Felietony
Człowiek Trumpa w Unii
Nawet wybór na najwyższe stanowisko nie sprawi, że człowiek urodzi się na nowo. Matoł zostanie matołem, a przestępca nie wymaże z życiorysu swoich grzechów. Choć będzie próbował. Władza i dobrze opłacany dwór pomogą w lepszym maskowaniu. Czy to może się udać? Na dłuższą metę nie. Media społecznościowe są po to, by zaglądać za kulisy. Wszystkich nie da się kupić albo zastraszyć.
Wiemy, kim jest Trump, co robił i jakie decyzje podejmuje jako prezydent USA. Trudno znaleźć tam coś pozytywnego. Wręcz odwrotnie, w coraz bardziej niebezpiecznych czasach jest on dodatkowym problemem. Coraz większym. Destruktorem, który ciągle coś rozwala. I megalomanem uważającym swoje rządy za złote czasy dla USA. Słucha niewyszukanych komplementów i prymitywnych pochlebstw w przekonaniu, że w pełni na nie zasługuje. Politycy, z którymi Trump się spotyka, cynicznie faszerują go tym, na co czeka. Inteligentniejsi, jak Macron, robią to z pewną gracją i finezją.
Karol Nawrocki tak chciał Trumpowi dogodzić, że opowiedział bajkę o 10-milionowej Polonii, która kocha amerykańskiego prezydenta miłością wielką. Kłamał, patrząc mu w oczy z nadzwyczajnym oddaniem. W USA Nawrocki wygrał z Trzaskowskim, mając poparcie 56% głosujących Polonusów. I nie były to miliony. Nie musiał składać
Polska dla Polaków! A lektury tylko polskich autorów!
Szli krzycząc: Polska! Polska! (…)
Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka,
Spojrzał na te krzyczące i zapytał: Jaka?
Juliusz Słowacki
Pierwsze hasło w tytule, sądząc po popularności polityków, którzy je głoszą, trafiło w gusty i głęboko nieraz skrywane kompleksy wielu rodaków. Jest zgodne z ich prostym, emocjonalnym rozumieniem patriotyzmu. Idąc „za ciosem” (przyzwyczajenie jest drugą naturą), prezydent w pierwszym orędziu poszedł jeszcze dalej. Zapowiedział, że na liście lektur będą tylko książki polskich autorów. To też brzmi ładnie i swojsko. Realizacja tego hasła może jednak napotkać pewne problemy. Weźmy Biblię. Czy napisali ją Polacy? No trudno. Skreślamy z listy lektur. Chyba że biskupi zaprotestują. Homer? Cokolwiek dobrego by o nim napisać, nie-Polak. Nie ma miejsca na liście lektur dla „Iliady” i „Odysei”. No to śmiało dalej. Hurtem wykreślamy z listy lektur dzieła Szekspira, Goethego, Puszkina, Tołstoja, Dostojewskiego, Dumasa, Hugo, Zoli… Uff, od razu nam lżej. Pewien kłopocik sprawia Joseph Conrad. Niby pisał po angielsku, ale Polak. Zostawić czy skreślić?
Prawdziwe kłopoty zaczną się jednak dopiero teraz. Mikołaj Rej. Niby Polak, ale heretyk. A przecież Polak i katolik to koniunkcja. Chyba trzeba wykreślić. Z drugiej strony nazywany „ojcem literatury polskiej”. To może zostawić? Z Tuwimem, Brzechwą, Leśmianem sprawa prosta – to Żydzi. Z Mickiewiczem jednak znów kłopot. Nie dość, że pisał „Litwo, ojczyzno moja”, to jeszcze mówił o sobie, że „z matki obcej”. Trzeba dokładnie sprawdzić definicje z ustaw norymberskich. Sienkiewicz? Z tatarskiej rodziny osiadłej na Żmudzi w XVI w. Potomek imigrantów (trzeba sprawdzić, czy aby legalnych, bo może nielegalnych). Czesław Miłosz? Mocno podejrzany o litewskość, a jeszcze sympatyzował w Polsce z Unią Wolności. Zostawić czy wykreślić? Konopnicka i Szymborska niby Polki, w każdym razie nic nie wiadomo o ich niepolskim pochodzeniu. Ale Konopnicka to lesbijka, a Szymborska napisała kiedyś wiersz o Stalinie. Raczej należy je wykreślić z listy autorów lektur, ale z innego paragrafu.
Chyba trzeba powołać specjalny instytut, który będzie badał procent polactwa w autorach i ich dziełach, a dopiero później podejmie się decyzję co do miejsca na liście lektur. Podejmie ją oczywiście pan prezydent, bo polskość listy lektur obiecał i zagwarantował. Nie ma takich kompetencji? Będzie miał. Zapowiedział konieczność
Gry wojenne
W „Gazecie Wyborczej” trwa dyskusja o pacyfizmie dzisiaj, w obliczu prawdopodobnej inwazji wroga na ojczyznę, w przededniu możliwej wojny: mądrzą się tutaj wszyscy w czysto teoretycznych rozważaniach, większość podchodzi do tematu ostrożnie, jakby się bała, że gloryfikacja pacyfizmu w czasie wojny jest szkodliwa, nie przystoi, zalatuje zdradą. Ja tam twierdzę, że to wojna śmierdzi obłędem, nigdy nie byłem podatny na patriotyczną propagandę i nie wyobrażałem sobie, że poszedłbym na rzeź tylko dlatego, że tak trzeba, bo psychole rządzący państwami nie potrafią się dogadać ani poskromić swoich chorych żądz. Jestem urodzonym dezerterem, jednym z tych, którzy nie oddaliby ani paznokcia za swój kraj, albowiem życie jest dla mnie wartością wyższą niż idea państwa, zwłaszcza narodowego – zawsze będę uciekał przed wojną w stronę pokoju, nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej.
Skądinąd pomnę, jak podczas jednego z bogoojczyźnianych wzmożeń propisowskich dziennikarzy wojny jako „męskiej przygody” najgłośniej bronili ci, których na żadną wojnę nigdy by nie puszczono chociażby z racji ich kłopotów zdrowotnych (patrz P. Semka).
Owóż, wiedziony ciekawością i chęcią zagospodarowania czasu wakacyjnego atrakcjami dla dziesięcioletniego syna udałem się z nim do beskidzkiej Porąbki na rekonstrukcję walk ulicznych z II wojny światowej. Zlot militarystów i rekonstruktorów trwa tam kilka dni pod nazwą „Historie Frontowe” i jest sowicie dofinansowany przez MON. Gawiedź zjeżdża się, aby podziwiać chłopców paradujących w mundurach sprzed lat, przejeżdżające czołgi, transportery, i brać udział w prezentacjach historycznej broni. Antek z przejęciem pozował do zdjęć z pancerfaustami i granatami w ręku, a nawet fotografował się z „naszymi chłopcami” w mundurach SS (dziadek Passent, ocaleniec z Holokaustu, przewraca się w grobie), nieświadom jeszcze do końca, że nawet ta maskarada wygląda złowieszczo. Zwłaszcza że pod płaszczykiem rekonstrukcji przeżywa swoje rozkosze całkiem sporo autentycznych neonazioli, mogących wreszcie legalnie paradować w swoich wypicowanych mundurach hitlerowców, obnosić się ze swoimi fetyszami (na przedramieniu jednego przyuważyłem tatuaż „Meine Ehre heißt Treue”, a to już raczej nie tymczasowy element przebrania. Kręciło się tam mnóstwo młodzieży w koszulkach husarskich i patriotycznej odzieży, ale i zwykłych turystów zwabionych tym wojskowym zamieszaniem.
Trzeba przyznać, że widowisko było efektowne, pełne pirotechniki i hałasu, komentowanego na bieżąco przez historyka, który tłumaczył, kto akurat do kogo strzela i dlaczego. Chłopaki naturalistycznie „umierali”, zrobiłem nawet zdjęcie „trupa” leżącego pod żołnierskim butem obok kolorowego baneru
Obłuda megalomana
Bociany odleciały i są już w Afryce. Uczniowie wrócili z wakacji do szkół. Jest więc normalne życie. Choć można o tym zapomnieć za sprawą Karola Nawrockiego. Domniemany – bo jednak nikt w Polsce nie wie, ile dostał głosów – prezydent zasypał swoich wyborców projektami ustaw. Mają wspólny mianownik. Wszystkie zwiększają wydatki budżetu. I obniżają dochody państwa. Obiecał przecież Mentzenowi, że nie podpisze niczego, co wpłynie na podniesienie podatków. Psując finanse państwa, szybko zwołał Radę Gabinetową, by rozpaczać nad stanem finansów kraju. Obłuda tak czytelna, że nawet do słuchających tylko stacji o. Rydzyka zaczyna docierać, że brakuje logicznego związku między tym, co Nawrocki mówi, a tym, co robi.
Gdyby nie czekał na posiedzenie rady i wykłady ministrów, mógłby poprosić o korepetycje premiera Morawieckiego. I popytać, jak mu się udało ukrywać prawdziwy dług państwa. Jak manipulował danymi? Jak i gdzie chował wydatki? I wreszcie: jak się zaciąga zobowiązania bez pokrycia w dochodach? Gdyby na dodatek Nawrocki wykazał się elementarną bystrością, mógłby powiązać koszmarną inflację za rządów PiS z przerzucaniem części długów na Polaków posiadających oszczędności. Sam przecież wtedy co miesiąc na tym tracił.
Ludzie o tym pamiętają. Podobnie jak o niebywałym złodziejstwie ekipy, która postawiła w wyborach na obywatela Nawrockiego. Teraz tenże obywatel będzie musiał codziennie dokopywać rządowi. A szczególnie Donaldowi Tuskowi. Wojna z nim to główny punkt programu Kaczyńskiego. Prezes PiS wie, że bez wyeliminowania Tuska jego powrót do władzy będzie mocno niepewny. A czas nie jest sprzymierzeńcem prezesa. Otoczony szczelnym kordonem polityków PiS delegowanych przez Kaczyńskiego, Nawrocki bardzo się stara. Musi przecież jakoś zadowolić ojca chrzestnego swojej kariery.
Wie też, że zaufanie prezesa to coś, co w przyrodzie nie występuje. Kaczyński delegował do kancelarii swoich zauszników, by w porę reagować na niepożądane zachowania prezydenta. Da mu trochę pohasać. Na razie ma sporo radości, słuchając megalomańskich deklaracji Nawrockiego i jego planów wprowadzenia systemu prezydenckiego. Naiwne to i nierealne. Polska prawica ma już nadprezydenta, Jarosława Kaczyńskiego. Albo Nawrocki to zrozumie, albo zacznie tyle znaczyć co Andrzej Duda.
Gabinetowizny
Kiedy nastaje nowy prezydent, wszystko musi być na początku nowe. I dla niego, i dla nas. Nowa kreacja jego żony – ocenia stylistka, nowy krawat – ocenia kostiumograf, nowe orędzie – ocenia językoznawca, spec od mowy ciała, dentysta i fryzjer. Pierwsza Rada Gabinetowa (a co to za dziwo???) – oceniają naród i media, wszyscy podnieceni. Rady Gabinetowe, choć są przewidziane przez Konstytucję RP (art. 141 ust. 1: W sprawach szczególnej wagi Prezydent Rzeczypospolitej może zwołać Radę Gabinetową. Radę Gabinetową tworzy Rada Ministrów obradująca pod przewodnictwem Prezydenta Rzeczypospolitej; ust. 2: Radzie Gabinetowej nie przysługują kompetencje Rady Ministrów), to jako formy obrad czy instytucje nie mają żadnej większej wagi. Przewiduję jednak, że bardziej adekwatne będzie określenie „nie miały”. Bo będą miały. Nie dlatego, że wnoszą jakąkolwiek nową jakość do prac rządu czy prezydenta. Wręcz przeciwnie, ponieważ nie bardzo mają co wnosić, to zaczną odgrywać inną rolę, o której rzecz jasna autorzy konstytucji nie pomyśleli, bo nie wyobrażali sobie, że takie bezkształtne „ciało polityczne” może zacząć odgrywać świadomie zastępczą, uzurpacyjną rolę.
A tak będzie się działo, ponieważ nowy prezydent, jakoż i poprzedni, ma głód realnej, nieprzysługującej mu władzy. Niezbędne im jest nieustanne demonstrowanie sprzeciwu wobec rządu, niezależnie od tego, co by robił lub czego nie robił. Gabinetówki będą służyły do wychodzenia z niebytu politycznego, do proklamowania niekończącej się kampanii wyborczej, bo jej język nowy prezydent opanował. Ze snusem czy bez. Gabinetówki staną się zatem orężem i nieustannym szturmem medialnym. Można by powiedzieć: a cóż w tym złego, że rząd napotyka kontrę, że musi się czytelnie tłumaczyć, że konieczne są prezentowanie i obrona swoich poczynań? W takiej wizji nic złego nie ma, choć zaiste nie jest to owa „informacyjna” rola spotkań, jaką zakłada konstytucja.
W rzeczy samej, gabinetówki posłużą do poszerzenia pola walki. A paradoksalnie nie rząd jest ich adresatem. To kolejna platforma zwracania się do własnych wyborców i do tych potencjalnych, by komunikować w sposób systematyczny i nieustępliwy: rząd robi to źle, ja, my, zrobimy to lepiej, czas oddać władzę.
Można by pochwalić prezydenta Nawrockiego za taki sprytny pomysł, bardziej co prawda wypływający z doświadczeń innych sportów walki niż z bliskiego jego pięściom i głowie boksu – tu raczej przychodzi na myśl judo czy jiu-jitsu, gdzie wykorzystuje się energię ataku przeciwnika do skierowania
Ser szwajcarski
Nysa, leżę na hotelowym łóżku przed ekranem telewizora i widzę, jak na Alasce Trump łazi na czworakach i rozściela czerwony dywan dla Putina. Potem Norymberga, miasto, które źle się kojarzy, bo ustawy norymberskie i procesy norymberskie. Hotel na obrzeżach, metrem do starego-nowego miasta. Niewiele ocalało z wojny, ale są piękne fragmenty, gotycka katedra, trochę kamienic, w tym Dürera, niebywała późnogotycka fontanna, całość pozszywana powojennymi budynkami, ale na starym planie, więc to się broni. Liczne promenady, ciasne uliczki tętnią życiem, tłumy młodych, bardzo dużo ludzi o różnym kolorze skóry, od brązu do czerni, uderza ta rozmaitość, to są ci obcy, którzy tak przerażają Polaków, a zdają się tu dobrze zadomowieni. Hitler przegrał tę wojnę podwójnie. W jakimś zaułku w czerwonym oknie wabi panienka lekkich obyczajów, to też jest wolność.
Na granicy niemiecko-szwajcarskiej nad Renem, po szwajcarskiej stronie, elektrownia atomowa. Jej ogromny komin o hiperbolicznym kształcie chłodzi wodę używaną do studzenia skraplacza turbiny. Uderzyło mnie, jak ten obiekt przypomina Świątynię Opatrzności Bożej, tylko że atomowy komin ma bardziej estetyczną formę niż kopuła naszej budowli. Ta katastrofa estetyczna wiele mówi o polskim Kościele.
Jeździmy po Szwajcarii, zapierające dech krajobrazy, miasteczka z czułymi rynkami, pływanie w Jeziorze Genewskim z widokiem na ośnieżone szczyty Alp. Wielka Przełęcz św. Bernarda opisana przez Słowackiego. W Lozannie tropię miejsca, gdzie chadzał na swoje wykłady Mickiewicz, tam pisał „Liryki lozańskie”, ostatnie krótkie i piękne wiersze, tworzył je po latach milczenia, gdy miał stracić talent.
W panoramicznym oknie naszego domku wspaniały widok na muskularne Alpy w czapach śniegu podnosi na duchu. Kraj omijany przez wojny. To widać i to się czuje. Genewa biała, ładna, ale trochę nudna. Denens, wieś, w której mieszkamy, z rondem im. Ignacego Paderewskiego; na tym rondzie jego profil
Tatry moich czasów
Wędrować dziś po polskich Tatrach znaczy: wędrować w tłumie. Samotność jest możliwa tylko po słowackiej stronie, choć naturalnie też nie wszędzie.
A jednak w dzieciństwie zaznałem samotności nawet na Giewoncie! Nawet – bo na ten szczyt ustawiały się zawsze kolejki. Ojciec na ich widok mówił, że to stonka, bo stonka ziemniaczana była wtedy symbolem szkodnictwa. Tymczasem w roku 1966 wymaszerowałem sam z Kościeliska o godz. 6 rano i na Giewoncie stanąłem parę minut przed 10. Było pusto i cicho, dopiero gdy zacząłem schodzić, ujrzałem człowieka wspinającego się w mym kierunku. Puściłem się biegiem i o godz. 12 leżałem już przed domem na Wojdyłówce, słuchając z radia hejnału mariackiego.
Wtedy nie było już w Tatrach wypasu owiec. Ale z pierwszych i drugich wakacji podhalańskich, tych z lat 1955 i 1956, pamiętam na stacji poronińskiej wagony towarowe wypełnione stłoczonymi owcami i rozbrzmiewające ich beczeniem. Owce jechały na wypas w Bieszczady. Gdy zaś w roku 1960 szedłem z ojcem w Czerwone Wierchy, słyszałem na stoku Małołączniaka srebrzysty dźwięk owczych dzwonków i przyśpiewki juhasa. Rok później, gdy pierwszy raz stanąłem na Hali Mała Łąka, ujrzałem szałas, siedzącego przed nim zamyślonego, starego bacę oraz owczarka
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Chleba i… czego jeszcze?
Późny wieczór po upalnym „defiladowym” dniu, kiedy odosobnieni protestowaliśmy przeciw militaryzacji polityki, życia i wydatków. Poszedłem po wodę mineralną do najbliższej Żabki. Przed wejściem niemłody, choć młodszy ode mnie mężczyzna, schludny, trzeźwy (znam się na tym), zapytał: „Czy może mi pan kupić bochenek chleba, taki pokrojony?”. Mogłem. Kupiłem. O nic nie zapytałem. Odebrał, podziękował. A ja byłem jednak jak ogłuszony. Oglądałem kilka godzin wcześniej pokaz mocy i bogactwa w postaci najbardziej śmiercionośnych narzędzi, urządzeń i pojazdów, jakie buduje człowiek, a polskie państwo kupuje. Wysłuchiwałem licytowania się na bezpieczeństwo: nowy prezydent kontra minister obrony narodowej (lekarz z wykształcenia).
Czy człowiek, który zmuszony jest prosić obcą, przypadkową osobę o kupno bochenka chleba, czuje się bezpieczny? A może mógłby obejść się bez tego chleba z poczuciem, że choć jest głodny, to Putin nie zrzuca mu bomb na głowę? Powie ktoś: to inne sprawy, inne bezpieczeństwo, to nieuprawnione zestawienie. A ja jestem przekonany, że uprawnione jak najbardziej, że symbolizm tego nieznaczącego epizodu pod Żabką wart jest zastanowienia i zatrzymania się nad nim.
Wielkie ludzkie bunty, te rewolucyjne, wcześniejsze i inne, przeważnie miały na transparentach i w wykrzyczanych hasłach chleb. Nie boga (jak to dopisano protestującym w 1956 r. robotnikom w Poznaniu na późniejszym pomniku). Chleb. To może jednak chleb jest pierwszy? To może powinniśmy oceniać kondycję państwa nie po wojennym potencjale i miliardowych zakupach, ale po tym, dlaczego człowieka nie stać na bochenek chleba?
I wtedy moje myśli cofnęły się o 45 lat. Ostatni tydzień sierpnia 1980 r. był jednym z najgorętszych momentów politycznych w najnowszej historii Polski. W kumulujących się strajkach, zapoczątkowanych tymi w gdańskiej Stoczni im. Lenina (dzisiaj śladu po tej nazwie…), wykluwał się nowy ruch związkowy, powstawała Solidarność. Potrzeba, głód zmiany były przepotężne, choć oczywiście nie powszechne. Kiedy wraca się do tych pierwszych tygodni, miesięcy, nie sposób nie pytać, jakiej Polski chciała ta nowa siła. Siła, która po dekadzie w wyniku globalnych przetasowań i zmian w ZSRR doprowadziła Solidarność do przejęcia władzy w Polsce.
W klinczach postsolidarnościowych podziałów i hegemonii żyjemy dzisiaj. Banałem jest mówienie
Co dalej z Ukrainą?
Najpierw spotkanie na Alasce, później w Waszyngtonie. I właściwie wszystko po staremu. Sukcesem ma być to, że Putin zgodził się spotkać z Zełenskim osobiście. Łatwo się domyślić, czego zażąda. Obawiam się, że wrócimy do punktu wyjścia, czyli do punktu bez wyjścia.
Putin upiera się, że Ukraina ma oddać Krym i Donbas. Czyli trochę ponad 20% swojego terytorium. Ma zrezygnować z ambicji wstąpienia do NATO, zapewnić jakieś szczególne prawa mniejszości rosyjskiej i… rosyjskojęzycznej. Nie bardzo wiadomo, o jakie konkretnie prawa tu chodzi, można jedynie się domyślać. Do przyjęcia tych warunków Putina Trump był gotów nakłaniać Ukraińców. Jakkolwiek jednak by patrzeć, ich przyjęcie to zaakceptowanie, że w XXI w. w Europie granice można przesuwać siłą, co jest jawnie niezgodne z prawem międzynarodowym.
Był kiedyś taki żart, nawiasem mówiąc – groźny. „Co to jest agresja? Agresja jest wtedy, gdy jedno państwo napadnie na drugie bez zgody Związku Radzieckiego”. Czyżby teraz aktualny był żart nie żart: zmienianie agresją i siłą granic stanowi zbrodnię przeciw prawu międzynarodowemu, o ile nie ma aprobaty Donalda Trumpa? Wszystko na to wskazuje, że właśnie tego rodzaju zmianę zaaprobował.
Europejscy przywódcy polecieli do Waszyngtonu, by go przekonywać, aby czegoś takiego nie akceptował; z Polski nie poleciał nikt: ani prezydent, ani premier. W mediach powszechne ubolewanie, że na tym ważnym spotkaniu zabrakło przedstawiciela Polski. W sumie dobrze, że żaden nie poleciał, bo każdy z nich ma zasadniczo odmienną koncepcję polityki zagranicznej. Tusk jest proeuropejski, Nawrocki antyeuropejski i bezkrytycznie proamerykański. W tym uwielbieniu Ameryki (i Trumpa) i opieraniu polskiego bezpieczeństwa głównie na dwustronnym
Wyjechali
Kilka dni z córką i zięciem; przyjeżdżają raz do roku na kilkudniowe wakacje do Polski i wtedy mam jedyną już raczej okazję do więcej niż incydentalnego przebywania z zetkami. I całe szczęście, bo nawet jeśli przy sporej dozie wysiłku mogę się z 20-latkami dogadać, to niestety nijak nie mogę z nimi podowcipkować, albowiem wychowanie w opresji poprawnościowej sprawiło, że w ogóle boją się śmiać, żeby kogoś nie urazić. A mnie się zbiera na żarty nieustannie, nie daję rady na serio, improwizowany wic to mój narkotyk. Nie mógłbym dzisiaj pracować na uniwersytecie (na szczęście dwie dekady wstecz przerwałem studia doktoranckie, zachciało mi się być sławnym pisarzem), bo zaimkami bym się nie przejmował, a i o tym, że uczę osoby studenckie, pewnie bym nie pamiętał, tylko gadał tu i ówdzie, jacy to zdolni są „moi studenci”.
Zetki dokonują czegoś w rodzaju permanentnego self-cancelingu, nawet jeśli im przyjdzie do głowy coś występnego, raczej zduszą pomysł w zarodku, żeby się nie narazić, są perfekcyjnie zideologizowane i równie nieznośne jak ich doskonałe przeciwieństwo – przaśny wujo z wesela, co to sypie koszarowymi dowcipami i sam z nich rechocze, zanim skończy je opowiadać.
Zabrałem ich na wycieczkę północnym zboczem Królowej Beskidów, wrócili zadowoleni, ale przepoceni, wpakowałem im rzeczy do pralki i ustawiłem optymalny program; po z górą godzinie, zamiast wyjąć pranie, włączyli pralkę raz jeszcze – zażartowałem: „Hej, puściliście drugi raz, bo przegapiliście najciekawsze momenty?”, córka odpowiedziała mi z kamienną twarzą: „To było za krótko, my pierzemy dłużej”. Kiedy zalali łazienkę po kostki, biorąc w wannie prysznic na stojąco (nie mam kabiny ani zasłony), gwizdnąłem z podziwem i powiedziałem









