Wojciech Kuczok
Na gołoborzu
Przyjaciel napisał książkę. Najbliższy to przyjaciel, od spraw trudnych i beznadziejnych, ale też patron radosnych uniesień, człowiek, z którego przez ponad połowę życia czerpię jako ze źródła środki do mycia duszy, brat mój w chwackich przebieżkach, a czasem i bliźniak w melancholijnych przechadzkach, na domiar dobrego krajan chorzowski, a nawet osiedlowy (na stadion Ruchu miał z domu o pięć minut bliżej), słowem towarzysz mój najpierwszy.
I oto zstąpił druh mój po latach 14, by odnowić oblicze prozy, napisał opowiadania, które mu wydano w małym a zacnym Wydawnictwie Drzazgi, fotografię okładkową sam wykonał, walnął serdeczną dedykację i wręczył mi z duszą na ramieniu tomik. Powiedziałem: „Już mi się tak podoba, że wolałbym nie czytać, lepiej nie będzie”, ale ciekawość, co też mój kompan znów tam wysmarował, zwielokrotniona jego długim milczeniem prozatorskim (w międzyczasach ogłaszał kolejne tomy poezji, której jest galernikiem doświadczonym i wytrawnym, jak raz dał się zniewolić mowie wiązanej, tak już jej służy od niemal trzech dekad) wzięła górę.
Dość już inwokacji, trzeba nazwać rzeczy po imieniu, a nawet nazwisku: Radosław Kobierski wraca do księgarń z tomem opowiadań „Na wulkanie”. Ostrzegłem Radka, że jeśli coś napiszę, zrobię to szczerze i bez znieczulenia, właśnie dlatego, żeśmy w przyjaźni, jak mnie zachwyci, będę wychwalał jego geniusz, jak mnie zażenuje, skopię mu tyłek mocniej niż ktokolwiek inny, jak po mnie spłynie, zmilczę aż do bólu. Okazało się, że jest jeszcze inaczej – ten zbiór opowiadań mnie zirytował. Z powodów, o których będzie niżej. Ale jeszcze bardziej rozdrażnił mnie, a nawet oburzył sposób, w jaki grono zblazowanych krytynów w okropnym telewizyjnym „Tygodniku Kulturalnym”, który na nieszczęście właśnie zmartwychwstał w TVP, spuściło tę książkę po brzytwie w kilku zdaniach. Panowie Deptuła, Wakar i Marczyński, specjaliści od sztuk innych, od lat gaszą kwestie literackie knajacko-salonowymi bon motami w rodzaju: „autor się męczył, pisząc tę książkę”, „ależ to pseudofilozoficzne”, „pozwólcie, że zacytuję, toż to śmiechu warte”, zagadując w ten sposób literaturoznawców, co to książkę do omówienia przynieśli.
Literatura w mediach publicznych ma się ostatnio nieźle za sprawą „Dobrego tytułu”, gdzie dwoje pięknych ludzi o jeszcze piękniejszych umysłach prowadzi rozmowy istotne z autorami, „Tygodnik Kulturalny” jawi się przy tym jako kwintesencja intelektualnego lenistwa. Owóż uznałem, że choć nie zamierzam Radkowi słodzić, wyłuszczę, co mi się w jego tomie zatytułowanym „Na wulkanie” spodobało mało albo i wcale. Jego debiutancka powieść „Harar”
Podanie o pracę
Faktycznie, polityka nie zajmuje mnie wcale, dopóki sama się mną nie zajmie. W okresach rządów być może nieudolnych, ale z pewnością bardziej demokratycznych nie martwię się na zapas, kątem oka sprawdzam tylko stan rzeczy, na co dzień jednak żyję tym, co apolityczne. Lasem się zaciągam, martwię się o niego dopiero, kiedy słychać silniki pił łańcuchowych. Rzekłbym nawet, że chodzę na wybory, aby głosować na polityków, którzy dają największą nadzieję, że polityka przestanie mnie obchodzić.
Owóż na kampanię prezydencką spoglądam z ukosa, chyłkiem i pobieżnie, bo ten pojedynek na miny i sondaże tyle znaczy, co show podczas oficjalnego ważenia przed walką bokserską. Poza tym nie chcę oglądać Rafała Trzaskowskiego, którego w mniej pustelniczym okresie życia zdążyłem poznać i polubić za jego ogładę i erudycję, jak bierze czynny udział w mizdrzostwach Polski, zmuszony mizdrzyć się do wszystkich bęcwałów ojczystych, albowiem każdy głos może być języczkiem u wagi. Choć tak po prawdzie zauważam już teraz, że moce Rafała są rozleglejsze od sprawności Nawrockiego, bo Trzaskowski to i z Martyniukiem po Zenkowemu się dogada, a pan Karol to jednak tylko po siłowniach, klasztorach i stadionach może szukać popleczników.
Trochę też przed kamerami wygląda ta kampania jak plebiscyt na najpiękniejszy uśmiech, a w tej dziedzinie kandydat „uśmiechniętej Polski” ze swoim wrodzonym rozpromienieniem jest o kilka długości przed rywalami. Powiedziałbym nawet, że największym kłopotem Nawrockiego jest konieczność szczerzenia się do kamer, jego uśmiech jest tak wymuszony, że przypomina sardoniczny grymas w zaawansowanej fazie choroby tężcowej – ktoś, kto obiecuje rządy twardej ręki i bezlitosnej zemsty, nie ma w swoim sakwojażu szczerego uśmiechu, wyjmuje więc te odpustowe, sztuczne, plastikowe. Mówiąc wprost, Nawrocki uśmiecha się tak, jak Duda gadał po angielsku. Choć trzeba przyznać
Erekcje zastępcze
Największa wyspa świata za młodu kojarzyła mi się z legendarnym dziełem gdańskiego Totartu, metaantypowieścią Alfredów Szklarskich „Tomek wzdłuż lutych lodowczyków Grenlandii”, z której trzech egzemplarzy maszynopisu ostatni rozpadł się w 2007 r. Potem nade wszystko ze śpiewem Inuitów, przy którym nawet alikwotowe pieśni ludów z Tuwy wymiękają; eskimoskie duety śpiewacze to niedościgła awangarda muzyki ludowej – najwięksi eksperymentatorzy współczesnej wokalistyki i głosowe performerki warszawskojesienne mogą im prać onuce. Psiakrew, zapomniałem, że nie wolno już mówić Eskimos, bo to podobno obraźliwe, albowiem oznacza zjadacza surowego mięsa, a tak pogardliwie określali Inuitów Indianie, o, przepraszam, rdzenni Amerykanie.
Wedle nowoczesnych purystów opór przed zmianą przyzwyczajeń językowych jest równoznaczny z popieraniem tradycyjnego modelu wychowywania dzieci pasem. No i co ja teraz mam począć – dzieci nie biłem, bo stary mnie pejczem tresował, ale taki Cygan nie chce się ode mnie odkleić. Może dlatego, że jak raz do głowy wpadła piosenka Osieckiej, tak już została i nijak mi się nie śpiewa pod nosem, że „Dziś prawdziwych Romów już nie ma”. Im dłużej żyję, tym łacniej nie nadążam – to z pewnością objaw dziaderstwa, którego wypierać się nie mam zamiaru. Nie nadążyłem np. za zmianą nazwy najwyższego szczytu USA, bo nie zauważyłem, że Obama przywrócił Mount McKinley rdzenną nazwę plemion alaskańskich, tak że teraz nie będę musiał się odzwyczajać od Denali, ale z taką Zatoką Meksykańską to już grubsza sprawa. Nadawanie nazw geograficznych zawsze było przywilejem odkrywców, ich zmienianie jest już tylko fanaberią dyktatorów.
Najchętniej zawłaszczają wysokie szczyty, tu nie trzeba freudyzmu, żeby znaleźć przyczynę. Pamirski Abu Ali ibn Sino do 1928 r. nosił imię carskiego generała Kaufmana, pierwszego gubernatora Tadżykistanu, a potem został przemianowany na Pik Lenina. Najwyższy szczyt Pamiru i zarazem Związku Radzieckiego pierwszy zdobywca uczcił w 1933 r. imieniem Józefa Stalina (najpewniej nie miał innego wyjścia), po niemal 30 latach
Baba od przyry
Starzy ludzie pamiętają czasy szkolne nawet wtedy, kiedy wszystko inne wypadło im już z pamięci. Zdarza się, że osoby z demencją lub chorobą Alzheimera zapominają imion własnych dzieci i współmałżonków, ale wciąż pamiętają nazwisko dawnej nauczycielki biologii.
Święte słowa. Wita nimi wakacyjnie ospałą młodzież w nowym roku szkolnym niejaka Inge Lohmark, najbardziej zgorzkniała belferka wszech czasów, bohaterka powieści „Szyja żyrafy” autorstwa Judith Schalansky. Przed dwoma laty Ha!art wydał „Spis paru strat” (również w przekładzie Kamila Idzikowskiego), rewelacyjny tom esejoopowiadań o naszych wymarłych gatunkach, językach i miejscach. Teraz drukuje, jak dotąd jedyną, powieść greifswaldzkiej autorki. Schalansky projektuje i ilustruje książki sama – jej „Atlas wysp odległych” nagrodzono jako najpiękniejszą publikację roku.
Także „Szyja żyrafy” wyróżnia się mnogością rycin i upodabnia do szkolnego podręcznika biologii, który jest jednym z kluczowych rekwizytów w tej historii kilku dni z życia pani od przyrody w upadającym gimnazjum w północno-wschodnich Niemczech. Na każdej stronie oprócz tytułu rozdziału widnieją naukowe określenia zagadnień przyrodniczych, które deterministycznie odnoszą się do bieżącej treści książki. A jest nią agresywny monolog wewnętrzny pani Inge
Kobiety samotne
Antek skończył dziewięć lat, z rodzicami już więc zasypiać nie powinien. Jednak jako fan piłki nożnej nie odpuszcza meczów na szczycie także w środku tygodnia, a te, jak wiadomo, zwykle kończą się późnym wieczorem/wczesną nocą. Tymczasem nazajutrz do szkoły trzeba wstać, dziecko musi być wypoczęte. Mam na to niezawodną metodę – oglądam z nim pierwsze połowy w łóżku, najczęściej przy nich zasypia, a jeśli mecz jest wyjątkowo żwawy, w przerwie podstępnie proponuję zestaw muzyczny, przy którym zasypia już niezawodnie. Ostatnio odgrzebałem po latach utwór genialny, „Senną kołysankę” Tadeusza Woźniaka wyśpiewaną przez Krystynę Prońko, piosenkę z gatunku tych, co to, gdy raz się do uszu przykleją, nuci się je potem od rana do nocy. W dodatku jej moc usypiankowa jest zaiste magiczna – syn już po pierwszej zwrotce mówi: „Obudź mnie na drugą połowę” i za chwilę mogę się już zbierać z jego pokoju.
No i z tą kołysanką na smutną melodię polazłem do kina. I aż mi mózg rozsadziło, bo w „Dziewczynie z igłą” noworodki i niemowlęta pozostają, by tak rzec, niedokołysane.
Początek roku to dobry czas dla kinowych premier. W grudniu dystrybutorzy wstrzymują się z filmami, które mogłyby zakłócić przedświąteczny nastrój, letnie wakacje to czas rzeczy lekkich, gum do żucia dla oczu, więc druga połowa roku to tak naprawdę tylko trzy miesiące, w których można poupychać w repertuarze coś sensownego. Teraz zaś czeka nas zimowy wysyp filmów, które rozbiły bank nagród na najważniejszych europejskich festiwalach i lada chwila podzielą między siebie Oscary. Życzyłbym sobie, aby wśród nich znalazło się dzieło wybitne, duńska kandydatura oscarowa, zrealizowana przez polsko-szwedzkiego reżysera Magnusa von Horna. Jest to opowieść usytuowana na antypodach nieznośnie glamourowej historii o pięknej śmierci w luksusowych wnętrzach, którą wysmażył signor Almodóvar, za co został haniebnie przeceniony na festiwalu weneckim. („W pokoju obok”
Nawet nietoperze nie śpią spokojnie
Nie spozieram już na wiadomości, zablokowałem kanały informacyjne – od kiedy Trump wygrał wybory, mam przeczucie graniczące z pewnością, że dożywamy końca antropocenu. Mój licznik wybił katastrofizm, dlatego wcale już nie piszę o polityce, piszę o doczesnych drobnych uciechach, o spożywaniu świata tuż przed jego końcem. Uciekam do jaskiń częściej niż kiedykolwiek, nieomal już tam mieszkam. To uspokaja, kiedy człowiek znajdzie się w przestrzeni starszej od wszystkich wojen, zagląda w wątpia ziemi starsze od ludzkości, świadom, że pozostaną takie same po jej wyginięciu. W tym przed- i powiecznym spokoju znajduję niejakie ukojenie.
Chodzić po jaskiniach zimą w zasadzie się nie powinno, by nie wybudzać nietoperzy, ale w obszernych systemach obecność mobilnego, parującego grzejnika o temperaturze 36,6 st. C ma znikomy wpływ na otoczenie, jeśli do hibernującego zwierzaka celowo się nie zbliży i nie będzie go dręczyć światłem. Naczytało się o gryzoniach dysponujących szóstym zmysłem, który pozwala im zawczasu przewidzieć niebezpieczeństwo i zwiać w porę przed trzęsieniem ziemi czy też wyjść na ląd przed ostatnim rejsem okrętu – pomyślałem. Napatrzę się na sen nietoperzowy, żeby się uspokoić – przecież nie kładłyby się spokojnie do hibernakulum, gdyby czuły, że coś się święci.
Tymczasem i pod ziemią jakieś nadzwyczajne poruszenie. Tysiąc jaskiń już odwiedziłem, dziesiątki tysięcy nietoperzy widziałem, ale nigdy mi się nie zdarzyło – jak pewnej soboty – żeby w środku zimy panowały takie chiropteroniepokój i dezorientacja. Na zewnątrz lodowato (w górach Słowacji, powyżej 1000 m n.p.m.), nietoperze mrożonych komarów
Do zobaczenia, 2024
Mam alergię na przeszłość. Konkretnie na kurz, którym są pokryte moje stare dzienniki. Wyjąłem z pudeł, myślałem: powspominam niegdysiejsze śniegi, ale od razu w nosie kręci, oczy łzawią. Szlus, nie będzie oglądania się za siebie, żadnych albumów sprzed ery cyfrowej przy kominku, żadnych brulionów zapisanych, kiedy jeszcze miałem życie przed sobą, co najwyżej te zdjęcia, które się uchowały w chmurze i w poczcie internetowej. Bo te, które zapisywałem na dyskietkach, też już nie – one również drzemią w kopertkach zakurzone, nie ma ich jak odtworzyć, bo nowe laptopy bez stacji dysków. Podobnie rzecz się ma z kasetami wideo – w mieszkaniu po mamie widzę szereg tzw. kaset weselnych, nie da się ich obejrzeć, bo kto widział ostatnio jakiś magnetowid. Mówią mi: są do tego specjalistyczne firmy. No tak, ale przecież nie po to człowiek archiwizował swoje życie w szufladzie, żeby potem musiał wzywać płatnych fachowców do jej wyciągnięcia.
Tak oto przyszłość się nie rysuje, a przeszłość niedostępna – pozostaje chwytać dzień, tym bardziej że znowu zaczęło go przybywać, znowu udało się przeżyć przesilenie zimowe bez popadnięcia w ostateczny obłęd, jeszcze raz się przeczołgało przez ten przeklęty grudzień. Tyle mi zostało przeszłości, ile jej spamiętam, to i tak więcej niż przyszłości, której wyobrażać sobie już nie umiem, a planować nie chcę, bo jestem specjalistą od niezrealizowanych obietnic i planów – ba, gdybym chciał wiedzieć, czego już nie zrobię, wystarczy, że wyznaczę to sobie jako cel.
Owóż najbliższa przeszłość ujęta w ramy roku 2024 jeszcze mi majaczy w pamięci nieśpiesznego konsumenta kultury – nie żeby leniwego, ale takiego, co ku nowościom się nie śpieszy. A jako że z Nowym Rokiem wszyscy moi koledzy po fachu wyuczonym, czyli dyplomowani filmoznawcy, czynią podsumowania, ogłaszają swoje dziesiątki filmowe, no to ja też chcę z wami, chłopcy i dziewczęta, się podzielić. Choć wiele jeszcze zobaczyć nie zdążyłem i pewnie za kilka miesięcy, kiedy uzupełnię zaległości, ta moja dziesiątka może poważnie się zmienić. Tymczasem jednak, z myślą o czytelnikach „Przeglądu”, ogłaszam swoje filmowe TOP 10, a nuż komuś to się przyda na wolne wieczory. Oto moja dycha kinowych i streamingowych premier mijającego roku.
- „Wśród wyschniętych traw” (reż. Nuri Bilge Ceylan) – byłbym przekonany, że starzenie objawia się także w zamiłowaniu do kina gadanego, statycznego, powolnie się snującego, gdyby nie to, że slow cinema tureckiego mistrza uwielbiałem już przed dwoma dekadami. Trzy godziny Czechowowskich rozhoworów w zaśnieżonej Anatolii – dla kiniarzy to było zbyt wiele, ale film pojawił się w streamingu.
Wigilia z duchami
Co to właściwie jest ten świąteczny nastrój? U mnie od wielu lat to raczej rozstrój, tłumy w sklepach, nawet po bułę i masło trzeba odstać swoje i słuchać świątecznych evergreenów w każdym radiowęźle. A nawet jak akurat żaden głośnik nie bombarduje, to ludzie sami z siebie biorą się do nucenia świeckich kolęd. Aż mi się marzy jakieś Radio Szatan, które pod koniec adwentu ucieszy uszy jakąkolwiek odmianą. Nie musi to być od razu death metal, wystarczy Mozartowskie requiem albo preludium Deszczowe – cokolwiek w tonacji molowej, a jeśli z tekstem, to smutnym. Wypada się cieszyć, bo czyjś bóg się rodzi, za parę miesięcy trzeba będzie się umartwiać, bo mu się zemrze – a ja nie jestem skory do emocji na zawołanie.
Kiedy przestałem czuć coś w rodzaju nastroju świąt? Bodaj 27 lat temu w przeddzień Wigilii stopniał cały śnieg w Szczyrku, w samą Wigilię lało jak z cebra, dla mnie to był jakiś zwiastun końca świata, rzecz niepojęta klimatycznie, złowroga anomalia. Albowiem święta zawsze wcześniej były białe, po wyjściu z pensjonatu po prostu zapinałem narty i śmigałem na nich pod wyciąg, w dolinie chodniki wyglądały jak tunele wydrążone w śniegu, zaspy sięgały ponad głowami wierzchu płotów. Pamiętam, jak rottweilery strzegące na co dzień pracownic pobliskiego burdelu (usytuował się naprzeciw pensjonatu prowadzonego przez siostrę) przebiegały nad płotem i hulały samopas, ja zaś w butach narciarskich i kombinezonie, uzbrojony w kijki i tak czułem się nieswojo, kiedy bydlaki nadbiegały, żeby mnie obwąchać. Te nagłe święta brązowo-zgniłozielono-szare, mokre, nawet nie odwilżowe, ale jesienne po prostu, przeraziły nas wszystkich.
Ojciec głowił się, co też bóg chce nam przez to powiedzieć,
Zegar apokalipsy
„Nie bój się, to samo się czyta”, powiadają ludzie, polecając znajomym grube książki, czemu nie mogłem się nadziwić, bo dla mnie czytanie jest przyjemnością, a nie zmaganiem umysłowym. Samo się nie czyta, jak samo grzmi i samo się błyska, no chyba że chodzi o tę przypadłość adehadowców, która i mnie czasem doskwiera, mianowicie czytanie bezmyślne, a raczej czytanie w trakcie myślenia o czymś zupełnie innym. Skłonność do rozproszeń sprawiała bowiem niejednokroć, że oczami wodziłem za tekstem przez wiele stron, nim się spostrzegłem, że myśl za wzrokiem nie podąża, przez co musiałem wrócić do poprzedniego rozdziału niczym zagubiony turysta do ostatniego widzianego znaku na skale. Chodziłoby zatem o rodzaj zatracenia w lekturze tak intensywnego, że czytelnik nie myśli o tym, że czyta, tak jak nie myśli o tym, że oddycha. Czyli o proces obopólnego pochłaniania – łakomie pochłaniam książkę, która mnie pochłania bez reszty.
Nie jest to specjalnie możliwe w przypadku prozy wysokoartystycznej czy mowy wiązanej, kiedy raczej rozkoszujemy się nie fabułą, ale językiem, pomysłami składniowymi i czym tam jeszcze – taką literaturę dawkujemy sobie jak panaceum na kolokwialność. Zdarza się jednak, że książka pisana „stylem zerowym”, zwłaszcza w przypadku literatury faktu, frapuje samą treścią, czyta się zaiste sama, ba, czasem nawet wbrew woli czytelnika.
Taką książką, której wolałbym nigdy nie przeczytać, ale od której oderwać się nie mogłem, jest omawiana już na łamach „Przeglądu” przez Romana Kurkiewicza „Wojna nuklearna” Annie Jacobsen. Amerykańska gwiazda dziennikarstwa śledczego na podstawie rozmów z wieloma specjalistami od wyścigu zbrojeń, emerytowanymi wojskowymi i politykami, kreśli podtytułowy „możliwy scenariusz” zagłady
Lekcja żywego języka
W kwestii mowy śląskiej wolę mieć wątpliwości niż rację. Są tacy, dla których śląszczyzna jest sprawą polityczną i nie podlega dyskusji jej status jako języka, podobnie jak kwestia śląskiej narodowości. Znam wśród nich tyluż prawdziwych śląskich patriotów, co silesialanserów, moszczących się na mile widzianym w mediach miejscu „etatowego” górnośląskiego radykała. Sam dwukrotnie podawałem w spisie powszechnym narodowość śląską, ale czyniłem to bardziej z przekory niż z powinności wobec heimatu. Jestem wysoce zdystansowany do podobnych formularzy, dlatego jako wyznanie wpisałem pastafarianizm, choć do Kościoła Latającego Potwora Spaghetti mam stosunek równie chłodny jak do wszystkich innych religii. Dla mnie śląski może pozostać etnolektem albo stać się regionalnym językiem, szkoda go strzępić, mam na to wywalone, a szarpanina polityczna potrafi wszystko oszpecić. Godołech na placu za bajtla, pisałem śląskie dialogi w powieści o Śląsku 20 lat temu, 10 lat temu robiłem za małpę, godając na żądanie warszawskich teściów (wstydu nie ma, z miłości robiłem rzeczy znacznie gorsze) – ale kiedy wydzwaniali do mnie dziennikarze z pytaniem o stanowisko w sprawie śląskiego języka, odpowiadałem, że moje opinie są zbyt miękkie, aby mogły ich zainteresować, niech dzwonią do Twardocha.
Tymczasem do kin trafił fantastyczny film o trzech takich, co przedawkowali mowę ojczystą. Oglądałem północnoirlandzki „Kneecap” raczej jako widowiskowy autobiopic raperskiego tercetu niż podręcznik bojownika o ustawowe uznanie języka, ale przyszło mi do głowy, że całą tę awanturę mielibyśmy dawno za sobą, gdyby Paktofonika rapowała po ślunsku. Leszek Dawid, filmując historię katowickiego tria, ubiegł o 12 lat Richa Peppiatta w filmowej lekcji żywego języka.









