Andrzej Romanowski

Powrót na stronę główną
Andrzej Romanowski Felietony

Epoka jest polityczna

W Krakowie, w Parku im. Wisławy Szymborskiej, wiszą plansze obrazujące życie poetki. Są wiarygodne częściowo – jak jajeczko częściowo świeże. Czytamy: „W r. 1966 Szymborska wystąpiła z partii”. Ciekawe. Wszak skoro WYSTĄPIŁA, to kiedyś musiała WSTĄPIĆ. Ale o wstąpieniu nie ma w parku mowy. A zatem: WSTĄPIŁA, aby WYSTĄPIĆ? Była, aby nie być? A może nie była? Wielką poetką była, ale w partii nie była?

Nie chcę się czepiać, ale gdybym nic nie wiedział o Szymborskiej, byłbym zdezorientowany. Te tablice są wartościowe – sęk w tym, że bezwiednie powielają stereotypy. A zatem, gdy tylko Szymborska z partii WYSTĄPIŁA, „znalazła się w ciekawszym gronie pisarzy o poglądach antykomunistycznych”. Nie bardzo wiem, kto w latach 60. wyznawał w kraju „poglądy antykomunistyczne” ani dlaczego to hipotetyczne „grono” miało być, niejako z definicji, „ciekawsze”. Wolno przypuszczać, że „grono komunistyczne” było również ciekawe, skoro Szymborska z nim przede wszystkim musiała przestawać – wszak nadal pracowała w redakcji „Życia Literackiego”. Czyli u niewątpliwego „komunisty”, Władysława Machejka.

Nie mam zamiaru lustrować Szymborskiej. Ale chcę tropić dzisiejsze, motywowane politycznie, brązownictwo. Szymborska rzeczywiście była zaangażowana w różne akcje opozycyjne – ale było to później. I szkoda, że o tym w parku nie wspomniano. A jednak publikowała oficjalnie – tak zresztą jak jej rówieśnik, Zbigniew Herbert. „Niezbyt pasowała do oficjalnego nurtu życia literackiego PRL-u lat sześćdziesiątych”? Zapewne, Herbert też nie pasował. Jednak w roku 1975 przyjęła od władz PRL Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Czy ma to znaczyć, że wtedy już pasowała?

Oczywiście trudno oczekiwać, by kilkanaście plansz wchodziło w takie niuanse. Można jednak oczekiwać prawdy. A tu czytamy, że Szymborska WYSTĄPIŁA w proteście przeciw usunięciu z Uniwersytetu Warszawskiego Leszka Kołakowskiego. To kłamstwo. Kołakowski został usunięty nie z uniwersytetu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Europa na krawędzi?

Dziś, 20 stycznia, inauguracja prezydentury Donalda Trumpa. Nie znamy szczegółów uroczystości, ale wiemy jedno: dwa tygodnie temu amerykański Kongres zatwierdził wybór prezydenta. Obradom zawsze przewodniczy urzędujący wiceprezydent, więc tym razem była to Kamala Harris. To ona ogłosiła wygraną rywala. Oto zwycięstwo demokracji – jakże kontrastujące ze szturmem na Kapitol sprzed czterech lat. Niemniej jednak amerykańska demokracja schyliła głowę przed wrogiem demokracji. Oraz przed przestępcą.

Nie wiem, czy Trump jest faszystą. Wiem jednak, że jest natchnieniem dla „międzynarodówki reakcjonistów”, o której mówił niedawno prezydent Francji Emmanuel Macron. Nie wiem, czy Trump u władzy oznacza – jak Hitler – wojnę. Wiem jednak, że zgłosił już – jak kiedyś Hitler i jak ostatnio Putin – pretensje terytorialne. 22 grudnia stwierdził, że USA mogą przejąć kontrolę nad Kanałem Panamskim. Dzień później oświadczył, że „posiadanie i kontrola nad Grenlandią jest absolutną koniecznością”. Z kolei 6 stycznia powtórzył, że wiele osób w Kanadzie chciałoby jej jako 51. stanu USA; „Razem – jakiż to byłby wspaniały naród”. Wprawdzie Trump łaskawca nie zamierza podbijać Kanady – mówi tylko o szantażu ekonomicznym – ale zdążył już opublikować mapę Ameryki Północnej w postaci jednego państwa o nazwie Stany Zjednoczone. Natomiast w przypadku Panamy siły bynajmniej nie wyklucza. Podobnie w przypadku Grenlandii.

7 stycznia gościł tam (prywatnie?) jego syn.

„Trump taki jest zawsze, on tak mówi tylko dla podbicia stawki w negocjacjach”. Tak twierdzą eksperci i może coś rzeczywiście jest na rzeczy. Wszak w słowach prezydenta elekta słychać jakiś zawstydzający brak powagi, jakąś dziecinadę, szarżę i błazeństwo. Ani Hitler, ani Putin nie otwierali na początek swych rządów aż tylu frontów naraz. A przecież Trump ma też front najważniejszy, chiński, dawno otwarty, bo zawsze będący jego obsesją. Zatem szaleństwo? Cóż, bywali szaleńcy u władzy. Czcza gadanina?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Nowa Wiara

„Nie jesteśmy winni, lecz mimo to jesteśmy odpowiedzialni”. Nie wywołaliśmy w roku 1979 rewolucji islamskiej w Iranie, lecz ponosimy odpowiedzialność za świat, w którym zamiana religii na ideologię stała się możliwa. Prof. Krzysztof Pomian w głośnym eseju „Chomeini, Putin i spółka” („Gazeta Wyborcza”, 14-15 grudnia 2024) za punkt wyjścia tego procesu uznaje właśnie tamtą rewolucję. Dziś jest to już tendencja światowa – i zawsze antyeuropejska. Wszak – pisze Pomian – „Zachód, zwalczany przez islamizmy wszelkich obediencji, (…) ale również przez Rosję Putina i Chiny Xi Jinpinga, (…) wyróżnia przede wszystkim oddzielenie państwa od jakiejkolwiek religii”.

Dokonując przeglądu krajów, które na naszych oczach zastąpiły religię ideologią, prof. Pomian pomija Polskę, ale niejeden z jego sądów dotyczy pośrednio także naszego kraju. Wszak w proces ideologizacji religii wniósł wkład „polski papież”. Apelując na samym progu III Rzeczypospolitej o wprowadzenie religii do szkół, Jan Paweł II chciał przecież tego w trybie ekstraordynaryjnym, bez koniecznej w tym celu nowej ustawy oświatowej. A broniąc uparcie „nienarodzonych”, wzywał w istocie do penalizacji przerywania ciąży, a tym samym do zrobienia wyłomu w prawodawstwie państwa – z definicji neutralnego światopoglądowo. Nad prawem stanowionym miało stać Prawo Boże. Takie stanowisko jest nie do przyjęcia przez liberała, ale i dla katolika nie powinno być bezdyskusyjne (nieomylność papieża uznaje się tylko wtedy, gdy mówi on oficjalnie, ex cathedra). A Sobór Watykański II odrzucał w zasadzie „brachium saeculare” – ramię władzy świeckiej.

Dziś, posługując się argumentacją religijną, atakują nasz świat nacjonalizmy. Prof. Pomian powiada, że są one groźne nie tylko dlatego, że rozsadzają Unię Europejską, lecz i dlatego, że godzą „w autorytet wykształconych elit, i to nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy ma on legitymację naukową, jak o tym świadczą sprzeciwy wobec masowych szczepień czy wobec prób zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Wilno krzepi

Do Wilna tylko autobusem. Trasę z Warszawy znam od dziesięcioleci i byłem jej zawsze wierny. Ale tym razem jechałem z Krakowa – niemal dwa razy dłużej. Czy było warto? Cóż, dla Wilna warto się pomęczyć. A przy okazji – pomyśleć.

Kraków-Wilno! Droga, którą w roku 1551 przemierzał konno Zygmunt August, towarzysząc trumnie swej żony, Barbary. Tę miłość ostatniego Jagiellona pamiętamy po stuleciach, dlaczego więc uległa zapomnieniu miłość nie mniejsza: jego stryja Aleksandra? Ona też była tragiczna, bo żona, Helena Moskiewska, nie mogła być jako prawosławna królową Polski, nie mogła też zostać pochowana, tak jak przystało osobie panującej. Barbara i Helena spoczywają w Wilnie. Lecz grób pierwszej, w katolickiej katedrze św. Stanisława, został przed laty odnaleziony, a grób drugiej, w prawosławnym soborze Przeczystej Bogurodzicy, popadł od razu w zapomnienie.

Rosyjskie Wilno. Zbitka tych dwóch słów brzmi dziś nieledwie bluźnierczo. A przecież rosyjskie Wilno – to nie tylko Murawjow Wieszatiel. Zachód i Wschód spotykają się tu przez domy i podwórka, a rosyjskość stała się miejscowa, wileńska. W Ostrej Bramie świeci katolicki obraz Matki Bożej, lecz kościół Ostrobramski styka się murem z prawosławnym monasterem Świętego Ducha. Z ulicy Subocz idzie się do Markuć, w których odbywali kiedyś schadzki filomaci, lecz później wybudowano tam rosyjski dwór, gdzie osiadł Grigorij Puszkin, syn poety Aleksandra. Synowa poety, Warwara, przeżyła w Markuciach niemal całe międzywojnie: zmarła tu 11 grudnia 1935 r. Czy nadal istnieje muzeum puszkinowskie, do którego szedłem kiedyś samotnie, wiosennym popołudniem, by stanąć na koniec w obliczu XIX-wiecznej rosyjskości?

Taktownie nie pytałem o Markucie, bo nawet na najściślejsze centrum Wilna brakło mi teraz czasu. Uczestniczyłem w konferencji

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Czas nie pracuje dla Ukrainy

Dziesięć lat temu, w obliczu rosyjskiej aneksji Krymu, pozwoliłem sobie wygłosić pogląd, że sprawą dla Ukrainy najważniejszą jest zachowanie pokoju. Uważałem, że prezydentura Wiktora Janukowycza gwarantuje przetrwanie państwa w dotychczasowym kształcie terytorialnym. Oraz że daje czas na powolne zbliżanie się Ukrainy do struktur europejskich – nawet gdyby sam Janukowycz tego nie chciał. Na moje poglądy zareagowano oburzeniem. Jeden z dziennikarzy nazwał mnie enkawudystą.

Czy teraz spotkają mnie podobne obelgi? Po 24 lutego 2022 r. sytuacja jest klarowna. Rosja ukazała się w postaci w pełni już imperialnej. Jako partner stała się nielojalna i wiarołomna. Podeptała prawo narodów, zniszczyła powojenny aksjomat nienaruszalności granic, potraktowała jak świstek papieru własne zobowiązania zawarte 5 grudnia 1994 r. w memorandum budapeszteńskim. I dla tych działań brak usprawiedliwienia: Ukraina niczym Rosji nie zagrażała, niczym jej nie prowokowała. Choć – pardon! – prowokowała ją swym istnieniem. Bo z ukraińską odrębnością i niepodległością Rosja nigdy się nie pogodziła. A dziś do walki z narodem ukraińskim (podobno bratnim) zaprosiła dziesiątki tysięcy Azjatów. W dodatku z reżimu najbardziej w świecie zbrodniczego: z państwa Kima. Nigdy do tego stopnia nie zdradziła Rosja swej ruskości i swej słowiańskości. Bo o jej europejskości szkoda już nawet gadać.

Te prawdy są dzisiaj oczywiste, lecz co nam da ich powtarzanie? Front ukraiński się cofa, Rosja żąda bezwarunkowej kapitulacji, a większość Ukraińców chce już tylko pokoju. W Ameryce miejsce Joego Bidena zajmie niebawem Donald Trump. W Europie Środkowej tworzy się oś antyukraińska: Bratysława-Budapeszt-Bukareszt. W Europie Zachodniej rosną w siłę ugrupowania prorosyjskie. Sytuację Ukrainy, mimo udanych ataków w głębi Rosji, pogarsza w istocie każdy dzień.

W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje:
jedną siebie oddaje na pożarcie światu,
drugą sobą ucieka.

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Czemu prawica się cieszy?

Kłamstwo jest zawsze pierwsze. „Imigranci w Springfield zjadają wasze psy i koty!”, oświadczył w debacie prezydenckiej Donald Trump. A popierający Trumpa Elon Musk wyświetlał w dwóch stanach USA dwa wzajemnie wykluczające się sądy: w Pensylwanii, że „Kamala popiera Arabów”, w Michigan, że „Kamala popiera Izrael”. Wszystkie te kłamstwa – czy to opierające się na plotce, czy produkowane z cynizmem – wyborcom Trumpa nie przeszkadzały. A Trumpowi się opłaciły.

W roku 1974 prezydent Richard Nixon został zmuszony do ustąpienia w konsekwencji afery Watergate. Dziś poważniejsze zarzuty ciążące na Trumpie nie stanęły mu na drodze do zwycięstwa. I prawdopodobnie nigdy nie będą osądzone. Jak bowiem rozmyła się granica między prawdą a kłamstwem, tak przestała ona istnieć między cnotą a występkiem.

Kłamstwo w ustroju demokratycznym było zawsze. Istniało też w nim nadużywanie władzy. Ale demokratyczny polityk miał naprzeciw siebie prasę, ta zaś sytuowała się między poszukiwaniem sensacji a szacunkiem dla wiarygodności, między – mówiąc umownie – newsem, że „człowiek ugryzł psa”, a deklaracją: „Podajemy wiadomości dobre i złe, ale zawsze prawdziwe”. Dziś, wobec zalewu informacji w internecie, wobec treści, za które często nikt nie odpowiada, rozróżnienie „prawda czy fałsz” jest trudne. Żyjemy w czasach postprawdy, a wobec fałszu bywamy bezbronni. Tym bardziej że o atrakcyjności decyduje tak często tylko klikalność. Jednakże świat bez prawdy musiał się stać światem bez zasad.

Wszystko to znamy także z polskiego podwórka. Pamiętamy hasło „Polska w ruinie”, które niegdyś utorowało PiS drogę do władzy. Pamiętamy insynuacje: „kondominium rosyjsko-niemieckie”, „zakamuflowana opcja niemiecka”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Lekcja zapomnianego języka

awsze chciałem przeczytać taką książkę. Znając twórczość Erwina Kruka, czekałem, by – jak on o Mazurach – napisał ktoś książkę o Warmii. Obie te krainy zlewają się często w jedną. Co w przypadku Mazur może być o tyle zrozumiałe, że zasięg tzw. powiatów mazurskich w Prusach Wschodnich był płynny. Warmia jednak miała zawsze granice ściśle określone: najpierw jako dominium biskupa warmińskiego w państwie krzyżackim, potem jako księstwo warmińskie podległe królowi Polski. Jednak nawet po likwidującym to księstwo I rozbiorze Rzeczypospolitej Warmia w składzie protestanckiego Królestwa Prus zachowała odrębność: była katolicka.

Kiedy zaczęła mówić własnym głosem? Nie było to łatwe w Prusach, ale nie było też łatwe w Polsce – i wobec Polski. Warmiak Feliks Nowowiejski, twórca muzyki do „Roty” Marii Konopnickiej, traktował swój region jako – pozostający pod panowaniem pruskim – obszar jednorodnej polskości. Augustyn Steffen zbierał warmińskie kurlanty (pieśni), ale i jego autoidentyfikacja była polska. Maria Zientara-Malewska we wspomnieniach „Śladami twardej drogi” (1966) konstatowała z zadowoleniem, że młodzież warmińska „mówi już piękną literacką polszczyzną i nie lubi gwary”. Pisarze ludowi, Seweryn Pieniężny czy Alojzy Śliwa, tworzyli w gwarze, ale podciągali ją pod polski strychulec. Gdyby pisali tak, jak naprawdę się mówi na Warmii, niechby tylko południowej, zarzucono by im, że „kaleczą język polski”.

W wydanej przed paru miesiącami książce Joanny Wilengowskiej „Król Warmii i Saturna” język polski jest „kaleczony” nieustannie.

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Wyspa mojej siostry

Oczywiście moja siostra nie jest właścicielką Wyspy. Nie jest nawet właścicielką domu na Wyspie – tu posiadaczy jest kilkoro. Gdy jednak po półgodzinnej podróży promem cumujemy na Wyspie, a szwagier proponuje siąść na chwilę w tawernie i wypić naparstek pelinkovacu, znajomi z Wyspy pozdrawiają nas w swym języku, a siostra w ich języku im odpowiada. I gdy wieczorem w nadbrzeżnej knajpie pałaszujemy okonia morskiego, obsługuje nas kelner będący kolejnym znajomym siostry, a ten z kolei nauczył się już podstawowych polskich zwrotów. Siostra na Wyspie jest zawsze u siebie.

Nazajutrz rano Radojka przynosi świeże figi. Radojka jest właścicielką sąsiedniego domu, ma ogród. Teraz gawędzi z siostrą na tarasie, lecz po chwili ktoś krzyczy spod domu i na taras przysiada się Mladen. Przed obiadem siadamy znów z siostrą w tawernie przy pelinkovacu, gdy nagle na motocyklu zajeżdża Duszan. Siostra przywołuje go i, przekrzykując warkot motoru, składa propozycję nie do odrzucenia: płyńmy na ryby! Duszan się zgadza, umawiamy się – i nazajutrz płyniemy kutrem dokoła Wyspy, obserwując nurkujące delfiny. W wyciągniętych sieciach Duszana trzepocą się zaplątane ryby – małe i duże, zwyczajne i dziwne, niektóre wypadają na pokład i w przerażeniu wykonują śmiertelne tańce. Duszan oprawia ryby na miejscu, żywcem. Obrane resztki wrzuca do morza.

Oto wspomnienie z wakacji. I tak też toczy się letnie życie siostry. Od kilkunastu lat wyjeżdża ona na Wyspę, gdzie spędza czas od maja do września. Trzydzieści stopni w cieniu, prażące słońce, lazurowe niebo, skrzeczące cykady. Milkną one dopiero w nocy, a wtedy my na tarasie, w ciszy, pod rozgwieżdżonym niebem, sączymy powoli whisky. „Chcę, żebyś wypoczął”, mówi siostra – i rzeczywiście: jedyne, co robię, to wędruję po Wyspie, leżę na plaży i czytam, co w rękę wpadnie. Nic nie muszę – nawet zwiedzać nie muszę, bo na Wyspie nie bardzo jest co zwiedzać, i tylko raz oprowadza mnie po tutejszych zakątkach młoda i piękna Maja, jeszcze jedna znajoma siostry. Tak przeszło mi tegoroczne lato – sierpień z siostrą na Wyspie.

Moje relacje z siostrą były zawsze skomplikowane. Nie byłem dobrym bratem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Tryptyk rosyjski III. Russlandversteher

„Rozumiejący Rosję”… Tym mianem określano w Niemczech zwolenników dobrych stosunków z Moskwą, przymykających oko na jej agresywną politykę. Termin ten zupełnie niepotrzebnie nabrał zabarwienia ideologicznego. Wszak rozumienie – to obowiązek myślącego człowieka. Ja też jestem Russlandversteher! Chociaż (ponieważ?) o Rosji piszę źle.

Emocje, choćby najsłuszniejsze, odłóżmy jednak na bok. Zawsze uważałem, że Rosja od czasów Piotra Wielkiego jest w Europie czynnikiem stałym. Czynnikiem często destrukcyjnym, lecz przede wszystkim stałym, a to znaczy takim, z którym trzeba żyć dobrze, choćby ze względu na dysproporcję przestrzeni, demografii i sił. Polacy lubią tłumaczyć światu, że z racji historii i sąsiedztwa znają Rosję lepiej niż ktokolwiek. Nieprawda, nie znają jej wcale. Czy np. są w stanie przyjąć do wiadomości, że bywała też ona „natchnieniem ludów”? Rosja – odpowie na to jeden z mych przyjaciół – jest zawsze gotowa poświęcać się za wolność ludów, pod warunkiem że nie są to jej ludy. I to oczywiście prawda. Tyle że nie tłumaczy rosyjskich (słowiańskich) sympatii trwających przez lata u Bułgarów, Serbów, nawet u Czechów.

„Mnie przeraża polski prowincjonalizm. Rzekłbym nawet: zaściankowość”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Tryptyk rosyjski II. O fanatyzmie

Czy poparcie dla Ukrainy musi się łączyć z rusofobią? Wydawnictwo Filtry postanowiło opublikować przekład powieści „Ziemia” Michaiła Jelizarowa, ale okazało się, że autor, „dociskany pytaniami przez polskich dziennikarzy”, odpowiedział mejlowo, „że popiera Rosję”. Rzeczywiście niesłychane: rosyjski pisarz popiera Rosję! No to wydawnictwo musiało oświadczyć: „Nie pozostaje nam nic innego, jak wycofać się z publikacji jego powieści, niezależnie od tego, co sądzimy o jej wymowie, wartości literackiej i niezależnie od olbrzymich finansowych strat”.

„Niezależnie od wartości literackiej”… A jednak wybitny rusycysta, prof. Grzegorz Przebinda, zgodził się z decyzją Filtrów, a na jej poparcie przywołał inne jeszcze antyukraińskie sądy Jelizarowa. Tymczasem są to poglądy typowe dla Rosjan, dla których emancypacja Ukrainy jest czymś nie tylko nieakceptowalnym, lecz także niepojętym i niewyobrażalnym. Ale przede wszystkim: te poglądy nie pochodzą z „Ziemi”! Przebinda jest jednak radykalny – proponuje zapis na nazwisko: „Ja bym też dzisiaj Jelizarowa zdecydowanie nie wydawał, (…) jest bowiem za tę wojnę naprawdę bezpośrednio odpowiedzialny, podobnie jak grupa innych pisarzy putinowskiej Rosji – z Prilepinem, Łukianienką i Prochanowem na czele” („Gazeta Wyborcza” z 17 sierpnia). O „Ziemi” nadal nie mówi ani słowa.

A oto Szczepan Twardoch. Na „bardzo uprzejmą” prośbę jakiegoś Rosjanina o zgodę na przekład jego „Króla” odpyskowuje: „O tłumaczeniach porozmawiamy, kiedy już Rosja nie będzie strzelać do moich przyjaciółek Iskanderami, a wszyscy rosyjscy żołnierze opuszczą Ukrainę, czy to żywi, czy to jako gruz 200” (cytuję za „Gazetą Wyborczą” z 26 sierpnia). Obrażanie Rosjan – to, widać, polski (śląski?) patriotyczny obowiązek.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.