękę. Po opanowaniu podstaw hiszpańskiego, francuskiego czy rosyjskiego postanowiłem poznać także języki mniejszych narodów. Co roku dokładałem sobie po kolejnym, kontynuując oczywiście naukę wcześniejszych (tak zostało do dziś). Myślę, że to właśnie te mniej popularne języki (jak węgierski czy litewski) uświadomiły mi, jak bardzo fascynuje mnie nauka nowych słów, dźwięków, systemów gramatycznych, porównywanie ich, a także poznawanie poszczególnych kultur. Byłem wtedy gimnazjalistą, ale pasja pozostała do dziś, dzięki czemu jestem spełnionym hebraistą, który w liceum zainteresował się kulturą żydowską, judaizmem i Izraelem, a obecnie realizuje się w tym zakresie naukowo.

Podsumowując: mówicie, czytacie, piszecie w językach…
NW: …angielskim, rosyjskim, hiszpańskim, włoskim, niemieckim, portugalskim, czeskim, japońskim oraz ukraińskim.

AS: Aktualnie znam w stopniu co najmniej komunikatywnym 15 języków obcych, w tym kilka biegle (niemiecki, hiszpański, francuski, rosyjski oraz hebrajski). Znaczną większość stanowią języki europejskie (m.in. włoski, węgierski, litewski, duński, ukraiński, rumuński czy grecki), ale od tego roku uczę się również arabskiego.

Oboje nauczacie języków. Jakie cechy powinien mieć dobry nauczyciel języka obcego?
NW: To czarodziej, który stara się ulepszyć świat uczniów. Naucza, ale również uczy się od nich, ponieważ należy pamiętać, że nauczanie to proces binarny, dwutorowy, oparty na wzajemnym zrozumieniu, empatii, szacunku oraz aktywnym uczestnictwie każdej strony. Dobry nauczyciel to specjalista, który ma supermoc edukowania, otwiera drzwi, wskazuje drogę i tworzy nowe możliwości.

AS: Pięknie powiedziane! Dodałbym, że potrafi nie tylko przekazać wiedzę, ale też zainspirować, zarazić pasją oraz pokazać, że wszystko zależy od nas, naszej determinacji i dociekliwości. Poza tym nauczyciel powinien stworzyć przestrzeń, w której uczeń przestaje się bać popełniać błędy. To ktoś, kto wierzy w potencjał drugiego człowieka, zanim ten sam uwierzy w siebie. Czasem wystarczy jedno dobre słowo, jeden gest wsparcia – i otwierają się nie tylko drzwi językowe, ale i te wewnętrzne. To zawód serca.

Jakich zasad warto przestrzegać, by osiągnąć swój cel językowy? Jakie metody nauki są najlepsze?
AS: Należy kierować się własnymi potrzebami i preferencjami oraz próbować różnych metod w celu znalezienia tych pasujących do naszego stylu nauki. Słowem kluczem jest dla mnie także dociekliwość – warto sprawdzać, weryfikować i drążyć, by znać np. wiele kontekstów użycia danego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Ekologia

Rowerem ku lepszej przyszłości

Ciche, nie smrodzą, nie wymagają betonowych parkingów, tonują ruch w miastach. Zastąpią auto osobowe, komunikację publiczną i samochód dostawczy

Rowerem można dojechać tam, gdzie za daleko na piechotę, ale zbyt blisko, by jeździł pociąg czy autobus. Do najbliższej stacji, przystanku albo z hubu przeładunkowego prosto pod nasze drzwi, z przesyłką kurierską.

Polityki rowerowej mobilności to przede wszystkim edukacja i pieniądze. We Francji od kilku lat można otrzymać dopłatę do roweru transportowego w wysokości do 3 tys. euro. Paryż z okazji letnich igrzysk olimpijskich chwalił się dofinansowaniem w latach 2018-2024 1,5 tys. cargo bike’ów dla przedsiębiorców. Na ulice Kopenhagi, europejskiego lidera transportu rowerowego, wyjeżdża co dzień ok. 50 tys. rowerów cargo. W europejskiej czołówce obok Paryża i Kopenhagi utrzymują się Amsterdam, Berlin i Barcelona. W USA elektryczne rowery cargo walczą o tytuł mistrza dostaw tzw. ostatniej mili z pojazdami autonomicznymi i dronami. Rowerowa Polska również przyśpiesza, będzie gonić czołówkę dzięki dopłatom z funduszy krajowych i unijnych.

Kurier na rowerze

Dwa lata temu Uniwersytet Westminsterski zbadał usługi transportowe świadczone przez rowery w Londynie. Wyniki pokazały, że elektryczny rower cargo dowozi przesyłki na terenie metropolii 1,6 razy szybciej niż furgonetka, co w ciągu roku daje oszczędność ponad 14,5 tys. kg dwutlenku węgla. To znaczy, że rower zmniejsza emisję dwutlenku węgla o 90% w porównaniu z furgonetką z silnikiem Diesla i o 33% w porównaniu z furgonetką elektryczną. Według brytyjskich naukowców nawet połowa wszystkich realizowanych dotychczas przez pojazdy spalinowe miejskich dostaw w Europie mogłaby być realizowana za pomocą elektrycznych rowerów cargo.

Powoli zapominamy, jak wyglądał świat bez zakupów online i dostaw do domu. Na tętniących życiem ulicach miast pojawienie się kurierów rowerowych zrewolucjonizowało sposób, w jaki przesyłki docierają do miejsc przeznaczenia. Rower pozwala na zwinne przemykanie przez zatłoczone śródmieście, zapewniając terminowe dostawy, z którymi tradycyjne pojazdy mają trudności. Daje radę tam, gdzie furgonetka nie może – w strefach dla pieszych, na wąskich uliczkach i w obszarach czystego transportu. Nie zajmuje tyle miejsca; zamiast budować kolejny parking, miasto może np. zaplanować zieloną przestrzeń.

W Nowym Jorku policzono, że dostarczenie paczek z centralnego magazynu do domu klienta na tzw. ostatniej mili stanowi aż 50% całkowitej emisji dwutlenku węgla z dostaw kurierskich. W godzinach szczytu na Manhattanie kurierzy rowerowi są w stanie dostarczyć paczki dwa razy szybciej niż samochody. Każdego dnia w mieście trafia do rąk klientów ok. 2,4 mln przesyłek. Nowojorski wydział transportu wypuścił w ubiegłym roku swój własny model elektrycznego roweru – Cargi B. Dla tamtejszego przedsiębiorcy wymiana pojazdu ciężarowego na elektryczny rower towarowy to oszczędność nawet 13 tys. dol. rocznie.

Warunki pogodowe, bezpieczeństwo i wysiłek fizyczny to największe wyzwania dla transportu rowerowego. Miasta i firmy wdrażają dobre praktyki, aby wesprzeć kurierów. W Tokio otrzymują oni premie za terminowe wykonanie usługi podczas

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Wakacje bez fal

Według ekspertów branży turystycznej 2025 ma być rokiem poszukiwania sensu życia, spokoju i autentyczności

W czasach drukowanych map i przewodników, jeszcze sprzed ery 5G, każda podróż mogła być wyprawą w nieznane. Dziś tajemnica znika. Jedziemy w miejsca dobrze znane – z Instagrama i Facebooka. Ustawiamy się do zdjęć w instagramowych pozach. „Tworzymy kolejną jałową wrzutkę na Instagrama. Nie można nawet zabłądzić, bo wszystko jest na mapach Google’a”, narzeka Portia, młoda bohaterka drugiego sezonu „Białego Lotosu”, amerykańskiego serialu Netfliksa. Tymczasem w trzecim sezonie twórcy umieszczają bohaterów w ekskluzywnym ośrodku z bogatą ofertą wellnesową i ograniczonym dostępem do wi-fi. Z najnowszego raportu Global Wellness Institute wynika, że coraz więcej osób będzie na wakacjach stosować okresowy cyfrowy detoks.

Dokąd na cyfrowy post

Hotele na całym świecie prześcigają się w takich ofertach. Naturalnym kierunkiem wydają się białe plamy na mapach sieciowego zasięgu, np. Grenlandia, Mongolia czy Kambodża. Z nadmorskiego miasta Ilulissat na Grenlandii płynie się łodzią do osiedla domków zasilanych energią słoneczną. Nie ma w nich wi-fi ani telewizji, za to jest widok z okien na lodowiec Eqi. Można patrzeć, jak Eqi zrzuca bryły lodu. Odgłosy cielenia się lodowca podobno sprzyjają medytacjom, a obserwowanie fenomenów przyrody ma ułatwiać cyfrowy detoks.

Kambodżańska Koh Tonsay, Wyspa Królików, to kolejny analogowy raj. Nie ma tam prądu, wi-fi, ruchu samochodowego ani śladu masowej turystyki, jest za to wspaniała flora i fauna. Wokół Koh Tonsay występuje fluorescencyjny plankton. Wchodząc do morza nocą, ma się wrażenie dryfowania po rozgwieżdżonym niebie. Miłośnicy przyrody i spokoju na pewno się nie zawiodą.

Przewijanie TikToka nie wchodzi w grę w Parku Narodowym Doliny Orchonu na surowych przestrzeniach mongolskiego stepu. Zamiast tego można jeździć konno, wspinać się na skałkach albo zamówić masaż u miejscowego szamana w namiocie spa. Świetlik w dachu jurty zapewnia moc doznań nocą, gdy widać przez niego miliony gwiazd.

Kolejny popularny kierunek na wakacje analogowe to Skandynawia. W 2023 r. było głośno o pierwszym na świecie miejscu wolnym od smartfonów i innych urządzeń elektronicznych – wyspie Ulko-Tammio w Zatoce Fińskiej. Do rezygnacji z telefonów i aparatów cyfrowych zachęcają turystów tablice rozstawione przy szlakach. „Krajowy cel podróży roku w Finlandii” przyczynił się do gorącej dyskusji na temat regenerującej mocy odłączenia się od technologii w dziewiczym otoczeniu. Krytycy zarzucali zarządcom „wyspy bez smartfonów” tani chwyt marketingowy. Podkreślali też, że malutka bezludna wyspa znajduje się w zasięgu sieci Nokia (producent „starożytnych” telefonów).

W ofertach urlopu bez telefonu nie brakuje oryginalnych pomysłów na spędzanie wolnego czasu: ośrodek Lake Austin Spa Resort w Teksasie prowadzi zajęcia z pisania dziennika i tworzenia biżuterii. W Viceroy at Ombria w portugalskim regionie Algarve można zostać pasterzem lub uczyć się zbierania miodu. W ofercie amerykańskiego biura podróży FTLO jest „wakacyjny romans”: samotni 25-, 39-latkowie lecą na Kostarykę albo do Hawany tańczyć salsę, wędrować w grupach, odwiedzać lokalne farmy, a przy okazji nawiązywać „prawdziwe” relacje z pozostałymi uczestnikami wycieczki.

Właścicielami ośrodków, które oferują cyfrowy detoks, są często entuzjaści tej idei. Bracia Gavino i Giuliano Puggioni z Sardynii założyli pierwszą agencję cyfrowego detoksu we Włoszech. Za swoją misję uważają „poprawę życia ludzi poprzez bardziej świadome korzystanie z technologii cyfrowej”. Agencja Logout Livenow działa na całej wyspie, oferuje trekking, kajakarstwo, nurkowanie, obserwowanie delfinów, kursy gotowania i obróbki gliny. Bracia Puggioni chcieliby stworzyć społeczność, której członkowie uczą się, jak rozsądnie korzystać z darów cyfrowej technologii.

Współzałożyciel sieci domków Unplugged w Wielkiej Brytanii, Hector Hughes, w poprzednim życiu był pracownikiem start-upów technologicznych. Kiedy dopadło go wypalenie zawodowe, wyjechał w Himalaje odtruwać się i medytować. Tam odkrył, że najbardziej transformacyjną częścią pobytu było wyłączenie telefonu. Wrócił z przekonaniem, że każdy może skorzystać z cyfrowego detoksu. W pierwszym domku sieci Unplugged witał

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bristol, mamy problem

To jedno z najdroższych w kraju miast dla najemców. Co trzeci mieszkaniec obawia się utraty dachu nad głową

Korespondencja z Wielkiej Brytanii

Serce Bristolu bije na Broadmead. Od października ulicę rozświetlają złota choinka i rzędy świątecznych straganów. Bratwursty, sery z Cheddar Valley, grzane wino i cydr, świecidełka i galeria wełnianych skarpet, przydatnych w mieście znanym z mokrych zim i owiec spacerujących po centrum. Gdy szlakiem tym kroczy konsument z grzańcem w dłoni, w ślad za nim podąża nędzarz, który podsuwa mu pod nos kubek na monety. Nagabywany ucieka do jednej z sieciówek w Cabot Circus, gdzie jest cieplej i bezpieczniej. Kloszard nie ma dokąd pójść. Jest wrzodem na ciele miasta.

Każdej nocy na ulicach Bristolu śpi ok. 180 osób. Setki wegetują na sofach u znajomych i rodziny. Miasto, uznane sześć lat temu za europejską stolicę kokainy, dziś walczy na kolejnym froncie – kryzysu kosztów życia, inflacji i braku mieszkań.

Komu mieszkanie

Katrina leży w śpiworze przecznicę dalej, pod Primarkiem. Nie chce być nazywana włóczęgą ani bezdomną. Nie musi żebrać, ludzie sami podchodzą. O gorącą wodę do termosu prosi w kawiarniach – nikt jej nie odmawia. W chłodne noce przenosi się z partnerem bliżej otworów wentylacyjnych w dużych budynkach, śpią w kartonach, z których budują domek. Katrina czeka w kolejce na mieszkanie tymczasowe, ale to kwestia miesięcy, może lat – mówi reporterowi Bristol24/7, niezależnej gazety internetowej.

Między Primarkiem a rondem St James Barton (potocznie nazywanym The Bearpit, czyli Niedźwiedzi Dół) raptem dwa kroki. Wokół placyku z parkiem wieżowce i sznury samochodów. Turyści jadą tędy do dzielnicy uniwersyteckiej Clifton, ze słynnym Clifton Bridge. Z okien autobusów widać obozowisko bezdomnych. Lata temu Bearpit było centrum rozrywek squattersów, dzisiaj przez rondo przewijają się ludzie z różnych środowisk. Ryan i Vicky mówią, że są parą profesjonalistów, nie biorą narkotyków – chcieliby po prostu znaleźć mieszkanie. Przyjechali z Weston-super-Mare. Vicky prowadziła tam dom opieki, mieli gdzie mieszkać, płacili czynsz, ale zamiast oficjalnej umowy najmu doczekali się eksmisji. Vicky ma dzieci, przebywają teraz u rodziny. Nie wiedzą, że mama mieszka w parku.

Timothy ma dyplom z ekonomii i jest nauczycielem matematyki. Odkąd stracił pracę, mieszka w namiocie. Też jest na liście oczekujących na lokum tymczasowe. Narzeka, że mieszkań wciąż brakuje, chociaż samorządy i organizacje charytatywne dostają olbrzymie kwoty na pomoc dla bezdomnych. Link, były szef kuchni, to z kolei weteran Niedźwiedziego Dołu, pod namiotem od siedmiu lat. „Jest mokro i zimno, miałem kolegów, którzy nie przeżyli z powodu braku koca”, opowiada reporterce BBC. Przy temperaturze poniżej zera, opadach i wietrze uruchamiany jest SWEP (Severe Weather Emergency Protocol). Ośrodki społeczne i kościoły zwierają szyki, przyjmując jak największą liczbę potrzebujących. W listopadzie na czas złej pogody Link otrzymał pokój u metodystów w kościele. Zabrał ze sobą psa, dostał filiżankę herbaty, jedzenie, książkę, naładował telefon. Jego przyjaciel Geordie został pod namiotem w Bearpit. „Spotkałem się z nim o ósmej rano, dopiero w południe przestały mu się trząść ręce”, mówi Link.

Z namiotów widać nieczynny dom towarowy Debenhams i ponury wieżowiec hotelu Premier Inn, oba przeznaczone do rozbiórki. Na miejscu Debenhamsa powstanie 500 nowych mieszkań, z których setka będzie sklasyfikowana jako „niedrogie”. Premier Inn ustąpi miejsca pierwszemu prawdziwemu drapaczowi chmur w Bristolu – 28-piętrowemu, z 18-piętrowcem tuż obok. Zamieszkają w nich studenci. Ustawowo 20% lokali ma spełniać warunki mieszkań socjalnych. Co z tego wyniknie dla ludzi z parku? Zapewne nic, poza tym, że zostaną przeniesieni w inne miejsce.

Na palach i w kontenerach

Major, były żołnierz, mieszka w wiosce kontenerowej należącej do organizacji Help Bristol’s Homeless (HBH). Został jej rzecznikiem, mentorem nowych rezydentów i budowniczym. Dziesięć lat służył w armii. Kiedy wrócił z misji w Afganistanie, zmagał się z depresją i zespołem stresu pourazowego. Stracił oszczędności i dach nad głową. Nocował u matki, potem w jej samochodzie, w końcu trafił pod skrzydła organizacji weteranów wojennych. Po nawrocie choroby i pobycie na oddziale psychiatrycznym nie chciał go już nikt.

Jasper, założyciel HBH

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Mizofonia, czyli tortury dźwiękiem

Problem uznawany jest za zmyślony. Bo jak zrozumieć, że ktoś dostaje szału od chrupania, żucia, przełykania, kapania wody z kranu, a nawet oddychania?

Ty być może nigdy nie słyszałeś o mizofonii, za to mizofonik prawie na pewno słyszał ciebie – jak mlaskasz przy jedzeniu, klikasz myszką, pociągasz nosem czy odgryzasz kęs jabłka. Mogło to się zdarzyć w twoim lub w jego domu, w kawiarni, poczekalni, szkole lub biurze, w wagonie metra albo na przystanku. Wykonywałeś proste czynności, nie wiedząc, że doprowadzasz nimi kogoś do szału.

Milena

U Mileny Suproń „to” zaczęło się, kiedy miała sześć lat. Wraz z narodzinami jej siostry pojawił się pierwszy wyzwalacz – odgłosy „ciumkania” niemowlaka pijącego z butelki.

– Mama i tata uważali to za mój wymysł, dostałam od nich okrągłe zero akceptacji – wspomina studentka pierwszego roku finansów w Poznaniu. Podkreśla, że niewiele pamięta z tamtego okresu życia, ale wie na pewno, że jako sześciolatka nienawidząca (!) własnej siostry z trudem radziła sobie z bagażem negatywnych emocji.

Upłynęło sporo czasu, zanim Milenie udało się znaleźć jakiekolwiek pocieszenie… w internecie. – Odkąd pamiętam, umiałam poruszać się w sieci i to tam w wieku 10 lat odkryłam źródło swojego problemu. Sugerowałam mamie, że „to” ma nazwę, ale próby rozmowy spełzły na niczym – opowiada. – Mijał czas, moje samopoczucie się pogarszało, aż w końcu trzy lata później nastąpił kryzys. Trafiłam pod opiekę psychiatry. Lekarz potwierdził autodiagnozę, poinformował rodziców o mizofonii. Mama wreszcie zaczęła mnie słuchać.

13-latce ze wstrętem do dźwięków i depresją pozwolono jeść w odosobnieniu. Odbyła terapię behawioralno-poznawczą u psychologa dziecięcego, nakierowaną na depresję. Ale prawdziwe problemy zaczęły się w szkole średniej.

Końcówka podstawówki i pierwsza klasa liceum przypadły Milenie na czas pandemii koronawirusa. Gdy trzeba było wrócić z nauczania zdalnego do murów szkolnych, bez problemu odnalazła się w nowej szkole. Zyskała przyjaciółkę oraz dużo zrozumienia u nowych kolegów i koleżanek. – Ci, z którymi znałam się bliżej, akceptowali moje prośby o nieżucie gumy czy niemlaskanie – mówi.

Kulminacyjnym punktem tego okresu był wyjazd z rodziną na wakacje do Turcji. Mama i siostra Mileny złapały infekcję w hotelowym pokoju wyziębionym klimatyzacją. Pojawił się nowy wyzwalacz: pociąganie nosem.

– I tu zaczyna się jazda bez trzymanki – ocenia Milena.

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Mają krew na rękach

Kościół anglikański zatajał czyny brutalnego prześladowcy chłopców i młodych mężczyzn

Wybitny brytyjski prawnik John Smyth sadystycznie wykorzystywał uczniów na chrześcijańskich obozach letnich pod koniec lat 70. i na początku lat 80. zeszłego wieku. Kiedy odkryto nadużycia, za zgodą urzędników kościelnych przeniósł się za granicę. W Afryce, gdzie zamieszkał, nadal wykorzystywał dzieci i młodzież.

Ucieleśnienie szatana

John Smyth przyjechał do Londynu w latach 70. Rozwijał karierę prawniczą, ale jako wolontariusz rozpoczął też pracę dla Kościoła anglikańskiego, pełniąc funkcję dyrektora Iwerne Trust w latach 1974-1981. Ów fundusz powierniczy organizował obozy religijne dla chłopców z elitarnych szkół, a jego założycielem był ks. Eric Nash, nazywany Bashem. Obozy, na które uczniowie dostawali imienne zaproszenia, miały strukturę wojskową, Bash był ich komendantem, jego zastępca i liderzy grup – oficerami. Z czasem zaczęto organizować obozy dla chłopców z drugoligowych szkół oraz dla dziewcząt.

Przez obozy Basha przeszło wielu zwierzchników Kościoła, wśród nich arcybiskup Canterbury Justin Welby. Najliczniejszy narybek pochodził z Winchester College, szkoły o religijnych korzeniach. To z niej przyjechał na obóz przyszły biskup Guildford, Andrew Watson, jedna z ofiar Smytha. Smyth wykorzystywał obozy do uwodzenia chłopców, których zapraszał do prywatnej rezydencji niedaleko Winchester. Tam, w ogrodowej szopie, wymierzał im brutalne kary cielesne.

Na początku lat 80. uczniowie donieśli na Smytha. W 1982 r. dyrektor college’u John Thorn odbył z nim rozmowę, zresztą musiał być świadom czynów Smytha, skoro w pamiętnikach nazwał go „ucieleśnieniem szatana”. W tym samym roku fundusz powierniczy Iwerne wszczął dochodzenie przeciwko Smythowi. Raport końcowy sporządził duchowny, który pod koniec studiów mieszkał z przyszłym arcybiskupem Welbym w jednym pokoju. Opis kar cielesnych był przerażający – 100 uderzeń za masturbację, 400 za grzech pychy. Ośmiu chłopców otrzymało w sumie 14 tys. uderzeń kijem, a dwóch innych 8 tys. uderzeń w ciągu trzech lat. Jeden z nich powiedział autorowi raportu, że czuł, jak krew rozpryskuje mu się po nogach.

Ofiary złożyły zeznania, przeprowadzono dochodzenie, ale zarówno szkoła, jak i fundusz powierniczy nie zawiadomiły policji. Zamiast tego dyrektor Winchester College poprosił Smytha o niezbliżanie się do budynku szkoły i zaprzestanie kontaktów z uczniami.

Raport Iwerne Trust nie został upubliczniony do 2016 r. Minęły dekady, zanim nazwisko Smytha trafiło na łamy gazet.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Cmentarze przyszłości

Skromniejsze, bardziej ekologiczne formy pochówku mają być  odpowiedzą na przepełnienie cmentarzy

W większych miastach robi się coraz ciaśniej. Zmęczeni walką o życiową przestrzeń, u schyłku życia coraz częściej odchodzimy od tradycji i wybieramy skromniejsze formy pochówku, proekologiczne i tańsze. Na cmentarzach komunalnych w największych miastach miejsca ma wystarczyć na niespełna dekadę.

Nowoczesne nekropolie powinny wpisywać się w krajobraz miast przyjaznych mieszkańcom. Świeże kwiaty, znicze wielokrotnego użytku, dekorowanie grobu z umiarem, segregacja odpadów, oszczędzanie przestrzeni, różnorodność rytuałów pogrzebowych: od tradycyjnego pochówku po kremację, kriokonserwację czy nawet kompostowanie ciał, tworzenie przestrzeni sprzyjającej wyciszeniu i odzyskiwaniu energii życiowej – to główne założenia cmentarzy przyszłości.

Za mało miejsca

W przeludnionych metropoliach Azji i Ameryki Południowej od dekad projektuje się wieżowce funeralne czy wyspy kolumbaria. Pierwszy taki wieżowiec, 14-piętrowy, zbudowano w latach 80. ubiegłego stulecia w brazylijskim Santos. W stolicy Meksyku zaprojektowano podziemną wieżę zmarłych w dole głębokim na 250 m. W Hongkongu na komunalną niszę urnową czeka się kilka lat. W tym czasie rodzina słono płaci za przechowywanie urny poza domem, zgodnie z wierzeniami, że żywi i martwi nie mogą przebywać pod jednym dachem. Rząd robi wszystko, by promować pochówek ekologiczny, mimo to rozsypywanie prochów w ogrodzie pamięci lub na morzu nie zyskuje zwolenników. Zamożniejsze rodziny za miejsce w prywatnym kolumbarium, niewiele większe od pudełka na buty, płacą tyle, ile w Polsce kosztuje nowy dom na wsi. Stąd pomysł wyspy kolumbarium pływającej po Morzu Południowochińskim, z miejscem na 370 tys. urn. Wyspa miałaby powstać na pokładzie frachtowca, który zawijałby do portu dwa razy w roku podczas świąt. W pozostałe dni krewni mogliby dostać się do zmarłych promem.

Z bliższych nam kulturowo Włoch pochodzi koncepcja chowania zwłok w biodegradowalnych kapsułach, które trafiają bezpośrednio do ziemi. Nad kapsułą sadzone jest drzewo jako naturalny pomnik pochowanej osoby. We Włoszech wolno też rozsypać prochy w naturze i na terenach prywatnych, o ile spełnione są określone warunki. Wolno także przechowywać urnę z prochami w domu.

W ubiegłym roku w Süssen na południu Niemiec otwarto Campus Vivorum – modelowy cmentarz przyszłości. Ma on inspirować do takiego projektowania nekropolii, aby lepiej wspierały przeżywanie żałoby. Campus Vivorum to miejsce dla żywych i umarłych. Zapewnia przestrzeń do medytacji, ale i do wspólnego spędzania czasu. Kluczową rolę w tej koncepcji odgrywa terapeutyczna rola przyrody.

Niemieckie nekropolie od lat wdrażają idee zrównoważonego rozwoju. Prowadzone są zaawansowane prace nad metodą pochówku polegającą na kompostowaniu ciał. Pierwszy na świecie obiekt, w którym możliwa jest „naturalna redukcja organiczna” ludzkiego ciała po śmierci, powstał w 2021 r. w Seattle;

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

To nie turystyka, to inwazja

Airbnb i inne portale turystyczne pod lupą.

Dla turystów przesiadujących w knajpach na barcelońskim deptaku Las Ramblas pierwsza sobota lipca okazała się niezbyt przyjemna – mieszkańcy opryskiwali ich z pistoletów na wodę. Można się spierać, czy protestujący przeciw masowej turystyce barcelończycy posunęli się za daleko, należy jednak pamiętać, że przez niespełna dwumilionowe miasto przewija się rocznie 30 mln gości.

W tym roku znów będziemy bić rekordy – według prognoz Światowej Rady ds. Podróży i Turystyki (WTTC) globalny wkład gospodarczy sektora podróży i turystyki osiągnie najwyższy w historii poziom 11,1 bln dol. Światowe atrakcje najedzie armia korzystających z portalu wynajmu wakacyjnych mieszkań Airbnb – w ubiegłym roku było to 1,5 mld osób. Można się spodziewać, że i ten rekord zostanie pobity, zanim protestujący cokolwiek zdziałają. Zareagować musiała UE, która właśnie dostarczyła europejskim miastom amunicji do „ucywilizowania” zasad najmu krótkoterminowego.

Miasta walczą.

Hiszpania szczególnie odczuwa zmiany wywołane turystyką. Olbrzymie dochody z branży i wiele miejsc pracy przestają cieszyć, gdy dochodzi do zniszczenia przestrzeni miejskiej, a przede wszystkim rynku mieszkaniowego. Szczególnie boleśnie doświadcza tych zjawisk stolica Katalonii. Władze ciężko pracowały, by z podupadłego miasta portowego uczynić godnego gospodarza igrzysk olimpijskich w 1992 r., a później nie zaprzepaścić sukcesu. Nacisk na promocję bez żadnych regulacji okazał się jednak zgubny dla mieszkańców, do tego kryzys finansowy z 2008 r. sprawił, że 400 tys. osób wylądowało na bruku. W ciągu ostatniej dekady czynsze wzrosły o 70%. Zarabiający 1 tys. euro miesięcznie barcelończyk jest bez szans w starciu z klientem Airbnb. Musi też mierzyć się z renomą miasta jako centrum technologicznego, do którego ciągną rzesze zagranicznych, dobrze zarabiających pracowników. Burmistrz Barcelony ma plan wyeliminowania najmu krótkoterminowego – nie zamierza odnawiać żadnej z 10 tys. licencji turystycznych na wynajem, które wygasną do końca 2028 r. Z nowo utworzonego ministerstwa ds. mieszkalnictwa również płyną zapowiedzi interwencji na rynku mieszkaniowym w zależności od regionu, by nie zaburzyć dynamiki branży turystycznej.

W Portugalii pakiet ratowania mieszkalnictwa wart 900 mln euro ogłosił premier António Costa. W przypadku zamiany nieruchomości w lokal dla miejscowych, jej właściciel może liczyć na korzyści podatkowe lub może wynająć ją państwu na okres pięciu lat. Wydawanie nowych licencji na lokale Airbnb ograniczono do mniej zaludnionych obszarów wiejskich. Zakończono także program „złotych wiz” dla obywateli spoza UE, który od 2012 r. przyciągnął 6,8 mld euro inwestycji, głównie w sektorze nieruchomości. Mieszkania w Lizbonie wykupili bogaci Chińczycy. Czynsze w stolicy wzrosły średnio o 37%, tymczasem Agencja Reutera wyliczyła, że w 2022 r. ponad połowa zatrudnionych w Portugalii zarabiała mniej niż 1 tys. euro miesięcznie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.