Wojciech Kuczok
Uwłasnowolnienia
To słowo bardzo mi się podoba, tak bardzo, że je sobie przywłaszczam do tytułu, a jako zadośćuczynienie poświęcę felieton wystawie, w której opisie je znalazłem. Uwłasnowolnienie, czyli odzyskanie mocy sprawczej kobiet w sztuce, któremu poświęcona jest świeżo otwarta w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej „Kwestia kobieca 1550-2025” pod kuratelą nowojorskiej krytyczki sztuki Alison M. Gingeras. Paradoksalnie ta ekspozycja jest złożona wyłącznie z prac wykorzystujących tradycyjne media plastyczne – malarstwo i rzeźbę, w dodatku gros dzieł to sztuka dawna (np. XVII-wieczne autoportrety Sofonisby Anguissoli czy Lavinii Fontany) lub XX-wieczna. Sam dyskurs feministyczny też trudno nazwać nowatorskim – cała wystawa jest więc raczej akademickim repetytorium; być może takie było kuratorskie przesłanie: nie ma co walczyć o miejsce kobiet w sztuce, bo one zawsze w niej były. Trzeba po prostu to sobie przypomnieć.
W kolejnych salach/rozdziałach wyraźnie zarysowuje się historyczny rozwój emancypacji kobiet: od buntu przeciw skryptom płci (scenariuszom zachowań przypisywanym płciom) do buntu przeciw schematom płciowym (niebinarność). Tyle że już na dzień dobry widz męski dostaje kuksańca, w pierwszej sali, poświęconej femmes fortes, widzimy kolejne wcielenia Judyty i Salome, dokonujących uwłasnowolnienia przez dekapitację mężczyzny. Ja się bardzo staram wierzyć w feminizm wolny od mizoandrii, ale po takim powitaniu czytam komunikat wprost: zanim zaczniesz rozmawiać z facetem o równouprawnieniu, nie zapomnij ściąć mu łba.
Owóż, przechadzając się po wystawie, z każdą kolejną salą nabierałem pewności, że
Cennik śmiertelny
40 lat temu Sting wydał pierwszą solową płytę, a ja jako gołowąs z siódmej klasy uległem mrocznemu urokowi ballady o księżycu nad Bourbon Street, która zagnieździła się na długie tygodnie w czołówce Listy Przebojów Trójki. Dopiero kiedy udało się zdobyć kasetę z całym albumem, odkryłem „Russians”, pacyfistyczną balladę zimnowojenną z tekstem w PRL niecenzuralnym, bo mówiącym o Sowietach w tonacji niekoniecznie bałwochwalczej. Genialny podstęp Stinga polegał na tym, że oparł ten utwór na Prokofiewowskiej melodii z „Porucznika Kiże”, o czym jako nastoletni gówniarz wiedzieć nie mogłem, ale z miejsca w tej pieśni się zakochałem. Czułem, że ta muzyka przebija sufit rocka, jazzu, swinga czy czego tam jeszcze, że jest z innego kosmosu, później zwanego przeze mnie pieszczotliwie „poważką” – musiałem w swojej melomanii jeszcze długo dojrzewać, ale po latach Prokofiew stał się pierwszym z moich ulubieńców.
„Rosjanie” przypomnieli mi się, a raczej przypomniała mi ich Aga Zaryan podczas finałowego koncertu Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej, jednego z najważniejszych festiwali na mapie Europy, któremu od lat szefuje Anna Stańko, córka naszego najsłynniejszego trębacza. Tekst nabrał dzisiaj wstrząsającej aktualności – Sting kończył swój song zdaniem: „Jedno, co może ocalić nas, to to, że Rosjanie także kochają swoje dzieci”. No, nie wiem. Od kiedy Putin ogłosił, że „trumienne” za żołnierza, który da się zabić na Ukrainie, wyniesie 5 mln rubli, matki z biedniejszych rejonów Rosji (czyli z 90% jej terytorium) bardzo chętnie wypychają swoje świeżo dorosłe pociechy na front – tak, żeby w razie czego chłopak nie zdążył założyć rodziny przed oddaniem życia za imperium, bo wtedy kasę przytuliłaby młoda wdówka.
To jest kosmiczny zarobek, nie żadne 800+ za urodzone dziecko, tylko w
Marsz na wschód
Usuwam ze znajomych raczej pragmatycznie, najczęściej zmarłych, aby zrobili miejsce żywym, bo dawno już się obijam o fejsbukowy limit 5 tys. Trzeba mnie naprawdę zirytować w stopniu nieodwracalnym, abym wykluczył z grona znajomych kogoś z aktywnym kontem, właściwie to najpierw samemu trzeba się wykluczyć z grona osób cywilizowanych. Takoż najczęściej i najchyżej oczyszczam swoją listę społecznościowych ziomków 11 listopada, wtedy bowiem wszyscy nacjonaliści wyłażą ze swoich kątów, wyciągają z kanciap sztandary i przestają się ukrywać z poglądami. Owszem, profilaktycznie zostawiam sobie gagatków od lat manifestujących wartości, których sam nie wyznaję – nie chodzi wszak o to, by się zamykać w ideologicznej bańce i pić sobie z dzióbków, lubię mieć wgląd także w umysły zaczadzone, zwłaszcza że w tym czadzie z grubsza połowa Polski tkwi, oddycha nim i jakoś nie pada trupem. Czyszczę moje towarzystwo w soszialach z tych, którzy w noce i dni powszednie wiodą żywot skromnych everymanów, nie pyszczą na imigrantów, nie chcą wieszać Tuska, nie wymachują krucyfiksami i zdają się człekami całkiem poczciwymi, ale raz do roku w masie biało-czerwonej brunatnieją, równają marszowy krok, odpalają race i nienawistnym tonem krzyczą o miłości do ojczyzny. W dodatku na pytania zaskoczonych krewnych i znajomych, co im odbiło, że pojechali z nackami na pochód, odpowiadają mantrą prawicowej propagandy: „To wspaniała rodzinno-patriotyczna inicjatywa, na tym marszu byli w głównej mierze rodzice z dziećmi”.
To, że były tam dzieci, nie świadczy o familijnym charakterze wydarzenia: niektórzy fani horrorów nie mają komu podrzucić dzieciaków, więc zabierają je ze sobą do kina na slashery. Alkoholicy urządzają jak najbardziej rodzinne libacje, w których dzieciaki uczestniczą także jako kurierzy na melinę, kiedy wóda lub siły domowników się skończą. Rodziny z dziećmi w dawnych czasach setnie się bawiły na publicznych egzekucjach. A w takiej Ugandzie morderczą i ludobójczą Armię Bożego
Oporu tworzyły wyłącznie dzieciaki. Generalnie dzieci są z natury okrutne, nie ma się co nimi zasłaniać. Jeśli socjalizacja naszych milusińskich wiodła będzie 11 listopada przez most Poniatowskiego, to nam wyrosną w najlepszym razie na kibolstwo zaciężne, gustujące w ustawkach
Sprzątanie po zlodowaceniu
Nasypał mi się piasek do ucha. Z triasu. Znaczy, z dolnego triasu. Właściwie z oleneku. Dokładnie sprzed 250 mln lat. Przy kopaniu studni. Znaczy, przy odkopywaniu. Studni krasowej. Dokładnie to Studni z Sercem, bo tak ją nazwali odkrywcy.
O eksploracji w krasie kopalnym już kiedyś pisałem, że jest jak odsłanianie negatywu rzeźby. Albo jak mozolne deszyfrowanie tekstu natury. Niewyobrażalnie dawno temu, przez niewyobrażalnie długi czas (dziesiątki milionów lat) woda drążyła w skale pionowy tunel, który po kolejnych milionleciach zatkał się piaszczystymi osadami naniesionymi przez lodowiec. I teraz jak dziecko w piaskownicy przy użyciu grabek, łopatki i wiaderka z pasją odsłaniam dziurę. Która zdaje się nie mieć końca. Takich dzieciaków jak ja jest kilkanaścioro, wiader i lin też sporo, a że nie jesteśmy cierpliwi jak woda, prace idą całkiem szybko. W ciągu dwóch lat od odsłonięcia otworu mała grotka przeobraziła się w sporą jaskinię, długą na setki metrów (po odsłonięciu nieznanych korytarzy i sal), a głęboką na 25 m. I tam właśnie, na dnie ostatniej pionowej formacji, w całości zasypanej dolnotriasowymi osadami, poszło w bok.
Odkopuję korytarz w nieznane. Sypie się z sufitu i ścian, człowiek ma piach wszędzie, jak wtedy, gdy w dzieciństwie dawał się zakopać na plaży po szyję, ale eksploracyjny amok jest silniejszy od rozumu. Tę antyrzeźbę trzeba odsłonić do końca. Odtworzyć. Od-drążyć.
Poruszamy się jak drewnojady, larwy kłopotków czarnych wyżerające sobie tunele w belkach i powałach. Na zewnątrz rosną hałdy urobku, gliny i piasku, które zaczyna anektować roślinność ruderalna. Ulubiły sobie też to miejsce mrówki, pobudowały już dwa spore kopce i w mikroskali
Bombowa Bigelow
Fakt, że 80 lat od detonacji „Chłopczyka” i „Grubasa” ludzkość wciąż istnieje, zakrawa na cud. Najlepiej tę świadomość wyprzeć, inaczej człowiek by oszalał, w najlepszym razie na tle religijnym, bo trudno o bardziej wyrazisty „dowód” na istnienie dobrego demiurga, Boga czy tam anioła stróża – ludzie wymyślili narzędzie zagłady i w ciągu ośmiu dekad nie zdarzył się żaden zbieg okoliczności, który by sprawił, że zostało użyte? Coś mi mówi, że rachunek prawdopodobieństwa nie ma tu zastosowania: mamy obecnie na świecie kilkanaście tysięcy bomb atomowych, oficjalnie w dziesięciu krajach, to wystarczy, żeby po wielekroć unicestwić życie na ziemi.
Przywódcy dwóch najpotężniejszych mocarstw nuklearnych to indywidua o ograniczonej poczytalności – jeden to narwaniec o inteligencji emocjonalnej dziesięciolatka, drugi to zbrodniarz wojenny od kilku lat dowodzący agresją zbrojną na sąsiedni kraj. Jeden przed drugim rozściełał ostatnio czerwony dywan. Za obydwoma nieustannie chodzą wysportowani adiutanci z ciężką jak cholera czarną torbą (podobno ma 20 kilo!), tudzież walizką atomową, w USA zwaną nuklearną futbolówką, a w Rosji Czegetem. W środku znajduje się „czarna książka”, choć właściwie należałoby to nazwać „czarnym menu” z jednym daniem w trzech wersjach: rare, medium i well-done, jak w przypadku steków, choć po polsku brzmi to adekwatniej: od wersji krwistej do dobrze wysmażonej. Chodzi o opcje ataku nuklearnego – cele, rodzaj broni i przewidywaną liczbę ofiar. Do odpalenia ładunku potrzebna jest identyfikacja prezydenta, który zawsze musi mieć przy sobie tzw. herbatnik, czyli kartę wielkości krakersa, na której znajdują się kody potwierdzające tożsamość Potusa. Małe to draństwo, Carter kiedyś je zgubił w pralni, a Clinton zapomniał, gdzie schował – zdarzały się zatem chwile, w których Stany były całkowicie bezbronne nuklearnie; gdyby zimnowojenne obce wywiady poinformowały o tym w porę swoje naczalstwo, można by zbombardować USA bez ryzyka odwetu.
No i co z tego, że taki asystent nositorba (jest ich pięciu na zmianę, co wynika zapewne nie tylko z ciężaru torbiszcza) musi przejść procedurę Yankee White, czyli najbardziej wnikliwą kontrolę przeszłości, która dowiedzie, że jest doskonale zrównoważony
Kibole romantyczni
Antek po treningach zagląda do swojej ulubionej pizzerii prowadzonej przez fanów piłkarskich, bo tam zawsze wieczorem leci jakiś mecz; w domu telewizora nie ma, więc chłopak ma rytualną atrakcję przy pepperoni na cienkim. W zeszłym tygodniu zdumiał się, bo zamiast meczu wyświetlano konkurs. Kibice przy browarach zajadle się spierali o to, kto zagrał lepiej i komu jaka nagroda winna być przyznana. Gdybym tego na własne oczy nie zobaczył, nie uwierzyłbym. Pasaże zamiast passów, kantyleny w miejsce tiki-taki, a emocje jak na stadionie.
Lud pragnie chleba i igrzysk, nieważne, czy to tandetna Eurowizja, czy wirtuozowska chopiniada. Konkurs Chopinowski z każdą kolejną edycją coraz powszechniej jest śledzony jak zmagania olimpijczyków, ludzie na co dzień skąpani w disco polo, gangsta rapie czy stadionowych fistularzach à la Dawid Podsiadło nagle zmieniają się w pilnych melomanów i zastygają w zasłuchaniu.
No a teraz jeszcze naczelny kibol Rzeczypospolitej wbił się w garnitur, aby wygłosić swoje kocopoły w imieniu narodu polskiego i gratulować „kaloriom intelektualnym” podczas wręczania nagród.
Karolowi Nawrockiemu wysokokaloryczna dieta intelektualna nie jest potrzebna, albowiem on kocha lud kibolski, kibolskim emocjom i obyczajom w polityce hołduje, kibolska Polska jest jego ojczyzną, a ona nie w filharmonii, lecz na siłowni ducha hartuje. Gdy kibol Chopina słucha, to ucha wytężać nie musi, bo wiadomo, że cokolwiek się tam z odbiornika sączy, jest to polskość w najczystszej postaci, swojski smrodek Utraty pod Żelazową Wolą, mazurkowe synkopy pod strzechami chat mazowieckich, polonezowy patriotyzm w tonacji As-dur i żałobny marsz w kondukcie b-moll. Kibol w Polskę się wsłuchuje; za sprawą Chopina wchodzi z tą Polską raz na pięć lat w kilkutygodniową relację romantyczną, ale coraz mniej mu się podoba, że Polacy i tu nie wygrywają, coraz bardziej
Wywiad to nie przesłuchanie
Maja Kleczewska, w moim głębokim przekonaniu jedna z najwybitniejszych reżyserek w historii polskiego teatru, przejęła dyrekcję Powszechnego po Pawle Łysaku, który przywrócił tej warszawskiej scenie rangę „teatru wtrącającego się”. W ciągu dziesięcioletniej kadencji obok znakomitych przedstawień, także samej Kleczewskiej (rewelacyjne „Szczury” według Hauptmanna), przytrafiło się dyrekcji wiele spektakli hałaśliwych, które w drodze na barykadę gubiły słowo, a nierzadko i sens. Emblematycznym przykładem była „Klątwa” Olivera Frljicia, który z dramatu Wyspiańskiego zostawił tylko tytuł, aktorom kazał składać karabiny z krzyży, urządzić zbiórkę na płatnego zabójcę Kaczyńskiego, a świetna aktorka Julia Wyszyńska od tamtej pory była pamiętana przez pospólstwo jako ta, która zrobiła fellatio posągowi JP2.
W czasach rządów kaczystowskich taki radykalizm był w cenie, z kaczystami nie można było rozmawiać szeptem, sam wykrzykiwałem osiem gwiazdek prosto w milicyjne tarcze, dzierżąc w pierwszym szeregu transparent z napisem: „Tu są granice przyzwoitości”. Polityczne ześwinienie PiS, jego autorytarne zapędy, a także chęć zagarnięcia sztuki pod sutannę i kontusz napotkały wściekły opór w wielu instytucjach kultury, z których Powszechny był najbardziej nieprzejednaną i radykalną.
Kiedy Kleczewska wygrała konkurs na stanowisko dyrektorskie, hunwejbinom lewicy było to nie w smak, i przecież nie dlatego, że reżyserka uprawia sztukę zbyt łagodną lub apolityczną – przeciwnie, jej spektakle wpisują się w antyklerykalne, antyfeudalne, antytromtadrackie i feministyczne nastroje. Otóż Kleczewska ośmiela się krytykować, a nawet wyszydzać kanapowych komisarzy ludowych ze Zbawiksa równie bezlitośnie, jak to czyni z tzw. prawacką stroną podziału społeczno-politycznego. Nie znosi cenzury obyczajowej tak z prawa, jak i z lewa, również w swoich metodach pracy z aktorami nie poddaje się presji z żadnej strony. Owóż wymierzono w nią ulubioną broń lewicowych moralistów: uznano za przemocowca, oprawcę (czemu w przypadku takich oskarżeń
Mizantrop nobliwy
Deszcz, wilgoć, zachmurzenie nieumiarkowane, ubłocone gumiaki schną w przedpokoju – w taką pogodę literackiego Nobla mógł dostać tylko László Krasznahorkai. Czyli jednak „Szatańskie tango” zamiast „Szatańskich wersetów”; wybór bezpieczniejszy politycznie, ale zdecydowanie do literackiego wybronienia. Aż dziw bierze, że to dopiero drugi Węgier po Kertészu, co jednak nie jest miarą małości tej literatury, lecz marginalności języka. Przecież Nádas, Esterházy, Kosztolányi, a nade wszystko Sándor Márai spokojnie zasłużyli na najwyższy laur literacki. W Orbanlandzie pewnie znowu będą nieszczęśliwi, jak za pierwszym razem, kiedy nagrodę dostał Kertész, „jakiś nieznany Żyd”. Teraz nagrodzono autora cokolwiek pesymistycznych wizji, piszącego raczej ku zgnębieniu niż pokrzepieniu serc.
„Sátántangó” oglądałem 21 lat temu, kiedy jeszcze Nowe Horyzonty gnieździły się w Cieszynie. Ośmiogodzinna adaptacja powieści Krasznahorkaia przekracza efektywny czas lektury oryginału, a zaczyna się dziesięciominutowym ujęciem wschodu słońca. Organizatorzy łaskawie zapewnili cztery przerwy w projekcji, znajomi przychodzili do mnie i wychodzili w trakcie seansu, piłem z nimi wódkę, tak jak bohaterowie Tarra i Krasznahorkaia stopniowo pogrążałem się, grzęzłem w beznadziei mieszkańców wsi zapomnianej przez boga. Z tęsknoty za
Chodzę spać z Kurami
Październik, przyszedł czas poważnej muzyki – w Tychach Auksodrone, w Warszawie Konkurs Chopinowski, a ja od tygodnia chodzę spać z Kurami. Poważne wygłupy dają złapać oddech, zwłaszcza że z każdą kolejną szopeniadą Polacy tracą rozum wskutek sportowego śledzenia zmagań pianistycznych, a mnie to Chopina obrzydza, mam w tym czasie szopenowski post, jestem jak Adaś Miauczyński, „też se mogę go puścić, jak będę miał nastrój, ochotę na Szopena, bo kocham Szopena, i słuchać”, ale nie teraz, kiedy wszyscy powariowali.
Owóż, z Kurami się także budzę, bo Tymański i Deriglasoff reaktywowali skład, który nagrał najważniejszą płytę polskiej sceny alternatywnej po 1989 r. –
„P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. Wychowałem się na tej szalonej, Zappowskiej z ducha zgrywie, parodiującej najpopularniejsze gatunki muzyczne, a po latach okazującej się najlepszym literacko zapisem „najntisów”, pierwszej dekady III RP. O kulturowym znaczeniu tego wydawnictwa powstał w zeszłym roku świetny dokument „Najgłupsza płyta świata”, w którym Olaf i Tymon zgodnie doszli do wniosku, że płyta okazała się większa od zespołu. Po z górą ćwierćwieczu wrócili do tej estetyki w równie wyrafinowanej dźwiękowo i równie gorzkiej tekstowo karykaturze rzeczywistochy polskiej A.D. 2025. Pogadałem z nimi (wywiad wkrótce w „Przeglądzie”) m.in. o tym, czy żart jest jeszcze w ogóle możliwy w przestrzeni rozpiętej między bogoojczyźnianym patosem prawaków a nadwrażliwością lewackich bezbeków.
W „Uno Lovis Party” wsłuchuje mi się świetnie, bo Tymon i Olaf nie szczędzą starań, by dowieść, że tzw. ludzkość en masse jest w obłędzie, i znajdują skuteczną broń na ten obłęd, czyli ostrze satyry. Dawno się tak do mnie żadne piosenki nie przyklejały, co daje niebezpieczny efekt, bo teksty Tymańskiego, choć on sam twierdzi
Jak ominąć korki na dachu
Lato trzymało do ostatniego dnia kalendarzowego, grzechem byłoby nie skorzystać – pojechałem w Tatry, te najbliższe z mojej strony, orawskie, tym razem wyjątkowo jak pan dyrektor przykazał, czyli po szlaku, no bo grani nie znałem, a farbą akurat pochlapana i dostępna dla ludności. Widoki niezrównane, trochę emocji dla turystów, nawet jakieś łańcuchy na eksponowanych stromiznach, w rzeczy samej odcinek między Przełęczą pod Dzwonem a Smutną nazywany jest Orlą Percią Tatr Zachodnich, dalsza część w rejonie Rohaczy też odważnie wyznakowana. Był słoneczny weekend, więc sporo piechurów na szlaku, mogłem wreszcie sprawdzić swoje tempo na tle innych, bo zwykle chodzę po odludziach – pod górę jest całkiem nieźle, wyprzedzam, w dół już niestety dużo gorzej, wszyscy mnie wyprzedzają, to kwestia kolan niezdrowych i stopy powypadkowej, już nie zbiegam po piargach, jeno się mozolę.
Tak czy owak, wycieczka udana, pomimo ludności na grani bezzatorowa. No i właśnie: przez cały dzień dostawałem od znajomych dramatyczne zdjęcia z polskiej strony Tatr. Gigantyczne kolejki, zatkane szlaki, trzygodzinne oczekiwanie na Orlej – to już pułapka, bo szlak jednokierunkowy i nawet jak się rozmyślisz, cofnąć się nie możesz, choćbyś dał radę ominąć pod prąd ogon piechurów wysokogórskich, samym hejtem zepchną cię w przepaść. Po polskiej stronie Tatr chodzę już tylko pod ziemią, tam korki rzadkie, chyba że się wybierze do trudnej jaskini zbyt duży zespół, wtedy łatwo









