Notes dyplomatyczny
Zakręty historii
Gdy rok temu Donald Tusk przejmował władzę, jedną z jego pierwszych decyzji była zmiana na stanowisku ambasadora RP przy Unii Europejskiej. Odwołany został Andrzej Sadoś, w jego miejsce przyszedł Piotr Serafin.
Nie obyło się bez awantury, PiS wołało, że rząd obniża rangę naszego przedstawicielstwa, bo Sadoś był ambasadorem, a Serafin już nie. Z prostego powodu – prezydent Duda odmawiał podpisania aktu odwołania pierwszego i powołania drugiego.
Co potem się zmieniło? Od 1 lutego 2024 r. Sadoś podjął nową pracę, został asystentem europosła PiS Ryszarda Czarneckiego. A ponieważ nie mógł nim być jako pracownik MSZ i ambasador, Duda podpisał jego odwołanie z dniem 30 stycznia 2024 r. Pracą dla Czarneckiego Sadoś długo się nie cieszył, bo jego nowy szef przegrał w wyborach europejskich. Znaleziono mu zatem nowe źródło utrzymania – został sekretarzem generalnym grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR) w Parlamencie Europejskim.
Tej, do której należą m.in. Prawo i Sprawiedliwość oraz Bracia Włosi Giorgii Meloni.
Inaczej potoczyły się losy zastępców Sadosia. Hubert Czerniuk, który miał wielkie ambicje i łączono go z różnymi ważnymi stanowiskami, wrócił do Warszawy. Dziś pracuje w Biurze ds. Przewodnictwa Polski w Radzie Unii Europejskiej. Ma samodzielne stanowisko ds. obsługi merytorycznej.
Dyrektorką tego biura jest Magdalena Bogdziewicz. Pracuje w MSZ od roku 1999 na różnych stanowiskach. W 2015 r. trafiła do Biura Dyrektora Generalnego MSZ, najpierw była tam zastępczynią dyrektora biura, od kwietnia 2017 r. dyrektorką, a później przez kilka tygodni pełniła obowiązki dyrektora generalnego SZ. Czyli pracowała z Grażyną Sikorską, Dariuszem Wiśniewskim i Andrzejem Jasionowskim. W czasach PiS była więc w MSZ osobą ważną. Ulokowaną w kręgach decyzyjnych. Szefowie musieli być z jej pracy zadowoleni, gdyż w roku 2018 została wysłana na stanowisko ambasadora RP w Singapurze. Gdy w 2023 r. wróciła do kraju, objęła Biuro ds. Przewodnictwa.
Zastępcą Sadosia w przedstawicielstwie RP od roku 2019 był też Arkadiusz Pluciński. On również nie może narzekać, nadal jest na swoim stanowisku. Reprezentuje RP w Komitecie Stałych Przedstawicieli Coreper.
W ten sposób możemy o MSZ Sikorskiego powiedzieć wszystko i specjalnie się nie pomylimy. Możemy bowiem mówić, że tnie ludzi PiS – i jak dowodzi przykład Sadosia oraz parunastu innych ambasadorów, będzie to prawda. Ale możemy też mówić, że ich oszczędza i znajduje im różne miejsca – to także będzie trafne i zgodne z rzeczywistością. Bo osoby, które w czasach PiS były ambasadorami czy dyrektorami, również na najwyższych stanowiskach w MSZ zauważymy.
Ten stan niektórych frustruje, bo nic się nie zmienia. A chyba nie powinien – MSZ od zawsze było wielkim pociągiem, z którego na zakrętach historii jedni wysiadali, drudzy do niego wsiadali, towarzystwo się mieszało, pociąg jechał dalej. A czy można inaczej?
Duda zawiesza strajk?
Beton kruszeje. Jak poinformował szef prezydenckiego Biura Polityki Międzynarodowej Mieszko Pawlak, Andrzej Duda „wyraził wstępną zgodę na powołanie Agnieszki Bartol-Saurel na stanowisko Stałego Przedstawiciela przy UE w randze ambasadora”. Pawlak tłumaczył, że jakiś czas temu przyszło pismo od szefa MSZ Radosława Sikorskiego z prośbą o zgodę na kandydaturę „jednego ambasadora”, Agnieszki Bartol-Saurel, która ma zostać stałym przedstawicielem RP przy Unii, i „prezydent taką wstępną zgodę wyraził”. To pokazuje, mówił, że „gdy są zachowywane dotychczasowe dobre
Dlaczego Indie były nieważne?
Stało się to, o czym pisaliśmy już wcześniej – ambasadorem RP w Indiach (na początek kierownikiem placówki) będzie Piotr Świtalski. Sejmowa komisja właśnie zaakceptowała jego kandydaturę. Tak oto, po raz pierwszy w XXI w., wysyłamy do New Delhi dyplomatę wagi ciężkiej, z najwyższej półki, byłego wiceministra. To czytelny sygnał, że Polska zaczyna traktować Indie tak jak na to zasługują – jako wielkiego gracza światowego formatu.
Bo kto był ambasadorem w Indiach w ostatnich latach? W roku 2001 został nim Krzysztof Majka, inżynier, senator AWS. Wcześniej był konsulem w Mumbaju. To była jego pierwsza placówka, tak wszedł w świat polityki zagranicznej. Zastąpił go w 2009 r. prof. Piotr Kłodkowski, orientalista, specjalista od islamu i hinduizmu. W dyplomacji również nowicjusz. W latach 2014-2017 mieliśmy krótki epizod ambasadora zawodowca, kiedy placówką kierował Tomasz Łukaszuk, wcześniej ambasador w Indonezji i dyrektor Departamentu Azji i Pacyfiku MSZ. PiS Łukaszuka odwołało, bo studiował w MGIMO, i wysłało do New Delhi Adama Burakowskiego, profesora Instytutu Studiów Politycznych PAN, specjalistę od Rumunii, eksperta Klubu Jagiellońskiego. Dla niego to także był debiut w dyplomacji.
Innymi słowy, Polska pokazywała wszem wobec, że nie dostrzega wielkiej zmiany, jaka się dokonuje w Indiach, że patrzy na nie jak na egzotyczny, daleki kraj, w gruncie rzeczy drugorzędny. A na ambasadę jak na miejsce miłych synekur dla zasłużonych profesorów i działaczy.
Nawiasem mówiąc, Adam Burakowski w kwietniu 2023 r. przeniósł się na stanowisko ambasadora do RPA. I od tej pory, czyli od 20 miesięcy, mamy ambasadę w New Delhi bez ambasadora. W takich czasach!
Dlatego wysłanie Świtalskiego jest tak ważną zmianą. W MSZ pracuje on od roku 1986 i sprawy polityki międzynarodowej zna od podszewki. Zna Rosję, bo pisał doktorat w Moskwie, w MGIMO. Zna specyfikę dyplomacji wielostronnej, bo pracował w przedstawicielstwie przy ONZ i w sekretariacie OBWE. Pracował też w ambasadzie RP w Nairobi. W swojej karierze był dyrektorem Departamentu Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej, a także dyrektorem Departamentu Azji i Pacyfiku. Był też wiceministrem, ambasadorem przy Radzie Europy w Strasburgu. A na zakończenie ambasadorem Unii Europejskiej w Armenii.
Wie wszystko: jak działa nasze MSZ i nasza struktura władzy, jak działa dyplomacja Unii Europejskiej i państw unijnych. Jakie jest miejsce Indii w polityce Zachodu. I jaka jest polityka Indii oraz jej zamiary. O kierowaniu placówką i kontaktach z korpusem dyplomatycznym nie ma co wspominać, bo to jego naturalne środowisko.
Mając tak doświadczonego szefa placówki, minister Sikorski może paru rzeczy być pewien. Że będzie miał na placówce porządek, że Świtalski szybko zbuduje swoją pozycję w korpusie i że będzie można przez niego wiele spraw z rządem załatwiać. Gospodarze też szybko poczują, że jest taki kraj jak Polska.
I o to w tym wszystkim chodzi. Ambasady to przecież narzędzia naszej polityki, wiadomo, że jak dobrze działają, to można politykę prowadzić. A jeżeli działają na pół gwizdka, można niewiele. Co wybieramy?
Urok konsula
Minister Sikorski reaktywował Nagrodę im. Andrzeja Kremera „Konsul Roku”, wręczając ją podwójnie, za rok 2023 i za rok 2024.
Nagrodę za rok 2023 otrzymała Anna Chabros, ówczesna konsul RP w Kairze, która organizowała ewakuację polskich obywateli ze Strefy Gazy. Bardzo trudną, pełną emocji i osobistych dramatów. Z kolei nagrodę za rok 2024 otrzymał konsul RP w Nigerii Stanisław Guliński, który kierował akcją uwolnienia sześciu polskich studentów zatrzymanych latem tego roku w Kano na północy kraju, po demonstracji miejscowej ludności. Po paru tygodniach działań konsulowi udało się uzyskać ich uwolnienie.
Tak oto minister przekonuje nas, że służba zagraniczna ma praktyczny wymiar i w sposób namacalny służy Polakom. To oczywiście słuszne działanie, 90% Polaków postrzega nasze MSZ przez pryzmat działalności służby konsularnej, jej skuteczności.
Dodajmy tu jeszcze, że konsularnicy to również taki typ ludzi, których przyciągają dramatyczne zdarzenia. Guliński jest orientalistą, ale nie wybrał drogi gabinetowego urzędnika. Był m.in. tłumaczem polskiego kontyngentu w Iraku w 2003 r. A gdy wybuchła arabska wiosna w Libii, był konsulem ambasady RP w Trypolisie, następnie w Bengazi. Pracował też w konsulacie w Kairze. Potem przeniesiono go do Abudży – to także miejsce tylko dla najtwardszych. I proszę, przydał się.
Ech… Przy okazji przygotowywania uroczystości wręczenia nagród przemknęła MSZ-owcom przez głowę myśl, żeby zorganizować w Polsce zjazd konsulów honorowych, reprezentujących Rzeczpospolitą w świecie.
Polska jest reprezentowana przez 212 konsulów honorowych, którzy urzędują w 116 krajach. Zdecydowana większość, ok. 80%, to obcokrajowcy, czyli obywatele kraju zamieszkania. Ich zadania są inne niż zawodowego konsula. Konsulowie honorowi nie wystawiają wiz, dokumentów podróży itd., za to promują Polskę, reprezentują jej interesy i wspierają naszych rodaków. Z reguły dobrze funkcjonują w swoim środowisku, cieszą się prestiżem, Polska z różnych powodów jest im bliska. A tytuł konsula honorowego podbudowuje nie tylko ich samopoczucie, ale i pozycję. Jest to więc przedsięwzięcie opłacalne dla obu stron.
Polska o tym wie i w roku 2008 – szefem MSZ był wówczas Radosław Sikorski – odbył się w Warszawie I Światowy Zjazd Konsulów Honorowych. Padło zatem pytanie, czy nie zorganizować podobnego przedsięwzięcia w roku 2025. Było sporo argumentów za. Ponoć nawet przekonywano, że takie wydarzenie można wykorzystać w kampanii wyborczej, pięknie przecież prezentowałby się minister Sikorski w otoczeniu konsulów z całego świata. Ale te pomysły zostały odłożone. Bo, po pierwsze, szanse na to, że Sikorski stanie w szranki wyborcze, są nieduże. Po drugie, zorganizowanie zjazdu to nie bułka z masłem, takie rzeczy przygotowuje się z długim wyprzedzeniem. Po trzecie, trzeba mieć na to pieniądze, opłacić konsulom przylot i pobyt, a MSZ takich środków w planie działania nie ma. I przede wszystkim, to po czwarte, resort ma na głowie w pierwszym półroczu 2025 r. prezydencję w Unii. I to będzie zjadało jego środki, nie tylko finansowe, lecz i urzędnicze. Może więc w roku 2026?
Jest ustawa dla MSZ
Dyrektor generalny MSZ Rafał Wiśniewski zapowiadał nową ustawę o służbie cywilnej i wreszcie, po prawie roku, słowo stało się ciałem – projekt ustawy jest w Sejmie. Teraz zobaczymy, jak będzie procedowany i czy prezydent Duda nową ustawę podpisze. Bo może być tak jak za PiS, kiedy pierwszy projekt ustawy o służbie zagranicznej poległ, przyjęto dopiero drugi, w roku 2021. Puszył się wtedy ówczesny dyrektor generalny Andrzej Papierz, jaki to jest skuteczny. No i okazało
Główni wrogowie pana prezydenta
Zapytał nas jeden z czytelników, o co chodzi z Konferencją Ambasadorów. Co to za ciało i czym się zasłużyło, że prezydent Duda stawia jego członków w jednym szeregu z absolwentami MGIMO, czyli w gronie największych wrogów. Ba, uznawani są za jeszcze gorszych, bo absolwenci MGIMO, gdy byli za PiS wyrzucani z MSZ, mogli iść do pracy do MSW (Mariusza Kamińskiego), oni zaś – już nigdzie. A teraz Andrzej Duda oficjalnie ogłosił, że nikomu z Konferencji Ambasadorów nominacji ambasadorskiej nie podpisze.
„Nie zobaczymy mojego podpisu pod nikim, kto należał do tzw. Konferencji Ambasadorów, bo dla mnie ci ludzie wielokrotnie kompromitowali Polskę i są niegodni tytułów ambasadorów, niegodni są tego, by reprezentować Polskę”, mówił w wywiadzie dla TV Republika.
To puste groźby. Po pierwsze, Duda nikomu nominacji nie podpisuje, w związku z tym, czy ktoś jest z KA, czy nie jest, nie ma znaczenia, wszyscy kandydaci Sikorskiego na stanowiska ambasadorów są w tej mierze zrównani. Po drugie, te groźby mają termin przydatności – i jest on coraz krótszy, kadencja obecnego prezydenta upływa 5 sierpnia 2025 r.
Ale ciekawsze w tym wszystkim jest coś innego. Skąd ta niechęć ludzi PiS? Skąd te opinie, że ambasadorowie z KA „kompromitowali” Polskę? Skąd te słowa?
Sprawdźmy. Konferencja Ambasadorów grupuje 38 byłych ambasadorów, niejeden pełnił też wysokie funkcje ministerialne w centrali. Nie ma sensu po kolei ich wymieniać, strona internetowa KA działa, każdy chcący ich nazwiska odnajdzie. Ważne jest to, że choć zaczynali pracę w różnym czasie, jedni w Polsce Ludowej, drudzy w III RP, w trakcie kariery zawsze byli przez kolejnych ministrów wyróżniani.
Potem, gdy przyszło PiS, część odeszła na emeryturę, innych PiS się pozbyło, lżąc ich przy tym, nazywając „zaciągiem Geremka”. Skrzyknęli się więc w roku 2018 i zaczęli przygotowywać krytyczne wobec polityki zagranicznej PiS analizy. W ten sposób naprzeciw PiS stanęła grupa fachowców, bardzo kompetentnych, doświadczonych, która punktowała politykę zagraniczną partii rządzącej. No… W MSZ ich raporty były oczywiście czytane. Z komentarzem, że za łagodne. Ech, nie wymagajmy od dyplomatów języka posłów i senatorów. W każdym razie PiS ich znienawidziło, że śmieli się odzywać.
Jest jeszcze jeden powód tej nienawiści – ta cała pisowska ekipa, która przyszła do MSZ, wiceministrowie, różni wspomagacze rozlokowani w gabinecie politycznym, pan od kadr, to było grono dyletantów, nigdy wcześniej w MSZ niepracujących. Dla nich przewodnikami w tej instytucji byli tacy ludzie jak Andrzej Papierz czy Andrzej Jasionowski, trzeci szereg, który chciał się odgrywać. Ci zaś, którzy lata całe spędzili w machinie dyplomatycznej, byli tajemniczy i obcy i z założenia budzili wrogość. Stąd te inwektywy, szukanie łatek, by lepszych od siebie ściągnąć w dół.
Ten spór, stary jak MSZ, chłopaków z politycznego awansu ze starymi MSZ-owcami, trząsł gmachem przez cały okres PiS. A teraz obserwujemy jego konwulsje w formie głupot wypowiadanych przez pana prezydenta Dudę.
Dużo mu tego gadania nie zostało.
Emeryci wasi i nasi
Tydzień temu pisaliśmy o „szykanach”, które spotkały Jarosława Guzego, odwołanego przez Radosława Sikorskiego ze stanowiska ambasadora w Kijowie, o czym Guzy opowiada na lewo i prawo.
Dlaczego to robi? Nad tym zastanawiało się kilku starszych wiekiem, aczkolwiek młodszych od Guzego, urzędników ministerstwa, siedząc (wiadomo gdzie) nad szklanką herbaty.
Cóż… Guzy jest klasycznym przykładem człowieka, który karierę zawdzięcza jednej rzeczy – w roku 1981 został wybrany na szefa Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Potem był internowany i dalej poszło z górki. W III RP mógł funkcjonować jako zasłużony kombatant. Ponieważ związał się politycznie z Ruchem dla Rzeczypospolitej (to była partia Jana Olszewskiego), już tak płynął. Od firmy państwowej do firmy państwowej, jako osoba ważna. Zawsze byli jacyś znajomi, którzy coś zaproponowali. I tak dociągnął do emerytury.
W roku 2023 zaproponowano mu wyjazd w charakterze ambasadora na Ukrainę. Mimo wieku mocno emerytalnego propozycję przyjął. I jest to jakiś fenomen braku samokrytycyzmu. Oraz braku wyobraźni – bo jak można sobie wyobrazić pracę dyletanta?
Jaki może być z tego pożytek dla kraju?
W tej fali ludzi niekompetentnych, za to pisowskich mamy obok Guzego np. Konstantego Radziwiłła (też emeryta), byłego wojewodę mazowieckiego, wcześniej ministra zdrowia, jeszcze wcześniej lekarza, wysłanego za zasługi i za nazwisko (autentycznie!) na Litwę. On też bardzo teraz narzeka, że musiał wrócić do kraju i straszny to dla niego despekt. Zwłaszcza że – jak mówił mediom – pokochali go miejscowi Polacy i pięknie mu śpiewali na pożegnanie. To dobrze, że go pokochali, ale czy po to Polska go wysłała do Wilna? To było jego zadanie, innych nie miał?
Wszystko to jest śmieszne i smutne, bo przecież Rzeczpospolita tym dyletantom srogie pieniądze musiała płacić.
A teraz, żeby spojrzeć szerzej: nowa władza porządkuje MSZ, według różnych deklaracji do końca 2025 r. mają wrócić do kraju wszyscy pisowscy ambasadorowie. Możemy mieć tylko nadzieję, że tak będzie i że z listy tych, którzy mają wrócić, wykreśleni będą nieliczni zawodowi dyplomaci, bo i takich (czasami) wysyłano i tolerowano. Na przykład obecna wiceminister Henryka Mościcka-Dendys wyjechała na stanowisko ambasadora w Danii już po przegranych przez PO wyborach, nominację podpisywał jej 7 lipca, między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski. No i pięć lat spokojnie w Kopenhadze przeżyła.
Gorzej miał Tomasz Orłowski, wówczas ambasador w Rzymie, którego po dwóch latach, w roku 2017, odwołano do Warszawy. I oto teraz tenże Orłowski, już emeryt, młodszy od Guzego o parę miesięcy, jedzie na ambasadora do Maroka.
Oczywiście Orłowski to znakomity dyplomata, były wiceminister, ambasador we Francji, papiery ma świetne. Ale PESEL wskazuje, że raczej powinien być w kraju, wiedzę przekazywać młodszym, doradzać ministrom, a nie ambasadorować gdzieś daleko.
Panie ministrze, to z naszym korpusem urzędniczym jest tak źle, że muszą go ratować emeryci? Nie ma nikogo, w kogo warto byłoby zainwestować?
Im te ambasady się należą
Są rzeczy śmieszne, które śmiesznymi być nie powinny. Możemy właśnie obserwować męki ambasadorów, których minister Sikorski ściągnął z placówek do Warszawy. Oni nadal uważają się za ambasadorów, choć żadnych funkcji nie pełnią. Chodzą teraz po prawicowych mediach i opowiadają o swoim nieszczęściu. Na przykład o tym, że nikt w ambasadach, z których zostali odwołani, już ich nie słucha. Albo o tym, że wprawdzie biorą z MSZ pensję, ale nie dostają dodatku zagranicznego, więc nie mają za co żyć.
Ktoś zapyta, dlaczego biorą pensję, choć wielu z nich nie zalicza się do etatowych pracowników ministerstwa. Ano dlatego, że tylko prezydent może odwołać ambasadora, trzeba zatem im płacić.
Ale brak podpisu prezydenta na akcie odwołania nie oznacza, że ta osoba może na placówce urzędować. Minister ma bowiem prawo ściągnąć ambasadora do kraju i zamrozić jego działania. Sikorski tak zrobił.
Co oczywiście nie podoba się Dudzie. Prezydent woła, z fałszywą troską, że brak ambasadorów to nie jego wina, tylko rządu. I nawet zaprosił tych odwołanych przez Sikorskiego na spotkanie do swojego pałacu. Ale impreza się nie udała, minister zabronił im udziału. Tak ich prześladuje.
O tych prześladowaniach opowiada w prawicowych mediach Jarosław Guzy, lat 69, który rok temu wyjechał na Ukrainę pełnić tam funkcję ambasadora RP. To była jego pierwsza praca w MSZ, wcześniej z tym ministerstwem nie miał nic wspólnego.
Guzy, gdy otrzymał od Sikorskiego polecenie powrotu do kraju, zbuntował się i po pobycie w Warszawie wrócił do Kijowa. A tam spotkało go zaskoczenie. „Okazało się, że moja karta dostępowa do ambasady jest unieważniona, więc stałem przed furtką i czekałem, aż ktoś mnie wpuścił – opowiadał w Kanale Zero.
– Jeśli chodzi o mój gabinet, to również był problem, bo ja go zaplombowałem przed wyjazdem, wiedząc, że mogą się dziać różne rzeczy. I było polecenie z Warszawy, że ma mi towarzyszyć funkcjonariusz SOP (Służby Ochrony Państwa)”.
„No i jeszcze tam cała lista szykan – skarżył się dalej – bo w konsekwencji skonfiskowano moją korespondencję, tzn. nie mam dostępu do korespondencji, która przychodzi do ambasady, również do mnie imiennie, personalnie. Wyjątkowo czasami coś do mnie trafia na skrzynkę mejlową. Pracownicy ambasady dostali zakaz kontaktowania się ze mną w sprawach służbowych. Nie pozwolono mi na spotkanie z pracownikami ambasady przed wyjazdem z Kijowa, co nastąpiło 19 lipca”. Innymi słowy, Guzy od 19 lipca nie jest pracownikiem ambasady ani MSZ (nigdy nim nie był), ale chciałby wydawać polecenia jej pracownikom i nią kierować. Po co?
W Kijowie urzęduje już jego następca – Piotr Łukasiewicz. Wcześniej był ambasadorem w Afganistanie. To dyplomata i wojskowy w stopniu pułkownika – na czas wojny wybór raczej logiczny. I teraz porównajmy: mamy czas wojny, mamy kompetentnego szefa placówki, któremu ufają premier i szef MSZ, a tu przyjeżdża szef wcześniejszy, z pisowskiego nadania, który nigdy nie miał nic wspólnego ani z dyplomacją, ani z wojskiem, i się awanturuje. Ministrowi Sikorskiemu wyrazy współczucia.
Przypadki konsula
Zacietrzewienie odbiera rozum. Jest piękna historia to potwierdzająca. Otóż minister Sikorski wysłał na stanowisko konsula generalnego do Toronto Marka Ciesielczuka. To świetny wybór, Ciesielczuk jest konsularnikiem od 30 lat, energicznym i doświadczonym, wszędzie chwalonym. Był już konsulem generalnym w Szanghaju, w Barcelonie, również w Toronto, był dyrektorem Departamentu Konsularnego. Kierował centrum pomocy konsularnej, organizował ewakuacje Polaków z terenów zagrożonych itd.
I oto stanął przed komisją sejmową. I cóż mieli mu do zarzucenia przedstawiciele PiS? Że na przełomie lat 80. i 90. studiował w MGIMO. Czyli jest niepewny.
A teraz spójrzmy na daty. Ciesielczuk wyjechał na studia w roku 1986. W roku 1991 MSZ skierowało go, jeszcze jako studenta, do pracy w ambasadzie w Tunezji, gdzie spędził siedem miesięcy, szlifując język arabski na miejscowym uniwersytecie. Potem wrócił do Moskwy, gdzie w 1992 r. ukończył studia. Czyli już III RP inwestowała w niego, fundowała mu stypendium i chciała, żeby studiował w MGIMO i tę szkołę ukończył. A potem zatrudniła na stałe w MSZ.
Wówczas, w dobie wielkiej zmiany kadrowej przetaczającej się przez MSZ, te studia mu nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Potem pracował w konsulatach RP w Tel Awiwie i w Nowym Jorku. Po Nowym Jorku był naczelnikiem Wydziału Opieki Konsularnej w Departamencie Konsularnym MSZ, tym, który odpowiada za koordynację udzielania pomocy obywatelom polskim w sytuacjach kryzysowych. A w roku 2008 został konsulem generalnym w Toronto. Prezydentem był wtedy Lech Kaczyński, a ministrem spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
W 2012 r. Ciesielczuk powrócił do Warszawy i znów zajmował się pomocą Polakom w sytuacjach kryzysowych. W roku 2015 został konsulem generalnym w Barcelonie i był nim do roku 2019. W tym czasie rządziło PiS, a wiceministrem spraw zagranicznych odpowiedzialnym m.in. za kwestie konsularne i Polonii był obecny poseł tej partii Jan Dziedziczak. I co, człowieka po MGIMO pod swoimi skrzydłami nie zauważył?
Ba! Najwyraźniej praca Ciesielczuka zyskała w oczach ekipy PiS uznanie, gdyż w 2018 r. skierowany został do pracy w Konsulacie Generalnym w Szanghaju. Innymi słowy, w trakcie całej swojej kariery był ceniony i chwalony i nikomu jego dyplom nie przeszkadzał.
Ale w 2022 r. PiS uchwaliło nowelizację ustawy o służbie zagranicznej, która pozwalała zwalniać absolwentów MGIMO. Minister Rau wyrzucił więc Ciesielczuka z MSZ. Dokąd poszedł wyrzucony? Zatrudnił się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, a konkretnie w Urzędzie ds. Cudzoziemców. A kto w tym czasie był szefem MSWiA? Otóż był nim Mariusz Kamiński.
I teraz, drodzy pisowcy, czy uważacie, że Kamiński nie wiedział, kogo zatrudnia? Na pewno wiedział, a jeżeli nawet nie on, to dyrektorzy w jego ministerstwie wiedzieli. A czy można sobie wyobrazić, że świadomie, celowo, zatrudniliby człowieka podejrzanego o to, że został na studiach w Moskwie zwerbowany przez rosyjskie służby? Bo jeżeli Ciesielczuk jest dla was niepewny, to oskarżcie Kamińskiego, że go do swojego resortu wziął.
Tak oto PiS wpadło we własną pułapkę. Z zacietrzewienia, z lenistwa i ogólnej niemądrości.









