Kraj

Powrót na stronę główną
Kraj

Lokalna społeczność jest siłą

Krakowskie Podgórze: duży potencjał i dużo do zrobienia

– Gdy kiedyś przejeżdżałem tramwajem przez Kalwaryjską, nigdy nie wysiadałem, bo nie było tu nic zachęcającego. Ciemno i podejrzanie – Filip Piwowarczyk jest architektem i radnym dzielnicy Podgórze, ale mieszka tu dopiero od 10 lat, bo wychował się, jak mówi, na obwarzankach przy krakowskim Rynku. – Kiedyś Podgórze w ogóle nie istniało w mojej świadomości. Pierwszy raz przyjechałem tu już po 2000 r., na osiemnastkę kolegi – opowiada. – Dziś jestem w Podgórzu zakochany.

Spotykamy się pod kościołem redemptorystów na Zamoyskiego i idziemy w górę, na Krzemionki. Niedawno ktoś chciał tu postawić restaurację z ogródkiem na kilkaset metrów kwadratowych, ale mieszkańcy się nie zgodzili.

– Lokalna społeczność jest siłą Podgórza – podkreśla Filip. – Dobrze, że się udało, bo Krzemionki są fajne takie dzikie, jakie są.

Zieleń jest jednym z atutów okolicy – Krzemionki, park Bednarskiego usytuowany w zagłębieniu terenu po byłym kamieniołomie, Planty im. Floriana Nowackiego, bulwary nad Wisłą, kopiec Krakusa. Albo Kraka. Ma 16 m wysokości, 60 m podstawy i został wzniesiony ok. VIII-IX w. na cześć legendarnego założyciela Krakowa, ojca tej, „co nie chciała Niemca”. Wbrew legendzie archeolodzy jego prochów w kopcu nie znaleźli, ale u stóp kopca powstała osada Pod Górą, czyli Podgórze.

Ulicą Parkową dochodzimy do wybudowanego w latach 50. XX w. stadionu. Kamienne trybuny otaczają boisko piłkarskie Klubu Sportowego Kabel (kiedyś KS Korona). Zarówno stadion, jak i klub zostały reaktywowane, a dzięki lokalnej społeczności wróciło tu życie.

– Obecnie jest to Centrum Sportowe Parkowa – tłumaczy Filip. – Zadbano o boisko główne, stworzono trzy orliki. Mamy nową bieżnię, siłownię, stoły do teqballu. Tam dalej stoją food trucki i jest kawiarnia. W radzie dzielnicy pracujemy nad projektem dalszego zagospodarowania. Chcemy, by było to miejsce spotkań podgórzan, podobnie jak Krzemionki czy park Bednarskiego.

Gdybyśmy z Zamoyskiego nie poszli na Krzemionki, tylko w drugą stronę, znaleźlibyśmy się na Kalwaryjskiej, którą Filip jako dziecko przejeżdżał tramwajem. Mówi, że do dziś wielu mieszkańców Krakowa tak robi i nie wysiada, bo nie wie, że wokół jest dużo ciekawych miejsc i pięknych uliczek. Kalwaryjska piękna nie jest. Kiedyś uznawana była za najbrzydszą ulicę w mieście. Trzaskała po oczach setkami kolorowych szyldów, a jej symbolem stała się beczka na szambo wisząca jako reklama na jednym z budynków. Po przyjęciu przez władze miasta uchwały krajobrazowej, regulującej m.in. wygląd reklam, trochę się tu uspokoiło.

Prawdziwa herbata podgórska

– Kiedyś Kalwaryjska nosiła imię Wincentego Pstrowskiego. Pstrowskiego 88 to mój pierwszy meldunek. Teraz tam jest Żabka – Marzena Wędzicha jest technikiem weterynarii i podgórzanką z dziada pradziada ze 200 lat wstecz.

Podgórze jest 13. dzielnicą (na 18) w Krakowie. Na mapie Stare Podgórze figuruje jako jej część, ale nikt stąd słowa „Stare” nie używa, bo to Podgórze i już. Dla Marzeny od północy styka się ono z Wisłą, która dzieli je od Kazimierza, na wschodzie kończy się wraz z Zabłociem na II obwodnicy, a jeżeli iść na południe, ciągnie się do McDonalda na Wielickiej, obejmuje teren byłego obozu koncentracyjnego Płaszów, na zachodzie zaś kończy się na rondzie Matecznego i graniczy z Ludwinowem. Część Woli Duchackiej i Łagiewnik oraz osiedla Bieżanów i Prokocim w Podgórzu nazywane są Nowym Podgórzem.

– Na Pstrowskiego mieszkaliśmy z prababcią w ciemnej i zimnej powojennej kamienicy ze starymi oknami, więc gdy przejeżdżał tramwaj, wszystko się trzęsło i nie słyszałam dobranocki. Tak się składało, że przejeżdżał zawsze o tej porze – Marzena zerka w menu restauracji, w której siedzimy. – O, mają herbatę podgórską. Prawdziwa herbata podgórska powinna być z alkoholem.

Na początku lat 90. rodzina Marzeny przeniosła się do mieszkania w kamienicy na św. Kingi. Wszystko było w ruinie. Klatka schodowa dla służby miała odrapane ściany i skrzypiące dechy, a reprezentacyjna – odrapane ściany i tylko kamienna podłoga jakoś dawała radę. Teraz obie były dla wszystkich, podobnie jak toalety i łazienki na korytarzach. Na fali transformacji ludzie robili remonty i budowali swoje. U koleżanki Marzeny w kuchni stała wanna, która w ciągu dnia, przykryta blatem, robiła za stół, a wieczorem brało się w niej kąpiel. Ulice to była psia mina na psiej minie, walające się małpki i butelki po piwach. Podgórze kojarzy się Marzenie z pijaństwem. Chodząc do szkoły, mijała panów siedzących od rana przy kiosku w Rynku Podgórskim.

26 lutego 1784 r. Podgórze otrzymało od cesarza Józefa II Habsburga godność Miasta Wolnego Królewskiego. Z osady na kilkanaście chat szybko stało się jednym z najprężniejszych ośrodków Galicji. Sto lat później mieszkało tu już 12,5 tys. ludzi. Skoro miasto, to i rynek – został wytyczony podczas lokacji w 1785 r. Wyróżnia go trójkątny kształt, a nad wszystkim góruje wybudowane w pierwszej połowie XIX w. sanktuarium św. Józefa, w którym chrzczono przodków Marzeny i ją samą. Dziś rynek ma nowy bruk, dzieci i psy biegają

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

TVP – wielkie rozczarowanie

Prezes Tomasz Sygut z bagażnika

Tomasz Sygut w 2015 r. był szefem TVP Info. Szeroko wtedy komentowany był jego pomysł, żeby za Bronisławem Komorowskim stale jeździła kamera. To miało pomóc prezydentowi. Jak wiemy, Komorowski wybory przegrał.

W sierpniu 2015 r. Sygut został dyrektorem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. W październiku odbyły się wybory parlamentarne. TVP wspierała Platformę, ale Platforma wybory przegrała.

Wtedy Sygut odszedł z TVP. Wrócił do niej w grudniu 2023 r., już jako prezes, a chwilę potem dyrektor generalny. W maju wybieraliśmy prezydenta. TVP w tych wyborach stawała na głowie, by pomóc Rafałowi Trzaskowskiemu, ale – jak wiemy – Trzaskowski też przegrał.

Jak państwo myślicie, jaki wynik osiągnie Koalicja Obywatelska w najbliższych wyborach?

Daleki jestem od wiązania wyniku wyborczego z tym, kto kieruje TVP. Choć koincydencja jest uderzająca. Ciekawszy od osoby kierującego jest mechanizm. Ten, który pokazuje, jakie Platforma ma pojęcie o mediach, jak je sobie wyobraża, na jakich ludzi stawia i jakie to przynosi efekty. Samej Platformie (dziś Koalicji Obywatelskiej) i TVP.

Dwa lata za chwilę miną, więc…

Zacznijmy od ludzi

Jest opowieść Janusza Daszczyńskiego, który został prezesem TVP w 2015 r., zastąpił Juliusza Brauna na przełomie lipca i sierpnia. To już był czas kampanii wyborczej, więc Daszczyńskiego ciągle atakowali ludzie ze sztabu PO, Marcin Kierwiński i Cezary Tomczyk, ciągle czegoś od niego chcieli, zawracali mu głowę. Daszczyński miał tego dość i powiedział, żeby do niego nie dzwonili, a jeżeli już mają coś ważnego, niech dzwonią do szefa TAI, Syguta. Dał im jego numer, więc zaczęli dzwonić do niego. A Sygut jakby złapał Pana Boga za nogi. Oni znaleźli swojego dziennikarza, a on swoich patronów.

Nie zawiódł się. Po odejściu z TVP Sygut organizował stację Nowa TV, której żywot skończył się smutną klapą. Wtedy Marcin Kierwiński, sekretarz generalny PO i szef mazowieckich struktur, ulokował go w Miejskich Zakładach Autobusowych w Warszawie, na stanowisku trzeciego zastępcy prezesa. To pokazuje kolejną patologię: jak w Warszawie Platforma robi, co chce, i jak aparatczycy tej partii żyją z miasta. Ale to inna sprawa.

Oto mamy człowieka, który żyje na garnuszku partii politycznej, partia więc stawia go na czele kluczowej dla życia publicznego instytucji – i jest cisza. Autorytety zamilkły. W dawnych czasach mówiono o takich zawodnikach, że są przynoszeni w teczce. Tu mieliśmy inną sytuację. Ponieważ telewizja PiS spodziewała się wejścia ludzi PO, bramy obsadzono strażą przemysłową. Syguta wwiózł więc na teren TVP jeden z dyrektorów, w bagażniku swojego samochodu. I mamy dyrektora z bagażnika.

Mijają właśnie dwa lata tego eksperymentu i telewizja publiczna systematycznie traci pozycję. Nikt nie powie, że w tym czasie odniosła sukces misyjny, biznesowy czy dziennikarski. Ale każdy, kto powie, że coś tu nie gra, jest spychany do roli pisowca.

Wszystko więc zmierza do wiadomego końca.

To po prostu usycha

Te dane nie są przyjemne. Jak piszą branżowe portale, na czele rynku telewizyjnego w Polsce umacniają się Polsat i TVN, a TVP traci. W październiku liderem był Polsat, który zanotował 7,58% udziału w rynku. W porównaniu z październikiem 2024 r. stacja poprawiła wynik o 4,69%. Na drugiej pozycji znalazła się TVN z udziałem 6,56%, również ze wzrostem rok do roku (z 6,33% w październiku 2024 r.).

Trzecie miejsce zajęła TVP 1 – jej udział w rynku wyniósł 6,41%, notując spadek aż o 10,34%. Na czwartym miejscu jest TVP 2, która zanotowała 6,03% udziału, rosnąc z 5,95%. Ale goni ją Republika z 5,58% udziału.

Jeszcze gorzej dla TVP wyglądają dane dotyczące oglądalności w grupie tzw. komercyjnej, czyli widzów w wieku 16-59 lat. To istotna grupa, bo ona interesuje reklamodawców. Tu liderem pod względem udziału w rynku była TVN (7,5%). Drugi był Polsat (7,4%), TVP 1 miała udziały na poziomie 4,8%. TVP 2 na czwartej pozycji – 4,4%.

Efekt tego jest oczywisty – jeśli chodzi o emisję spotów reklamowych, ich liczba w TVP w okresie od stycznia do września 2025 r. znacząco zmalała. W TVN wyemitowano 332 662 spoty, o 16 288 więcej niż w tym samym okresie 2024 r. Natomiast w TVP 1 – 182 668 reklam, o 6413 mniej niż przed rokiem.

Te dane pokazują, że ostatnie 12 miesięcy, jeśli chodzi o rynkową rywalizację TVP, było czasem przegranym. I nie ma co zwalać na telewizję Kurskiego, na trudy przejęcia, bo to już odległa historia. Dane dowodzą też, że TVP staje się telewizją dla emerytów i tak naprawdę utrzymuje się na powierzchni dzięki starym, zasłużonym produkcjom – mającemu 25 lat serialowi „M jak miłość” i paru innym oraz teleturniejom, takim jak „Familiada” czy „Jeden z dziesięciu”.

TVP nic nowego na rynek nie wrzuca, a jeśli już, są to porażki. Seriale, które mało kto ogląda, czy programy szybko przesuwane na gorsze godziny.

Wielkim rozczarowaniem jest TVP Info. Na dobrą sprawę przejęcie telewizji było właśnie po to, by przejąć Info, bo przecież nie po to, by zarządzać serialami. Jedynka, Dwójka i inne kanały były do tej zdobyczy tylko dodatkiem. Tu chodziło o zatrzymanie rzeki hejtu lejącej

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Autor jest członkiem Rady Programowej TVP

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Big Brother Obajtek

Ulubieniec prezesa PiS ma szansę pobić rekord w liczbie zarzutów prokuratorskich

W środę 12 listopada były prezes Orlenu stawił się w Prokuraturze Regionalnej w Warszawie, gdzie usłyszał zarzut nadużycia uprawnień i wyrządzenia w nadzorowanej przez siebie spółce szkody majątkowej na prawie 400 tys. zł. Europosłowi PiS towarzyszył tłum fanów z biało-czerwonymi flagami i transparentami „Murem za Obajtkiem”, przybyły na wezwanie Jarosława Kaczyńskiego.

„Każdy patriota w tym kraju musi ponieść konsekwencje robienia dobrych uczynków. Jestem przygotowany do tego emocjonalnie i duchowo i wy dajecie mi dużo siły, by być do tego przygotowanym. Ja osobiście się nie boję i poradzę sobie z tym. Poradziłem sobie z wieloma rzeczami, łącznie z chorobą, poradzę sobie z tą zarazą i wam też radzę być czujnym w tym wszystkim”, mówił do zgromadzonych Daniel Obajtek.

Pod czujnym okiem

400 tys. zł, za które ciąga go prokuratura, nie zostało przeznaczone na wsparcie domu dziecka, samotnych matek, bezdomnych ani nawet na kupno wozu transmisyjnego dla Telewizji Trwam. Za te pieniądze Obajtek wynajął prywatnego detektywa, a ten inwigilował polityków Platformy Obywatelskiej i ich bliskich: Bartłomieja Sienkiewicza, Marcina Kierwińskiego, Roberta Kropiwnickiego, Jana Grabca, Marka Sowę i Pawła Poncyljusza. Detektywem zaprzęgniętym do niewdzięcznej roboty był Wojciech Koszczyński, prezes firmy InvestProtect z Gdańska.

Prezes Koszczyński tak przedstawia się na stronie internetowej: „Były funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wysokiej klasy specjalista w zakresie bezpieczeństwa korporacyjnego oraz wywiadu gospodarczego. Zdobył doświadczenie, świadcząc usługi m.in. dla międzynarodowych korporacji z sektora energetycznego, firm produkcyjnych, branży logistycznej i wielu innych. (…) Specjalizuje się w prowadzeniu dochodzeń gospodarczych w Polsce, Unii Europejskiej i poza nią, działając dyskretnie i skutecznie. (…) Ma duszę sportowca, nie poddaje się łatwo i zawsze walczy do końca. Pasjonat strzelectwa oraz górskich wypraw”.

Koszczyński śledził posłów opozycji w 2021 r. Był to gorący okres. „Gazeta Wyborcza” ujawniła tzw. taśmy Obajtka potwierdzające, że ówczesny prezes Orlenu jeszcze jako wójt Pcimia wbrew prawu zarządzał z tylnego siedzenia prywatną spółką TT Plast. Obajtek wydawał polecenia, zlecał rozmowy z klientami, a nawet decydował o urlopach. A robił to w mało wyszukany sposób, używając języka typowego dla kryminalistów, a nie biznesmenów. Taśmy były bardzo niewygodne dla obozu władzy i Obajtka nie tylko dlatego, że ten dopuścił się przestępstwa, zawiadując jako wójt spółką, ale też dlatego, że zeznając w sądzie jako świadek, zaprzeczył, że był cichym wspólnikiem TT Plast. A za fałszywe zeznania grozi odpowiedzialność karna.

Później pojawiły się kolejne artykuły. Dziennikarze opisywali powiązania rodzinne i towarzyskie Obajtka, a także jego związki ze środowiskiem przestępczym. Podawano w wątpliwość legalność pochodzenia jego majątku, opisywano nieformalne układy z deweloperami, których sponsorował Orlen.

Wszystko to wywołało polityczną burzę. Posłowie PO organizowali konferencje prasowe, pisali zawiadomienia do prokuratury i CBA. Według moich informacji Obajtek postanowił wziąć odwet. Wytypował najaktywniejszych polityków, a potem zlecił ich inwigilację Koszczyńskiemu – zebrane przez detektywa kompromaty miały zostać przekazane propisowskim mediom, by te zrobiły z nich użytek. Politycy opozycji byli śledzeni, filmowani ukrytymi kamerami i fotografowani. Sprawdzano ich stan majątkowy, powiązania rodzinne i towarzyskie. Szukano na nich czegokolwiek, co można by wykorzystać: kochanek, nieobyczajnych zachowań, nadużywania alkoholu, narkotyków, uzależnień od hazardu itp.

Daniel Obajtek zdawał sobie sprawę, że działania detektywa są nielegalne, i próbował się zabezpieczyć na ewentualność wpadki, zlecając podpisanie umów z Koszczyńskim Zbigniewowi Laskowi, dyrektorowi Biura Kontroli i Bezpieczeństwa w Orlenie. Lasek to były funkcjonariusz CBA

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Skończmy z tym

To, co dzieje się na fermach futerkowych, trudno opisać słowami

Dlaczego my, ludzie, uważamy, że możemy trzymać zwierzęta w klatkach tylko po to, by robić z nich futra, bez których możemy spokojnie się obejść?
– Często o tym myślę i dochodzę do wniosku, że u wielu ludzi pokutuje przekonanie, że mamy władzę nad całą planetą, w tym nad zwierzętami. Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi: bo możemy. Możemy, bo nikt nam nie zabronił i nikt nie zwrócił uwagi, że to nie w porządku, a jest tak, że dopóki ktoś czegoś prawnie nie zakaże, zawsze znajdą się ludzie, którzy będą czerpali z tego zysk.

Porozmawiajmy o przemyśle ferm futrzarskich w Polsce. Czy Stowarzyszenie Otwarte Klatki powstało z powodu tego, co działo się u nas jeszcze kilkanaście lat temu?
– Zakładając Otwarte Klatki w 2012 r., chcieliśmy się skupić na tych problemach i rozwiązaniach, które mogą pomóc jak największej liczbie zwierząt. Większość organizacji prozwierzęcych skupia się na zwierzętach towarzyszących, czyli psach i kotach. Zdecydowanie mniej organizacji zajmuje się zwierzętami gospodarskimi, których jest więcej i których skala cierpienia jest nieporównywalnie większa.

Na stronie internetowej piszecie: „Zabiegamy o lepszą ochronę zwierząt zamykanych na fermach, a także o prawo konsumentów do pełnej wiedzy na temat warunków ich życia”. Czego nie wiemy o fermach futerkowych?
– Pierwszą kampanią Stowarzyszenia Otwarte Klatki była ta na rzecz zakazu hodowli zwierząt na futro. W latach 2012-2013 był w Polsce bum na fermy futrzarskie. Wiązało się to z faktem, że w 2012 r. w Holandii wszedł zakaz hodowli zwierząt na futro i Holendrzy zaczęli fermy przenosić do nas, bo tu mieli korzystne warunki. Część polskich hodowców, którzy później stali się potentatami w branży, uczyła się od Holendrów.

Bum spowodował, że zaczęło się do nas zgłaszać coraz więcej mieszkańców wsi, którzy mieli problem z fermami. Wtedy też zaczęliśmy przeprowadzać pierwsze śledztwa. Dziś, po wielu akcjach i kampaniach, świadomość ludzi jest większa. Kilkanaście lat temu opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy, w jaki sposób wytwarza się futro. Wiele osób twierdziło, że futro jest wyrobem związanym z łowiectwem, pochodzącym z upolowanych zwierząt. Dziś większość wie, że w Europie pochodzi ono z ferm, gdzie zwierzęta żyją w klatkach.

Jakie gatunki są trzymane na fermach w Polsce?
– W Polsce na futro hoduje się lisy, jenoty, szynszyle i przede wszystkim norki amerykańskie. Są to zwierzęta dzikie i drapieżne, które w naturze prowadzą samotniczy tryb życia i przemierzają ogromne tereny.

Jak ich życie wygląda na fermie futrzarskiej?
– Bardzo trudno wyobrazić sobie fermę, jeśli się jej nie zobaczy, ale spróbuję to opisać. Życie zwierzęcia zaczyna się wiosną, bo wiosną rodzą się młode. Zwierzę ląduje w klatce i poza opuszczaniem jej na procedury ważenia czy mierzenia spędza w niej cały czas. Klatki są niewiele większe od samych zwierząt. Przykładowo na dwa lisy przypada powierzchnia 1 m kw. Gdy w wyniku interwencji jakaś organizacja ratuje lisa z fermy futrzarskiej, musi mu w azylu zapewnić większą przestrzeń, niż miał na fermie. To pokazuje jasno, że klatka na fermie nie służy zapewnieniu dobrostanu, tu liczy się zysk hodowcy.

Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) potwierdził, że na fermach futrzarskich nie jest zapewniony ani fizyczny, ani psychiczny dobrostan zwierząt. Co to znaczy?
– Fizyczne problemy zwierząt przeznaczonych na futro to np. deformacje łap, które wpadają im między pręty klatek. Zwierzęta bardzo często mają infekcje oczu, uszu i dziąseł. Mają też często pogryzienia wynikające ze wzajemnej agresji. Zwierzęta są karmione w taki sposób, że papka mięsna jest nakładana na klatkę i po niej ścieka, prosto na zwierzęta, przez co one gryzą się nawzajem. W klatkach obserwujemy także autoagresję. Otwarte rany często nie są leczone. Na fermach dochodzi też do kanibalizmu. Nie da się tych problemów uniknąć, jeśli zamykamy dzikie zwierzęta w klatkach.

A co z problemami psychicznymi?
– Wynikają z faktu, że w tych warunkach zwierzęta nie są w stanie zaspokajać podstawowych potrzeb behawioralnych, takich jak chociażby ruch. Do tego dochodzi potrzeba eksploracji otoczenia, zabawy, węszenia i poszukiwania pożywienia. Nakładanie papki z mięsa na klatkę nie zaspokaja instynktu łowieckiego. Są również inne niezaspokojone potrzeby typowe dla danego gatunku, np. kopanie nor przez lisy czy spędzanie czasu w wodzie przez norki. Problemy psychiczne objawiają się apatią, nudą i stereotypią, czyli powtarzalnymi, bezcelowymi ruchami, jak kręcenie się w kółko, drapanie w pręty klatki czy odbijanie się od jej ścian.

Tak wygląda życie, a jak wygląda śmierć zwierząt na fermach futrzarskich?
– Życie zwierzęcia kończy się jesienią po sześciu-ośmiu miesiącach od urodzin, więc tak naprawdę mówimy o szczeniętach. Zwierzęta są siłą wyciągane z klatek, następnie gazowane (norki) albo zabijane przez porażenie prądem (lisy, jenoty, szynszyle). Wygląda to tak, że jedną elektrodę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Koncentrat, keczup i miliony Dawtony

Andrzej Wielgomas na pomidorach zbudował fortunę, córka reprezentowała Polskę w konkursie Eurowizji, a syn został bohaterem skandalu politycznego

W naszych domach niektóre marki obecne są od lat, lecz ich twórców nie znamy i nic o nich nie wiemy. Na przykład Dawtona, rodzimy producent keczupu i koncentratu pomidorowego. Ostatnio ogromną darmową reklamę zapewniła firmie wieść, że pod koniec 2023 r., krótko przed zmianą władzy w Polsce, Piotr Wielgomas, syn Andrzeja, założyciela spółki, jako osoba prywatna prowadząca gospodarstwo rolne nabył od KOWR za 22,8 mln zł 160-hektarową działkę w miejscowości Zabłotnia pod Grodziskiem Mazowieckim.

Transakcja wzbudziła emocje, ponieważ teren uznawany jest za strategiczny dla budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego – ma tamtędy przebiegać linia kolei dużej prędkości. Pojawiły się supozycje, że sprzedaż miała charakter spekulacyjny i była zwieńczeniem dobrych układów głowy rodziny z Robertem Telusem, ministrem rolnictwa w rządzie Mateusza Morawieckiego.

Niektórzy politycy koalicji rządzącej sugerowali, że jeśli CPK chciałby odkupić od Piotra Wielgomasa grunt, musiałby zapłacić ok. 400 mln zł. A to byłoby bardzo solidne przebicie. Sprawą zainteresowała się prokuratura. Byłego ministra Telusa Prawo i Sprawiedliwość zawiesiło w prawach członka do czasu wyjaśnienia afery.

Dla właścicieli Dawtony była to nowa sytuacja. Przez lata unikali rozgłosu medialnego, gdyż – jak sądzę – nigdy nie zależało im na sławie. Wiadomo, że 75-letni dziś Andrzej Wielgomas, głowa rodu, z żoną Danutą uruchomili w 1991 r. w Błoniu pod Warszawą niewielki zakład przetwórstwa pomidorów. Głównymi produktami były keczup i koncentrat pomidorowy. Szybszy rozwój Dawtony nastąpił w pierwszej dekadzie XXI w., gdy nabyła ona (choć można też trafić na informację, że wydzierżawiła) część Zakładu Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego w Milejowie. Początkowo przerabiano tam skromne 8 tys. ton pomidorów rocznie i zatrudniano 17 osób. Dzięki inwestycjom milejowski zakład systematycznie zwiększał produkcję, a Dawtona zdobywała rynek, oferując produkty za rozsądną cenę. Obok keczupu i koncentratu pomidorowego pojawiły się pikle, ogórki kiszone i konserwowe, fasola, kukurydza, groszek oraz pomidory w puszkach, passaty, dania gotowe, soki… W 2018 r. spółka wprowadziła na rynek saszetki z musem owocowym, a cztery lata później musy z jogurtem.

W ramach Programu Operacyjnego Inteligentny Rozwój spółka otrzymała kilkumilionową dotację na „opracowanie innowacji w postaci przekąski na bazie musu owocowego i/lub owocowo-warzywnego oraz jogurtu, o istotnie podniesionych właściwościach odżywczych i prozdrowotnych, o wydłużonym terminie przydatności do spożycia bez konieczności zapewnienia warunków chłodniczych”. Potem kolejną, ok. 10 mln zł, na „opracowanie nowej, innowacyjnej technologii produkcji keczupu o znacznie poprawionych walorach odżywczych”. Na ile się orientuję, pierwsza dotacja została już zakończona i rozliczona.

Po 30 latach rodzinny koncern tworzą: Dawtona Holding, Dawtona Frozen, Dawtona Farming, Dawtona Milejów i Dawtona sp. z o.o. Całość wyceniana jest na 900 mln zł.

Od puszki do imperium

Władysław Reymont w „Ziemi obiecanej” opisał łódzkich fabrykantów, którzy zbili fortuny na bawełnie. Gdyby żył dzisiaj, być może opisałby przedsiębiorcę z Błonia, który zamiast na przędzalnie postawił na pomidory. I równie dobrze na tym wyszedł. Andrzej Wielgomas jest przy tym romantykiem – w nazwie Dawtona ukrył imię żony Danuty. Na początku lat 90. XX w. państwo Wielgomasowie nie mogli przypuszczać, że ich marka stanie się równie rozpoznawalna nad Wisłą jak Winiary czy Wedel, a ich produkty będą się znajdowały w niemal każdej kuchni.

W jaki sposób Wielgomasowie to osiągnęli? Przede wszystkim wyeliminowali pośredników. Koncern zatrudnia ok. 1,2 tys. osób, posiada ponad 4,5 tys. ha ziemi (choć moim zdaniem znacznie więcej) i współpracuje z prawie 2 tys. rolników. Sposób działania firmy przypomina wielokrotnie opisywany na łamach „Przeglądu” duński model rolnictwa – prawie wszystko dzieje się w obrębie jednego organizmu gospodarczego.

Dawtona ma swoje pola, nasiona, rolników, własne zakłady przetwórcze, magazyny i transport. Nie musi sprowadzać pomidorów z Chin, a papryki z Węgier czy Hiszpanii. Żadnych zaskoczeń w stylu „w Chinach była powódź, a w Hiszpanii papryka nie obrodziła, bo była susza”. Wszystko rośnie na miejscu, na miejscu jest zbierane, przetwarzane i sprzedawane.

Firma dysponuje jednym z najszybszych na świecie systemów pakowania próżniowego kukurydzy. Przetwarza 60% kukurydzy produkowanej w ramach koncernu. Bo nie jest to już mały zakład na obrzeżach Błonia, lecz sprawnie zarządzany i dobrze funkcjonujący koncern.

W 2021 r. Andrzej Wielgomas podjął decyzję o przekazaniu sterów firmy rodzinie. Obowiązki przejęli żona i trzej synowie: Paweł, Tomasz i Piotr. Prezesem został najstarszy z braci, Paweł. W firmie każdy ma swoje zadania. Paweł odpowiada za strategię i rozwój. Piotr – za majątek i zarządzanie (plus za własne gospodarstwo rolne). Tomasz – za aktywne zarządzanie rodzinnym biznesem. Danuta zaś, jak się wydaje, choć mało o tym mówi, jest najważniejszą osobą w tym układzie.

Można by rzec, że w Dawtonie zrealizowany został klasyczny scenariusz firmy rodzinnej: ojciec ją założył i ze wsparciem żony rozwinął, a synowie biznes przejęli – i wszyscy są szczęśliwi i bogaci. Z tego modelu wyłamała się córka – urodzona 28 sierpnia 1999 r., najmłodsza latorośl Andrzeja i Danuty, Aleksandra Katarzyna Wielgomas, która wybrała drogę artystyczną.

Ukończyła szkołę muzyczną

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Układ się sypie

Podejrzani, oskarżeni, uciekinierzy i skazani – Fundusz Sprawiedliwości jeszcze długo nie da o sobie zapomnieć

Dla tych, którzy bacznie śledzą jedną z największych afer III RP, wniosek o uchylenie immunitetu Zbigniewowi Ziobrze jest wisienką na torcie. Założyciel i mózg przestępczego układu w obawie przed aresztowaniem czmychnął na Węgry. Już od grudnia 2024 r. pod skrzydłami Viktora Orbána ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości Marcin Romanowski. Zastępcy Ziobry w Ministerstwie Sprawiedliwości prokuratura chce postawić 11 zarzutów – w tym udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, przywłaszczenia ponad 107 mln zł i usiłowania przywłaszczenia ponad 58 mln zł.

Przypomnijmy, że proceder przestępczy, w którym Ziobro i Romanowski grali pierwsze skrzypce, polegał na tym, że politycy Solidarnej/Suwerennej Polski z Funduszu Sprawiedliwości mającego pomagać ofiarom przestępstw zrobili maszynkę do wyprowadzania pieniędzy. Setki milionów złotych płynęły szerokim strumieniem na finansowanie kampanii wyborczych, do zaprzyjaźnionych organizacji i mediów, a nawet na zakup oprogramowania szpiegowskiego Pegasus, wykorzystywanego do inwigilacji i zwalczania przeciwników politycznych PiS.

Powołany w styczniu 2024 r. przez Adama Bodnara w Prokuraturze Krajowej Zespół Śledczy nr 2 prowadzi wielowątkowe śledztwo w sprawie rozkradania Funduszu Sprawiedliwości. Choć Ziobro i Romanowski na razie robią skuteczne uniki, by nie stanąć przed obliczem prokuratora, to w innych sprawach do sądów skierowano akty oskarżenia, a nawet zapadły pierwsze prawomocne wyroki skazujące.

Egzorcysta w opałach

W lutym 2025 r. do Sądu Okręgowego w Warszawie wpłynął akt oskarżenia przeciwko ks. Michałowi Olszewskiemu i pięciu innym osobom. Chodzi o wyprowadzenie z Funduszu Sprawiedliwości do kościelnej Fundacji Profeto ponad 66 mln zł na budowę ośrodka Archipelag dla ofiar przestępstw. W rzeczywistości w potężnym gmachu, kryjącym w sobie m.in. salę widowiskową na 350 osób, sale konferencyjne i studia nagraniowe, miało powstać profesjonalne centrum multimedialne Solidarnej Polski.

Ks. Olszewski został oskarżony o popełnienie czterech przestępstw, w tym udział w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie pieniędzy, za co grozi mu nawet 25 lat więzienia. Politycy PiS twierdzą, że zarzuty wobec duchownego są przejawem walki rządu Donalda Tuska z Kościołem katolickim. Problem w tym, że jeden ze współoskarżonych, Piotr W., poszedł na układ z prokuraturą, przyznał się do udziału w przekręcie i opowiedział o przestępczej działalności ks. Olszewskiego. Dzięki temu skorzystał z instytucji dobrowolnego poddania się karze, ustalonej z prokuraturą. 24 września br. Sąd Okręgowy w Warszawie skazał mężczyznę na rok więzienia w zawieszeniu na pięć lat.

Piotr W. to przedsiębiorca budowlany, którego firma TISO oficjalnie była wykonawcą robót przy budowie kościelnego ośrodka. Dlaczego oficjalnie? Bo w rzeczywistości Archipelag budowała firma Jana Olszewskiego – ojca księdza. Piotr W. znał się z Janem Olszewskim od 20 lat, panowie współpracowali na różnych budowach. Jan Olszewski był winien Piotrowi W. 350 tys. zł. Wiedział o ustawionym konkursie na dotację dla fundacji swojego syna i zaproponował Piotrowi W. udział w przekręcie, dzięki któremu spłaciłby dług i jeszcze zarobił na pracach budowlanych. TISO jako papierowy wykonawca wystawiała faktury, a od każdej dostawała działkę w wysokości 3%.

Piotr W. opowiedział też prokuratorom, jak pomógł ks. Olszewskiemu wyprać przywłaszczone pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości. Otóż duchowny nakazał mu podpisać z zakonem sercanów fikcyjną umowę najmu części gruntu, na którym prowadzono budowę. Właścicielem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Każdy może być lekarzem

Chcesz skończyć medycynę? Wystarczy mieć ćwierć miliona złotych

Ten tekst to prawdopodobnie moje pożegnanie z czytelnikami i czytelniczkami „Przeglądu”. Już w przyszłym roku zacznę studia medyczne w Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Zdziwieni? Wytłumaczę Wam, jak łatwo zostać dziś lekarzem.

252 tys. powodów do studiowania

Jeszcze na początku października uczelnia prowadzona przez Fundację Lux Veritatis związaną z Tadeuszem Rydzykiem rekrutowała studentów. Na jej stronie można było znaleźć reklamę: „Kierunek lekarski – jeszcze 20 dodatkowych miejsc”. Żart polega na tym, że nie było żadnych dodatkowych miejsc. Zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia limit przyjęć na kierunek lekarski na AKSiM to 60 osób, czyli chętnych do studiowania było tylko 40. W roku akademickim 2024/2025 przyjęto podobną liczbę osób – 45. Co innego na renomowanych uczelniach – na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym w roku akademickim 2025/2026 zgłosiło się 3401 kandydatów na 550 miejsc. To daje 6,18 kandydata na miejsce.

Jak dostać się na studia medyczne na uczelni niemedycznej? Stara zasada mówi, by iść tropem pieniędzy. Uczelnia związana z Rydzykiem ma aż 21 tys. powodów na semestr, żeby poszukiwać studentów. Konkretniej – 21 tys. zł. W ciągu sześciu lat studiów zarobi na jednym studencie ponad ćwierć miliona złotych. Zakładając, że wszystkich 45 studentów z poprzedniej rekrutacji przetrwało pierwszy rok, można przyjąć, że z samego czesnego na kierunkach medycznych AKSiM zarobiła ponad 1,8 mln zł.

Wróćmy jednak do rekrutacji. Trzeba dostarczyć wyniki z trzech przedmiotów maturalnych. Czasem z dwóch. Zazwyczaj chodzi o biologię, matematykę lub fizykę i chemię. Gdy ktoś stara się o miejsce na renomowanej uczelni, liczy się każdy procent na świadectwie maturalnym, za to na uczelnie niemedyczne, gdzie chętnych nie ma tak wielu, dostanie się właściwie każdy.

Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że w zeszłym roku akademickim odnotowano przypadki przyjmowania osób, które zdały maturę z biologii poniżej 30%, czyli poniżej ówczesnego progu zdawalności.

Podbijmy jednak stawkę, bo rządzący są konsekwentni w bezsensie. 11 stycznia 2025 r. weszła w życie nowelizacja ustawy o systemie oświaty, która zniosła próg zdawalności matur rozszerzonych. Wystarczy przyjść na egzamin. Mój przepis na zostanie lekarzem jest więc prosty. Potrzebna jest konkretna kasa i obecność na maturze rozszerzonej z wybranych przedmiotów. Kto będzie patrzył na procenty, skoro są jeszcze miejsca, prawda? Jeżeli wybraliście uczelnię ojca dyrektora, potrzebujecie też zaświadczenia od proboszcza. Ale ten zapis opatrzono na stronie akademii gwiazdką. Może uczelni wystarczy tylko chrzest. Wiadomo, że ćwierć miliona piechotą nie chodzi, to i na brak bierzmowania można pewnie przymknąć oko.

Student musi być oszczędny

Jeśli wydaje się Wam, drodzy czytelnicy i czytelniczki, że uczelnię Rydzyka wybrałem z potrzeby serca lub z powodu zgodności światopoglądowej, to grubo się mylicie. Kierunek lekarski na AKSiM w Toruniu jest po prostu jednym z najtańszych. W porównaniu z konkurencją naprawdę można zaoszczędzić. Semestr na Uczelni Łazarskiego w Warszawie kosztuje 36 tys. zł. W Społecznej Akademii Nauk w Łodzi zapłacimy 28 tys. zł. Na Uniwersytecie Andrzeja Frycza Modrzewskiego semestr to koszt 30 tys. zł, a na Akademii WSB w Dąbrowie Górniczej „zaledwie” 23,5 tys. zł.

Mimo okazyjnej na tle konkurencji ceny uczelnia Rydzyka zapełniła w tym roku około dwóch trzecich miejsc. Porozumienie Rezydentów zwraca uwagę na ciekawy aspekt: niezależnie od tego, ilu studentów przyjmują uczelnie niemedyczne, ważny jest też zauważalny odpływ studentów z tych uczelni. Część po maksymalnie trzech semestrach przenosi się na renomowane kierunki medyczne. Inni rezygnują ze względu na braki organizacyjne lub związane z jakością kształcenia. Przypomnijmy, że statystyczny student kierunku lekarskiego na uczelni niemedycznej musi się najeździć. Przecież w części placówek brakuje prosektoriów. Z tego powodu odbywają się turnusy autokarowe (nawet kilkaset kilometrów) do zaprzyjaźnionych uczelni.

A skoro bawimy się już w tzw. Januszów medycyny, to wiadomo, że liczy się stosunek ceny do jakości. O tę ostatnią na niemedycznych uczelniach raczej trudno. Pokazały to kontrole Polskiej Komisji Akredytacyjnej w ostatnich latach. Nie ma więc sensu przepłacać. Opisywaliśmy już

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Czwarty świat, cztery ściany

Za bogaci dla systemu pomocy społecznej, za biedni na godne życie, ale wciąż jakoś sobie radzą

Ubóstwo wyklucza, wypycha poza ramy „zwykłego”, sytego społeczeństwa, wymusza trwanie w odrzucanym „czwartym świecie”. To sformułowanie zapożyczone od Międzynarodowego Ruchu ATD Czwarty Świat, aktywnego w Polsce od ponad dwóch dekad w sposób szczególny. To z ludzi najuboższych organizacja stara się uczynić najważniejszych partnerów w walce z nędzą, ułatwić im dzielenie się doświadczeniami w debacie publicznej, umożliwić współdecydowanie w sprawach, które ich dotyczą – w poczuciu godności i partnerstwa.

Stan ubóstwa w naszym kraju po raz kolejny zbadała zaś platforma European Anti-Poverty Network Polska, wnioski spisując w raporcie Poverty Watch 2025.

Zasiłek rodzinny nie zmienia się od 2016 r., kiedy wszedł w życie program „Rodzina 500+”. Wynosi 95 zł miesięcznie na dziecko do 5 lat, 124 zł na dziecko w wieku 5-18 lat i 135 zł na dziecko do ukończenia 24. roku życia. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej uważa, że nie trzeba go podwyższać, bo jest 800+ (tzw. świadczenie wychowawcze), 300+ (świadczenie „Dobry Start”), a ostatnio program „Aktywny Rodzic”. I wystarczy.

Skrajne ubóstwo oznacza wydatki poniżej minimum egzystencji – dla samotnej osoby to 913 zł, a dla czteroosobowej rodziny – 2465 zł miesięcznie. Życie poniżej tego poziomu może być niebezpieczne dla zdrowia fizycznego, jeśli taki stan trwa ponad dwa miesiące. Ubóstwo zaciska pętlę w różnych sferach życia, takich jak mieszkanie, transport, dochody, żywność. Niewidocznie dotyka ubóstwo energetyczne, nędzny dostęp do usług medycznych i leków, do kontaktów społecznych. Ubóstwo wyklucza na wielu przenikających się poziomach, ma płeć i wiek, nie tylko senioralny.

Wykluczenie transportowe wielkości Moskwy

Ubóstwo transportowe według raportu EAPN Polska to nie tylko brak infrastruktury, ale i „kluczowa bariera uniemożliwiająca pełną partycypację w życiu społecznym i gospodarczym”. Z jednej strony, gospodarstw domowych nie stać na ponoszenie kosztów transportu, z drugiej – nie ma dostępu do transportu publicznego. Kiedy niskie dochody nakładają się na słaby dostęp – ubóstwo transportowe dotyka prawie 2,5 mln osób (6,6% populacji). Jeśli zliczyć wszystkie obszary w Polsce o słabym dostępie do transportu – może to wykluczyć z pełni życia ponad 8 mln osób, czyli ok. 22% społeczeństwa! To tak, jakby odciąć Moskwę albo Szanghaj od reszty świata. Szczególnie źle jest „wzdłuż wschodniej granicy z Ukrainą, Białorusią i Rosją, na obszarach górskich (Karpaty i Sudety) oraz na »wewnętrznych peryferiach« województw”. Skutki to tzw. przymusowa motoryzacja, tanie samochody, techniczne „trupy” na drogach, przymus wyboru między wydatkami na paliwo, opłaty, naprawy a innymi istotnymi życiowo.

Wykluczenie transportowe to nieobecność na szerszym rynku pracy, oferującym lepsze zarobki – 38% mieszkańców obszarów dotkniętych wykluczeniem rezygnuje z możliwości zatrudnienia, 71% ogranicza wizyty u specjalistów medycznych, a 11% rezygnuje z nich – czyli choroby postępują, ludzie cierpią, umierają.

Perspektywy życiowe młodzieży a ubóstwo transportowe? Jest ono „kluczowym mechanizmem międzypokoleniowej transmisji niekorzystnej sytuacji życiowej”, czyli przekazujemy biedę kolejnym pokoleniom. Dla 44% uczniów szkół średnich dostępność była decydującym czynnikiem przy wyborze szkoły – często rezygnowali z marzeń, ograniczali się do wyboru szkoły w pobliżu. Prawie połowa młodych ludzi musi rezygnować z kina, koncertów, spotkań z przyjaciółmi, co dalej ogranicza rozwój, wymianę, niezależność. 29% młodych uważa, że te bariery negatywnie wpływają na ich relacje i liczbę przyjaciół. Dodatkowo wprowadzenie unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla dla transportu (EU ETS2) może pogłębić wykluczenie najuboższych. Nierówności się powiększą.

Alarmująca skala niedożywienia

Wprowadzenie wspomnianej opłaty klimatycznej EU ETS2 w 2027 r. oznacza wzrost kosztów ogrzewania węglem i gazem. Raport informuje, że krajowy wskaźnik ubóstwa energetycznego wzrośnie o 1,5 pkt proc. do 2032 r. i utrzyma się – nawet przy realizacji inwestycji w termomodernizację. Pomoże Społeczny Fundusz Klimatyczny, który przeznaczy ok. 45 mld zł w latach 2026-2032 na złagodzenie negatywnych skutków. Pomoc trafi na początek do ok. 2,5 mln gospodarstw domowych o niskich dochodach.

Większe wydatki na energię wpłyną m.in. na ubóstwo żywnościowe. Raport podkreśla zaniżoną skalę skrajnego ubóstwa żywnościowego, ta zaś jest niepokojąca. To kwestie metodologiczne, ale jeśli oprzeć się na badaniach precyzyjniej oddających wydatki niezbędne do przeżycia, zasięg skrajnego ubóstwa w Polsce podniósł się „z oficjalnych 6,6% do 12% w 2023 r.”.

Aż 88% osób uznanych

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ruski miesiąc

Można powiedzieć, że od 1972 r. pracuję w dyplomacji. Nie jako pracownik polskiej służby dyplomatycznej, lecz w wolnym zawodzie tłumacza. Zadaniem tłumacza jest zgodne z treścią i duchem wypowiedzi polityka przełożenie jej na inny język. Tłumacz musi też być osobą świetnie orientującą się w subtelnościach języków, w jakich pracuje, by przełożyć tekst w sposób zgodny z językowym kontekstem kulturowym. Przecież nie można tłumaczyć dosłownie, „po polsku niemieckimi lub angielskimi słowami”, bo nikt tego nie zrozumie.

Zastanawiam się, jak biedni koledzy tłumacze języka polskiego i rosyjskiego radzą sobie z tłumaczeniem wystąpień Pawła Kowala, przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Pan Kowal bowiem dobitnie demonstruje swój negatywny stosunek do Rosjan i wszystkiego, co rosyjskie, nieustannie używając pogardliwych w wydźwięku rzeczowników Rusek, Ruski, Ruscy oraz przymiotnika ruski. W szkole niemieckiej nie miałam przyjemności uczyć się języka rosyjskiego, więc nie wiem, jak tłumacze mieliby wyrazić ten afront po rosyjsku. Nie sądzę jednak, by którykolwiek z nich tłumaczył go zgodnie z intencją pana Kowala.

Można byłoby wprowadzany przez Pawła Kowala zwyczaj dyplomatyczny skwitować machnięciem ręki i mruknięciem: jego sprawa, widocznie lubi poszarpać niedźwiedzia za wąsy. Jednak sprawując wysoki urząd, pan Kowal nie jest „samoswój”, nie jest osobą prywatną, lecz występuje jako szef organu RP i jako taki ma obowiązek reprezentować jej interesy. Nie jestem przekonana, by niezależnie od obecnej sytuacji międzynarodowej w interesie RP leżało stosowanie przez osobę wysokiej rangi pogardliwych określeń wobec któregokolwiek państwa czy narodu. W dyplomacji wprawdzie obowiązuje czasem zasada „jak ty mnie, tak ja tobie”, lecz wyrażana językiem dyplomatycznym, którego celem jest zawsze pozostawienie furtki, a nie obrażanie drugiej strony.

Oponenci mogą mi zarzucić, że Rosjanie sami siebie tak nazywają. Jednak po rosyjsku Russkij to oficjalna nazwa Rosjanina, a russkij to zwykły rosyjski przymiotnik narodowy. Natomiast w przypadku przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych – polskiego dyplomaty wysokiego szczebla – korzystanie z polskiego pogardliwego, slangowego określenia ruski lub Rusek jest wysoce niestosowne.

Wśród pracowników rosyjskiego MSZ znajdzie się kilkoro władających wyśmienicie językiem polskim i potrafiących odczuć lekceważący wydźwięk słów naszego arcydyplomaty. Jak byśmy się czuli, gdyby zagraniczni oficjele nagminnie używali podobnie poniżających nas określeń typu Paljaczki czy Polacken?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Możesz podesłać 200 zł na Blika?

W 2024 r. popełniono w Polsce 3825 oszustw z wykorzystaniem metody smishingu, phishingu i vishingu

„W życiu nie przypuszczałam, że spotka mnie coś tak przykrego”, napisała ostatnio na Facebooku Małgorzata Cecherz, dziennikarka Polsatu, znana z programu „Państwo w Państwie”. Na jednym z popularnych portali ogłoszeniowych wystawiła na sprzedaż samochód. Ktoś, kto do niej zadzwonił w tej sprawie, zażądał, by zweryfikowała swoją wiarygodność. Przełączył ją do rzekomego pracownika banku, a ten polecił jej, by wygenerowała kod Blik. Po czym okazało się, że są problemy, więc dziennikarka wysłała mu kolejne kody. Gdy przekroczony został dzienny limit przelewów, do Małgorzaty Cecherz zadzwonił prawdziwy pracownik banku z wiadomością, że prawdopodobnie padła ofiarą oszustwa. Jak potem się okazało, jej pieniądze trafiły za granicę. Bank nie uznał reklamacji, gdyż dziennikarka sama podała oszustom kody Blik.

W 2021 r. głośno było o aktorkach, które zostały ograbione metodą „na policjanta”. Straciły kilkaset tysięcy złotych. Do jednej z ofiar zadzwonił osobnik podający się za funkcjonariusza policji i przekonał ją, by przelała ze swojego rachunku, rzekomo zagrożonego atakiem hakerskim, 152 tys. zł na wskazane przez niego konto. Gdy aktorka zorientowała się, że padła ofiarą oszustwa, zgłosiła sprawę prawdziwemu stróżowi prawa. Organy podjęły stosowne czynności. Inna gwiazda sceny i ekranu, będąc pewna, że uczestniczy w operacji policyjnej, przekazała oszustom 450 tys. zł. W podobny sposób kryminaliści próbowali podejść żonę Roberta Lewandowskiego Annę i restauratorkę Larę Gessler – lecz panie nie dały się nabrać.

Czujnością wykazał się też jeden z najbogatszych obecnie senatorów, Ryszard Bober. 10 grudnia 2024 r. do jego biura w Jabłonowie Pomorskim zadzwonił oszust podający się za Marka Boronia, komendanta głównego policji. Oświadczył senatorowi, że prowadzi operację wymierzoną w hakerów, którzy chcą za pośrednictwem internetu okraść kilku wpływowych polskich polityków. Osobnicy ci mieli pracować w bankowości. Jak powiedział fałszywy Boroń, całkiem niemałe środki zgromadzone przez senatora Bobera na koncie bankowym są zagrożone. „Nadinspektor” stwierdził, że senator powinien przelać je na wskazane przez niego konto w celu „weryfikacji przez pracownika banku”. Dziwnym trafem był to rachunek spółki zajmującej się handlem kryptowalutami. Bober wykonał polecenie, a nawet przekazał oszustom skan swojego dowodu osobistego.

Na szczęście szybko się zreflektował, że mógł paść ofiarą oszustwa, i zawiadomił prawdziwą policję. W banku udało się zablokować przelew, a senator najadł się jedynie strachu.

Przykłady te dowodzą, że ofiarą oszustów korzystających z nowoczesnych technologii mogą paść nie tylko osoby starsze, lecz także te dobrze zorientowane w tym, jak funkcjonuje współczesna bankowość. A przestępcy coraz częściej sięgają po rozwiązania, jakie oferuje sztuczna inteligencja.

W 2024 r. popełniono w Polsce 3825 oszustw wykorzystujących te metody. Wartość strat poniesionych przez 4183 ofiary wyniosła ponad 156,4 mln zł. W pierwszej połowie bieżącego roku tylko w Warszawie doszło do 650 takich przestępstw – wartość strat sięgnęła 20 mln zł. Należy jednak pamiętać, że nie wszystkie przypadki są zgłaszane policji. Wielu oszukanych tego nie robi ze wstydu.

Smishing, phishing i vishing

To fachowe określenia metod wykorzystywanych przez oszustów posługujących się telefonią komórkową i internetem. Pierwszy sposób polega na wysyłaniu fałszywych wiadomości SMS. Oszuści podszywają się pod banki, urzędy, firmy kurierskie, sklepy internetowe. Przesyłane wiadomości zawierają linki do fałszywych stron internetowych, na których wyłudzane są dane osobowe, numery kont i hasła.

Phishing to fałszywe mejle. Działają tak samo jak fałszywe SMS-y. Chodzi o wyłudzenie danych i haseł do rachunków.

Trzecia metoda polega na podszywaniu się pod pracowników banków, policjantów oraz przedstawicieli innych szacownych instytucji i przekonywaniu ofiary w trakcie rozmowy telefonicznej, by przekazała swoje dane osobowe, hasło do rachunku bankowego lub bezpośrednio

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.