Notes dyplomatyczny

Powrót na stronę główną
Aktualne Notes dyplomatyczny

Konsul, którego chwalą

Nic nie jest proste. Polska prawica, pisaliśmy o tym wielokrotnie, ma obsesję na punkcie tych, którzy studiowali w ZSRR, a zwłaszcza studentów MGIMO. Jest też szczególnie uczulona na urzędników, którzy zaczynali pracę w Polsce Ludowej, woła, że to funkcjonariusze Jaruzelskiego i stanu wojennego.

Ale jest wyjątek. To Krzysztof Świderek. Otóż ukończył on studia z tytułem magistra inżyniera (1986) oraz studia doktoranckie z tytułem doktora nauk technicznych (1992) na Uniwersytecie Budownictwa i Architektury w Charkowie. Owszem, nie jest to MGIMO ani Moskwa, ale jednak ZSRR! Dla prawicy to wystarczy, już jest podejrzane. Tak jak i to, że w roku 1986 Świderek podjął pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Kaliszu.

Ale, jak się okazuje, te wszystkie „grzechy” nie są ważne, ba, okazały się zaletą, bo gdy Krzysztof Świderek trafił wreszcie do MSZ, zabłysnął jako konsul, specjalista od Wschodu.

Zaczynał pracę w roku 1998 w ambasadzie w Kazachstanie. Potem przeniesiono go do Kijowa, gdzie kierował wydziałem konsularnym, a w latach 2001-2003 pełnił obowiązki konsula generalnego. Wtedy błysnął talentem jako człowiek, który potrafi rozmawiać i z miejscowymi Polakami, i z miejscowymi władzami, a w dodatku umie pokierować budową konsulatu w Odessie.

Kolejne lata to kolejne placówki. Był szefem konsulatu w Mińsku, w roku 2009 organizował pracę nowo utworzonego konsulatu w Winnicy, a w latach 2017-2025 był konsulem generalnym w Irkucku.

Można rzec, że w swojej karierze otrzymywał najtrudniejsze placówki, mało wdzięczne i wymagające, i wzorowo je prowadził. To powszechna opinia. Gdy w roku 2017 Świderek stawał przed sejmową Komisją Łączności z Polakami, jej ówczesny przewodniczący Jan Dziedziczak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Wróżby to raczej…

No to minister Sikorski się nie wstrzelił. Co roku latem jest organizowana narada ambasadorów, zjeżdżają się na nią z całego świata. Taka narada zawsze ma oficjalny motyw przewodni, no i są zapraszani różni goście. Rok temu odbyła się we wrześniu, a zainaugurował ją panel z udziałem Radosława Sikorskiego oraz prezydenta Finlandii Alexandra Stubba. W tym roku uświetnili ją prezydent Mołdawii Maia Sandu oraz szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej Rafael Grossi.

Ale i tak nic nie przebije roku 2010, kiedy na zaproszenie MSZ przyjechał do Warszawy szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow. To było szeroko komentowane spotkanie, Ławrow i Sikorski występowali przed audytorium w Krajowej Szkole Administracji Publicznej w panelu poświęconym „Nowej erze stosunków Polska-Rosja”. Nazwa piękna, chociaż mało trafna, ciekawe, kto ją wymyślił. Potem rozmawiali w cztery oczy, odbyły się także rozmowy plenarne delegacji. Co z tego zostało? Tyle co ze spotkań Obamy z Putinem. W tamtym czasie jeszcze miłych… I pewnie jakieś wspomnienie, bo takich dinozaurów dyplomacji jak Ławrow i Sikorski w dzisiejszych czasach ze świecą szukać.

Ławrow, nawiasem mówiąc, wypominany jest Sikorskiemu do dzisiaj, że ambasadorowie musieli go wysłuchać. Lepiej, żeby na niego nie patrzyli? O, to piękna dyplomacja by była…

Jakiś ślad takiego podejścia mogliśmy dojrzeć teraz w Warszawie. Otóż przyjechało do kraju ponad 160 szefów placówek: 103 ambasad, 35 konsulatów generalnych, 25 Instytutów Polskich, oraz Polacy pracujący w Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych. Wszyscy byli gośćmi marszałków Sejmu i Senatu, spotkali się też z prezydentem Dudą i premierem Tuskiem. I uwaga – spotkanie z korpusem zaproponowano też prezydentowi elektowi. A on odmówił, „nie skorzystał z okazji”.

To gest bardzo wiele mówiący. Zapowiadający wojnę na linii MSZ-Kancelaria Prezydenta. Czy na pewno tak będzie? Nawrocki już podczas kampanii zapowiadał, że nie podpisze ambasadorskich nominacji Bogdanowi Klichowi (Waszyngton) i Ryszardowi Schnepfowi (Rzym). Ale też będzie podchodził do innych kierowników placówek w sposób elastyczny, zindywidualizowany. To lepsza zapowiedź niż stałe „niet” Andrzeja Dudy. Ale czy dużo lepsza? Skoro Marcin Przydacz, który ma być szefem Biura Polityki Międzynarodowej u Nawrockiego, to były pisowski wiceszef MSZ i główny krytyk polityki kadrowej Sikorskiego, to jakie można mieć nadzieje?

A teraz dwa zdania o sygnalizowanym na początku braku wstrzelenia się. Otóż jednym z haseł zjazdu ambasadorów (sorry, kierowników placówek) było „funkcjonowanie służby zagranicznej”. Bo szefowie placówek, jak dowodził minister, chcą się dowiedzieć, jak będzie funkcjonowało MSZ, nie chcą słuchać nowych exposé. Biegają więc po gmachu, zbierają ploteczki, odnawiają znajomości. To „funkcjonowanie MSZ” bardzo ich obchodzi.

Tylko jeśli minister chce im mówić o tym teraz, akurat przed rekonstrukcją rządu i przed inauguracją nowej prezydentury, gdy nowe dopiero się wykuwa, jest to zupełnie bez sensu.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Stary instytut, nowe zadania

Zapowiada się ciekawy lipiec w MSZ. Nie z powodu rotacji – z powodu zapowiedzianej rekonstrukcji rządu. Czyli jego odchudzenia. Jednym z elementów tej operacji ma być zmniejszenie liczby wiceministrów, których jest rekordowo dużo. Nikt więc nie daje szans przetrwania tej burzy Andrzejowi Szejnie, który i tak jest poza MSZ. Niewielu – Władysławowi Teofilowi Bartoszewskiemu… A pozostali?

Można rzec, że tę sytuację przewidział Jakub Wiśniewski i ewakuował się na z góry upatrzoną pozycję. Wiśniewski był podsekretarzem stanu, odpowiadał za strategię polityki zagranicznej, ale także za współpracę rozwojową, stosunki w ramach ONZ i kontakty z państwami Ameryki Łacińskiej. Ogrom zadań, zwłaszcza na tle innych wiceministrów. Ale po paru miesiącach okazało się, że jego współpraca z ministrem układa się marnie, w zasadzie – bardzo źle. Znaleziono mu więc miejsce ewakuacji – mało prestiżowe, ale wygodne. I w kwietniu został dyrektorem Instytutu Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka.

Ten instytut to piękna historia. W 2018 r. powołało go do życia PiS, podobno dlatego, że tak ustalili Kaczyński z Orbánem. Instytut miał promować przyjaźń polsko-węgierską, organizować spotkania młodzieży, prowadzić szkoły liderów, wspierać wymianę kulturalną i tego typu rzeczy. Miał podlegać bezpośrednio KPRM i zagwarantowano mu budżet na 10 lat. Co roku 6 mln zł, z tego 1 mln na płace (dla sześciu osób).

Gdy powoływano instytut do życia, wybuchła w Sejmie awantura, posłowie ówczesnej opozycji wołali, że to współczesne TPPR, że do współpracy z żadnym innym państwem takiego nie mamy i że to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Wtedy padły prorocze słowa posła Krzysztofa Mieszkowskiego z Nowoczesnej, że zgodziłby się na instytut, gdyby promował on węgierską kulturę niezależną, zwłaszcza tych, których ogranicza cenzura Orbána. Bo w znacznej części są pozbawieni pracy.

Potem instytut zaczął działać i – jak wykazały kontrola NIK i kontrola KPRM (jeszcze za Morawieckiego) – działał po pisowsku. Na siedzibę wynajęto luksusową willę przy Goszczyńskiego na warszawskim Mokotowie, o dwukrotnie większej powierzchni, niż pierwotnie poszukiwano. Nie zgadzały się faktury, w latach 2020-2021 wypłacono sobie w instytucie dodatki w wysokości 194,6 tys. zł bez podstawy prawnej, z naruszeniem ustawy kominowej. Granty zaś dostali m.in. Piotr Motyka, redaktor Mediów Narodowych wydawanych przez Stowarzyszenie Marsz Niepodległości Roberta Bąkiewicza. A także kibice Pogoni Szczecin.

Nic więc dziwnego, że premier Tusk od początku zapowiadał likwidację instytutu. I potwierdzał to parokrotnie. Ale nie zlikwidował. Oficjalnie dlatego, że podmiot ten powołany został ustawą, więc ustawą trzeba go likwidować. A tę Duda zawetuje. Na razie szansy mu nie dano… Nie dano, za to instytut przerobiono. Urzęduje w starej siedzibie, ale z nowym dyrektorem (Wiśniewski!) i z nowymi zadaniami. Ostatnio zorganizował konferencję (uczestniczył w niej minister Sikorski) z udziałem gości węgierskich na temat budowy społeczeństwa obywatelskiego nad Dunajem. I demokracji.

Tak oto spełnia się marzenie posła Mieszkowskiego. Że pomysł Orbána przeciwko niemu samemu się obróci. Tanio nie jest, ale co szkodzi podokuczać?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Nasza liga

Skończyła się nasza prezydencja w Unii Europejskiej, bez fanfar, w cieniu innych wydarzeń. To dość dobrze pokazuje, w jakiej lidze gra Polska. Lub, precyzyjniej, na grę w jakiej lidze Polskę stać.

Gdy wybuchła 12-dniowa wojna Izraela z Iranem, otrzymaliśmy informację, że polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski odbył rozmowę telefoniczną ze swoim irańskim odpowiednikiem Abbasem Aragczim. Skoro Polska sprawowała prezydencję w Unii, można było się spodziewać, że tematem rozmowy będą propozycje mediacji, rozwiązania konfliktu, działań i dla Iranu, i dla Europy użytecznych. Nic takiego nie miało miejsca – rozmowa dotyczyła bezpieczeństwa polskiej ambasady i ewakuacji polskich obywateli.

Innymi słowy, minister nie podjął się inicjatywy ogólnoeuropejskiej. Wszystko zresztą wskazuje na to, że Europa najzwyczajniej w świecie jej nie oczekiwała. Ministrowie spraw zagranicznych Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii spotkali się z Aragczim w Genewie bezpośrednio. Kłopot w tym, że najważniejsze, co mieli mu do przekazania, to wezwanie, by zaczął rozmawiać ze Stanami Zjednoczonymi. Też więc nie błysnęli sprawczością.

Dodajmy do tego jeszcze jeden kawałek układanki – Aragczi potem poleciał do Moskwy. Sporo sobie po tej wizycie obiecywał, ale skończyło się tak, że po jego powrocie do Teheranu Iran ogłosił zawieszenie broni.

Wracając zaś do Sikorskiego, widzimy, że ambicje polskiej polityki zagranicznej coraz częściej sięgają nie dalej niż dobra organizacja ewakuacji Polaków.

O to najczęściej pytają media, no i tym chwalą się zawsze w Sejmie kandydaci na ambasadorów i konsulów – że zorganizowali.

Jest i drugi cel, który rząd postawił przed naszą służbą zagraniczną – powroty Polaków do kraju. To przebiega dość słabo. Repatriacja z Kazachstanu i z Rosji to 533 przypadki w roku 2024. Z innych krajów przyjazdy są pojedyncze.

Narodził się zatem pomysł, by potomków emigrantów ściągać z Ameryki Południowej, głównie z Brazylii, gdzie żyje ich ponad 2 mln. Kłopot w tym, że specjalnie do tego się nie palą. I nawet wydawanie Kart Polaka idzie tam opornie. W Brazylii wydano ich 700… Nie dziwmy się – ludzie od pokoleń mieszkają w swoich miejscowościach, tam jest ich mała ojczyzna.

Wobec tego MSZ ma nowy plan – powroty Polaków z Europy Zachodniej, co jest częścią przyjętej w październiku 2024 r. strategii migracyjnej. To migranci świeżej daty, jeszcze korzeni tam nie zapuścili, są jedną nogą tam, drugą tu i – jak powtarzają nasi oficjele – zdążyli już zderzyć się ze szklanym sufitem, przekonać, że pracują tam poniżej kwalifikacji i często poniżej warunków, które otrzymaliby nad Wisłą. A Polska jest dziś dużo bardziej atrakcyjna niż 20-30 lat temu. No i powrót do kraju nie byłby dla nich jakimś wyzwaniem. MSZ proponuje im więc powroty, a ich dzieciom miejsca w szkołach i na uczelniach.

To jest plan, którym macha MSZ i który przypominany jest konsulom. Pokazuje on nie tyle ministerialne ambicje, ile możliwości. Tę ligę, w której gramy.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Jak ominąć Dudę

Kończy się nasz czas prezydencji w Unii Europejskiej. Można rzec – była to prezydencja dyskretna, pozbawiona radości tej pierwszej, z roku 2011.

Raczej wiadomo, dlaczego tak było. Premier obawiał się różnych akcji prezydenta Andrzeja Dudy. Tego, że Duda będzie chciał grać pierwsze skrzypce i że zacznie wygłaszać swoje antyeuropejskie mądrości. Uniknął więc tego typu zgrzytów za cenę rezygnacji z wielkich wydarzeń.

O atmosferze, która panowała (i panuje), świadczy sprawa nominacji ambasadorskiej dla Agnieszki Bartol-Saurel. W październiku 2024 r. zastąpiła ona jako szefowa Stałego Przedstawicielstwa przy UE Piotra Serafina, który został komisarzem UE ds. finansów. Nikt jej kompetencji nie kwestionował i nie kwestionuje, jest osobą spoza układów politycznych.

Gdy ta zmiana nastąpiła, prezydent Duda nie podpisał jej nominacji, Agnieszka Bartol-Saurel funkcjonowała jako chargé d’affaires. I w tej roli weszła w polską prezydencję. Mieliśmy zatem rzecz niebywałą – prezydencją kierował chargé d’affaires. Tak Duda się odgrywał.

Różne zabiegi przyniosły w końcu taki efekt, że prezydent podpisał nominację. Z datą 31 marca. Czyli na ostatnie trzy miesiące prezydencji Agnieszka Bartol-Saurel jest już ambasadorem. A małostkowość Dudy pokazuje jeden ważny szczegół. Gdy podpisywa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Dreptusie

Mają w MSZ powiedzenie stare jak samo MSZ: co jest najważniejsze, żeby dostać dobre stanowisko? Pochodzenie. Bo za wszystkim trzeba pochodzić.

I to jest święta prawda, kolejne lata ją potwierdzają. Weźmy przykład zupełnie spoza głównego ministerialnego nurtu – ambasadę w Algierii. Od 2016 r. do marca 2023 r. ambasadorem był tam Witold Spirydowicz. Siedem lat! Czy dlatego, że był świetnym ambasadorem?

Cóż, Spirydowicz jest jednym z grupy urzędników pracujących w MSZ, dla której najważniejsza rzecz w CV wydarzyła się w roku 1981. Otóż był on działaczem NZS, jako student prawa zakładał NZS na Uniwersytecie Warszawskim. To mu dało i znajomości, i kolegów, i stempel właściwego pochodzenia (politycznego). Reszta to już było kapitalizowanie tamtej przygody.

Spirydowiczem w jego karierze w MSZ rzucało. Ktoś ciągle troszczył się, by miał posadę. W centrali był w różnych departamentach – w konsularnym, w prawno-traktatowym, w biurze kontroli i audytu, polityki europejskiej. Gdy odchodził, natychmiast o nim zapominano. Co do placówek, to pracował w ambasadzie w Wiedniu, był konsulem generalnym w Montrealu, ambasadorem w Maroku, aż wreszcie, w roku 2016, Witold Waszczykowski wysłał go do Algierii.

Tam Spirydowicz znalazł swoje miejsce. W ciszy i spokoju. Tak, że zupełnie zapomniano przy alei Szucha, że jest taki kraj. Aż w końcu ktoś załapał, że wypada zrobić rotację, więc po siedmiu latach Spirydowicz do kraju wrócił.

A gdy wrócił, ambasadą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

MSZ głową w ścianę

Jacek Izydorczyk to były ambasador w Tokio. W roku 2019 został z placówki odwołany w atmosferze skandalu. Pisaliśmy o tym wielokrotnie.

Efektem owego skandalu były sprawy sądowe. Jak wyliczył Izydorczyk, łącznie ze sprawami odpryskowymi było ich kilkadziesiąt. I gdyby nie to, że jest profesorem prawa, więc może bronić się sam, musiałby wydać na prawników kilkaset tysięcy złotych.

Te sprawy powoli się kończą, to znaczy Izydorczyk po kolei je wygrywa. Właśnie wygrał kolejną i warto temu się przyjrzeć, bo okoliczności towarzyszące pokazują styl funkcjonowania MSZ.

Gdy Andrzej Papierz, ówczesny dyrektor generalny MSZ, podjął decyzję o odwołaniu Izydorczyka, powstał problem, jaki ma być powód tej decyzji. I powód się znalazł – oskarżono ambasadora o malwersacje finansowe. Konkretnie zaś 15 listopada 2019 r. Papierz złożył na Izydorczyka skargę do rzecznika dyscypliny finansów publicznych. Trafiła ona do komisji działającej przy Ministerstwie Finansów – Głównej Komisji Orzekającej w Sprawach o Naruszenie Dyscypliny Finansów Publicznych. Zarzutem było naruszenie dyscypliny finansów publicznych. O co chodziło? Ano o to, że na oficjalne uroczystości, na które ambasador był zapraszany wraz z małżonką, jeździł z nią, przedstawiając później do refundacji rachunki za bilety kolejowe i hotel. W sumie na 4186 zł.

Papierz upierał się, że za żonę ambasador powinien płacić z własnej kieszeni. I w tym celu, by to przestępstwo wykryć, do Tokio przyleciała klasą biznes trzyosobowa delegacja z MSZ. Można w ciemno zakładać, że jeden bilet na tej linii w klasie biznes to koszt 40-50 tys. zł. Dodajmy do tego koszt hoteli. Potem wysłano drugą trzyosobową delegację. I po wydaniu kilkuset tysięcy złotych oskarżono Izydorczyka o sprzeniewierzenie 4 tys. A dodatkowo, w imieniu ambasady w Japonii, oskarżył go jego następca, ambasador Milewski, podnosząc zresztą kwotę do 9 tys. zł.

Po paru latach i batalii w kilku instancjach Izydorczyk sprawę z rzecznikiem dyscypliny finansów publicznych wygrał. Sąd przyznał, że miał prawo sfinansować żonie z pieniędzy ambasady bilety i hotel.

Gdy ten wyrok się uprawomocnił, szefem MSZ był już Radosław Sikorski. Izydorczyk złożył więc do Sikorskiego pismo z informacją o uniewinnieniu, załączając orzeczenie, i poprosił o dołączenie ich do swoich akt osobowych. Co też MSZ uczyniło.

Nie zrobiło jednak czegoś innego – nie wycofało oskarżenia, które w tej samej sprawie złożył przeciwko Izydorczykowi Milewski! I mimo że MSZ przegrało tę sprawę w pierwszej instancji, prawnicy ministerstwa złożyli od wyroku apelację!

Pisał Izydorczyk do MSZ, do rzecznika Wrońskiego, by resort apelację wycofał, bo sąd już wydał w tej sprawie wyrok. Jak grochem o ścianę! W ministerstwie tłumaczono to w ten sposób, że zawsze trzeba bronić jego interesów. Do końca. Ale nie wytłumaczono, czy także topiąc pieniądze w sprawach skazanych na przegraną. I prawnie niebezpiecznych – bo żądanie zapłaty nieistniejącego zobowiązania to przestępstwo.
Oto więc MSZ w pełnej krasie – żeby zniszczyć człowieka, oskarża się go o niezgodne z prawem wydanie 4 tys. zł. A potem, żeby to brzmiało poważnie, wydaje się kilkaset tysięcy na delegacje, kwity, wnioski i sprawy sądowe. Jak widać, wydawanie państwowych pieniędzy nie boli.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Polacy poza Polską

Dużo teraz się mówi o Polakach głosujących za granicą, o tych 695 tys. mieszkających, pracujących bądź uczących się poza Polską. My zastanówmy się nad tymi, którzy mają Kartę Polaka albo chcą się repatriować do kraju przodków.

Karta Polaka funkcjonuje od roku 2008, była adresowana głównie do rodaków żyjących na terenach dawnego ZSRR, miała im ułatwić przyjazd do Polski, naukę, pracę. Po 17 latach jej obowiązywania konsulowie mają już na tę sprawę wyrobiony pogląd.

Po pierwsze, krąg osób, dla których karta została stworzona, zmniejsza się. A zainteresowani nią coraz częściej słabo identyfikują się z polskością – znajomość języka i zwyczajów przodków jest u nich niewielka. Jak więc ich kwalifikować? To trudne. Po drugie, karta jest wygodnym dokumentem dla osób krążących między Polską a Ukrainą, Rosją, Białorusią, Kazachstanem… Takich, które chcą w Polsce pracować albo prowadzić działalność gospodarczą. Stała się więc bardzo atrakcyjna. Konsulowie zwracają zaś uwagę, że coraz częściej we wnioskach o Kartę Polaka przedkładane są fałszywe dokumenty. I to jak sfałszowane! Otóż są preparowane na oryginalnych drukach z czasów ZSRR

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Kanada – prestiż i pieniądze

„Może więc być i tak, że piękny budynek będzie stał, niszczał i straszył”, pisaliśmy tydzień temu o starej siedzibie stałego przedstawicielstwa przy ONZ w Nowym Jorku. Te słowa podzieliły naszą grupę ambasadorów dyskutujących przy kawie – bo jakiż jest wybór? Odnowić – i co dalej? MSZ nie jest przecież kolekcjonerem nieruchomości. Czyli sprzedać? To również nie jest proste.

Nie tak dawno podobna sprzedaż rozpaliła emocje miejscowej Polonii, mówi się o niej do dzisiaj. Chodzi o konsulat w Montrealu. Polska Ludowa zakupiła w pierwszej połowie lat 70. budynek, który zaadaptowano na konsulat. Wszystko było zgodne z duchem tamtych czasów – budynek był okazały, miał także służyć spotkaniom z Polonusami, bo Montreal był wówczas polonijnym centrum Kanady. Ale czasy się zmieniły. Polonia kanadyjska to przede wszystkim Toronto, Montreal stracił dotychczasową pozycję. I nagle okazało się, że na 3,6 tys. m kw. działa kilku pracowników, zatrudnionych na w sumie pięć i pół etatu. Słowo „działa” też jest na wyrost, gdyż rocznie wypełniają mniej niż 2 tys. czynności konsularnych. W przeliczeniu na pracownika to cztery razy mniej niż w konsulacie w Toronto. Utrzymywanie ogromnego budynku nie miało więc sensu.

Rozgorzały wówczas dyskusje – było to za pierwszego Sikorskiego – mówiono nawet, że konsulat zostanie zlikwidowany, a budynek sprzedany. Sprawdziło się to w połowie. W Montrealu Polska miała inny okazały budynek, pozostałość po dawnym BRH. Tam z kolei na 1,5 tys. m kw. urzędował jeden pracownik merytoryczny. Przeniesiono zatem konsulat na Avenue du Musée i w jednym budynku mamy Konsulat Generalny oraz Wydział Promocji Handlu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Nasze zasoby w USA

Szum był przez chwilę, potem ucichł. Chodzi o zakup sprzed pół roku, kiedy ogłoszono, że MSZ nabyło budynek w Waszyngtonie, który przeznaczy na siedzibę ambasady RP.

Skąd ów szum? Bo mało kto takiego ruchu się spodziewał, przywykliśmy już do szacownej ambasady w Waszyngtonie, starego budynku, jeszcze sprzed I wojny światowej. Zakupił go w roku 1919 pierwszy poseł RP w Stanach Zjednoczonych, książę Kazimierz Lubomirski, za 160 tys. dol. i przekazał Polsce. Wówczas była to wspaniała ambasada, położona w znakomitym miejscu, w dzielnicy rządowej.

Ale czasy się zmieniają i dziś to okolica, z której wszyscy możni się wyprowadzają. Sprzedali swoje obiekty i wynieśli się m.in. sąsiadujący z nami Włosi.

Od kilku ładnych lat zastanawiano się, jak w tej sytuacji postąpi Polska. Czy będziemy czekać, aż dzielnica stanie na nogi i znów ambasada będzie w dobrym miejscu (a to może trwać i dziesiątki lat), czy kupimy coś nowego. Wyszedł wariant numer dwa. MSZ odkupiło od Johns Hopkins University siedmiopiętrowy budynek w dobrym punkcie Waszyngtonu. Będzie tam i ambasada, i konsulat, i attachat wojskowy.

Wszystko pod jednym dachem.

Ciekawa była suma, za jaką budynek kupiliśmy. Jak podał „Washington Business Journal”, budynek i działka mają wartość 42,5 mln dol., a Polska kupiła tę nieruchomość za połowę ceny, nieco ponad 20 mln dol. Skąd ta promocja? Potrzebne będą prace adaptacyjne. Nie tylko prosty remont budynku, ale coś więcej. A to będzie kosztowało. W tej chwili w MSZ nikt dokładnie nie wie ile. Nie wiadomo jeszcze, jaki będzie zakres prowadzonych tam robót. Wiceminister Henryka Mościcka-Dendys szacuje koszt adaptacji na przynajmniej 20-30 mln dol.

Sprawa ambasady w Waszyngtonie jest ilustracją szerszej prawidłowości, że dyplomacja to taka dziedzina, w której kupuje się w górce, a sprzedaje w dołku. Bo kupuje się siedzibę w reprezentacyjnej części miasta, a gdy ta część się degraduje – przychodzi sprzedać.

Choć są wyjątki. Na przykład sprawa budynku naszego przedstawicielstwa w Nowym Jorku. Kupiono go w 1947 r., mieści się w dobrej dzielnicy, ale ma zasadniczą wadę – daleko stamtąd do siedziby ONZ. Polska wynajęła więc siedzibę bliżej, w biurowcu, tak że na sesję ONZ można przejść pieszo. Z tym wynajmem, nawiasem mówiąc, były mało ciekawe historie – płaciliśmy za wynajętą powierzchnię, ale przez długie miesiące nic tam się nie działo.

A stary budynek, kamienica wciśnięta między inne? Na razie służy jako skład rzeczy niepotrzebnych. Czyli jest to najdroższy magazyn pod zarządem MSZ. Utrzymywać go w tej funkcji nie ma sensu – trzeba go więc albo sprzedać, albo zaadaptować do nowych potrzeb. Na przykład na rezydencję ambasadora przy ONZ. Są takie dyskusje, ale nic z nich nie wynika. Wiadomo, że za budynek Polska wzięłaby dobre pieniądze – bo jest świetnie położony. Ale sprzedawać go szkoda, więc co? Rezydencja? Niestety, kamienica podlega ochronie konserwatorskiej. Jeżeli zatem początkowo uważano, że da się ją zaadaptować do nowych funkcji za ok. 5 mln dol., to teraz suma ta może się okazać i cztery razy wyższa. A tych pieniędzy nie mamy. Może więc być i tak, że piękny budynek będzie stał, niszczał i straszył.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.