Sport
Minimaliści i rekordziści
Po sukcesach kadry, przed startem Ligi Mistrzów
Jeszcze mecz się nie zaczął, a już było zabawnie – nie mogłem namierzyć przed Stadionem Śląskim białego baraku, do którego mnie kierowano po akredytację, albowiem jedyne białe pudło, które przyuważyłem, z dala wabiło napisem toi toi, a mnie się do toalety nie chciało. Nie wpadłem na to, żeby po dziennikarską wejściówkę tam zajrzeć. Błąd – okazuje się, że firma produkuje nie tylko przenośne sławojki, lecz także kontenery biurowe.
Zabrakło mi wyobraźni, ale nie brakło jej naszym piłkarzom, gdy konstruowali akcje w meczu z Finlandią. Przez godzinę graliśmy jak z nut – optycznie przewaga Polaków była miażdżąca, trzy gole były jej udokumentowaniem, a na miano zawodnika meczu zapracował sobie w tym czasie Jakub Kamiński, który – jak w Rotterdamie – biegał dużo, ale w przeciwieństwie do meczu z Holandią również z sensem.
Pierwszy gol padł po jego kapitalnym odbiorze i mądrej asyście, przy trzecim poprawił Roberta Lewandowskiego, najszybciej dopadając do odbitej przez bramkarza piłki. Wszędobylstwo jest cechą charakterystyczną Kamińskiego, on sam sobie szuka pozycji na boisku, dobrze się czuje jako „wolny elektron” – pozostaje się cieszyć, że tej jesieni młody śląski napastnik wystrzelił formą zarówno w Bundeslidze, jak i w kadrze. Zwłaszcza że nieubłaganie zbliża się koniec kariery naszego najlepszego strzelca w historii i trzeba już raczej dla Lewandowskiego szukać nie tyle partnera w ataku, ile następcy.
Sam Lewy wreszcie się doczekał królewskiej obsługi: mistrzowski cross Piotra Zielińskiego pozwolił mu znaleźć się sam na sam z bramkarzem i trafić do siatki. To pewnie jeden z ostatnich już takich momentów, kiedy widzimy na telebimie Roberta jako zdobywcę gola dla reprezentacji i fetujemy go przy pełnym
Był pomysł i plan na mecz
Znakomity debiut Jana Urbana
W Rotterdamie reprezentacja Polski pod wodzą nowego trenera nie oszukała przeznaczenia – po prostu wreszcie zagrała solidny mecz, co przy odrobinie szczęścia pozwoliło jej urwać punkt faworytom. Tak udanego debiutu nie miał żaden z naszych selekcjonerów: od razu pod ścianą w meczu eliminacyjnym z jedną z najlepszych drużyn na świecie drużyna Jana Urbana nie pękła. Mieli jechać do Rotterdamu, aby nie przynieść wstydu, tymczasem dali powody do dumy. Brawo!
Już przed meczem coś mi się w duszy zatliło, że z Oranje możemy wyjść na remis. Najpierw w tunelu olbrzym van Dijk stał obok o głowę niższego Roberta Lewandowskiego i można było się poczuć nieswojo, ale zaraz zobaczyliśmy rodzimego olbrzyma, którego wystawił w pierwszym składzie Jan Urban – Przemysław Wiśniewski też ma 195 cm wzrostu. Rychło także się okazało, że ten ruch trenera nie był poczyniony wyłącznie gwoli symetrii – debiutujący Wiśniewski zagrał na stoperze tak pewnie, jakby to był jego setny mecz w kadrze. Wiadomo było, że defensywa reprezentacyjna wymaga poważnego remontu, że gamoniowatego Dawidowicza i podobnych mu patałachów już oglądać nie chcemy, z drugiej strony trudno było obstawiać, że strzałem w dziesiątkę okaże się stoper z drugiej ligi włoskiej.
Tymczasem Urban pamiętał Wiśniewskiego z Górnika Zabrze, w którym ten potężny obrońca zagrał ponad setkę meczów, nie sięgał więc po sporych rozmiarów kocisko w worku, musiał wiedzieć, że ten gość nie pęknie. My wiedzieć nie musieliśmy – po ogłoszeniu składów kibice zadrżeli, że przez ryzykowną fanaberię nowego trenera możemy mieć luki w obronie, bo w starciu z takim rywalem Wiśniewski może nie unieść presji, a tu defensor Spezii z marszu stał się najpewniejszym elementem defensywy. I kiedy ponownie zadrżeliśmy, to już w drugiej połowie, gdy usiadł na murawie z bólem łydki. Na szczęście okazało się, że to nic groźnego.
Ojciec Przemysława, Jacek, był postrachem Ekstraklasy na przełomie stuleci – syn odziedziczył po nim warunki fizyczne i waleczność, ale przerasta go motorycznie i sportowo, aż żal, że musi się tułać po włoskich prowincjach w Serie B.
Holendrzy wyszli pewni swego, wyluzowani, prawdopodobnie oprócz Lewandowskiego nie byliby w stanie wymienić z nazwiska żadnego polskiego piłkarza, chyba że akurat z nim grają w klubie – jak Dumfries z Zielińskim. Wymieniali za to podania z pierwszej piłki, popisywali się sztuczkami technicznymi, z uśmiechem na ustach – dla nich to miał być mecz do łatwego wygrania ze słabiakami z Europy Wschodniej.
I w pierwszej połowie byli świetni – gra z tak dysponowaną Holandią jest jak przemarsz przez pole minowe, tu nie ma miejsca na niedokładność, minimalna pomyłka grozi taką samą katastrofą jak wielki kiks, bo rywale wykorzystują wszystko z zimną krwią. Nie tracą głowy w ofensywie jak Jakub Kamiński, któremu kilka razy zdarzył się odbiór i pęd na bramkę rywali po to, żeby bez sensu podać albo słabo strzelić. Każde uderzenie Holendrów było niebezpieczne i kąśliwe. Po jednym z nich (bomba Reijndersa) uratował nas słupek. Tylko dyscyplina i uważność Polaków spowodowały, żeśmy schodzili na przerwę, przegrywając minimalnie.
Jak zauważył Urban, przy stracie gola przytrafiła się obronie „lekka drzemka”, no a przede wszystkim Skorupski nie pierwszy raz w tym meczu wykonał paradę w złym timingu i po prostu minął się z piłką; na szczęście jedyny raz ponieśliśmy tego konsekwencje. Skorupski nie jest pewny – na przedpolu nie miał wyczucia, na linii też bronił jakoś pokracznie, a kiedy już miał w swoim stylu świetną obronę na linii, to się okazało, że strzał był ze spalonego, więc do statystyk się nie liczył.
Wystawienie w bramce golkipera Bologny to jedyna decyzja
Kluby dały radę
Teraz czas na reprezentację!
Cztery mecze jednocześnie. I owszem, dałem radę – jeden na telewizorze, drugi na laptopie, trzeci na iPadzie, czwarty w komórce, wprawdzie był oczopląs i jedna bramka mi umknęła, na szczęście ją sobie zobaczyłem w powtórce. Ale żebym jeszcze w tym samym czasie miał patrzeć, jak Polska ogrywa Słowenię na mistrzostwach Europy koszykarzy – Państwo wybaczą – to ponad moje siły. Rzeczywiście sensacja, jednak chyba nie aż tak olbrzymia, jak chcieliby dziennikarze, bośmy przecie na poprzednim EuroBaskecie też Słowenię łyknęli, i to w ćwierćfinale. Najwyraźniej Luka Dončić w pojedynkę meczu wygrać nie potrafi, dzięki czemu koszykarska reprezentacja Słowenii upodabnia się do piłkarskiej reprezentacji Polski – mamy jednego z najlepszych napastników na świecie, ba, może nawet w historii świata, ale niewiele z tego wynika, skoro reszta do niego poziomem nie dociąga.
A zatem odnotować wygraną Polski na inaugurację turnieju mistrzowskiego warto, ale historia wydarzyła się minionego czwartku gdzie indziej, w innej dyscyplinie, najważniejszej i najpopularniejszej na planecie Ziemia. Polskie kluby w komplecie zameldowały się w fazie ligowej europejskiego pucharu. W dodatku udało się to jeszcze wyłącznie sześciu najsilniejszym piłkarsko ligom na kontynencie, przy czym ci najmocniejsi, a zarazem najzamożniejsi, większość swoich klubów mają w tych rozgrywkach z automatu, bez kwalifikacji.
O tym, że Liga Konferencji, której będziemy poświęcać czwartkowe wieczory, począwszy od października, jest kontynentalną trzecią klasą rozgrywkową, w której zobaczymy w tym roku choćby mistrza Malty, więc prestiż tego turnieju jest cokolwiek umiarkowany, pisałem przed tygodniem.
Z drugiej strony nie sposób, a nawet nie wolno nie docenić sukcesu naszych ekip, szczególnie że łatwo wcale nie było, a wśród ogranych rywali nie wszyscy prezentowali futbol ułomny. Taki Hibernian z Edynburga, trzecia siła ligi szkockiej, już witał się z gąską na Łazienkowskiej i gdyby nie fura szczęścia warszawian, ku wielkiej konfuzji 30-tysięcznej widowni wyrzuciłby Legię z pucharów.
Wojskowi byli o kilka chwil od katastrofy sportowej i budżetowej – bo w stołecznym klubie budżet ledwo się spina z powodu ryzykownego wkalkulowania premii za awans od UEFA. Pewni swego po pierwszej połowie Legioniści po przerwie stracili zasłużenie trzy gole w ciągu 10 minut, ale potem nie stracili kolejnych (m.in. fantastycznie bezczelne uderzenie Szkota z 40 m w poprzeczkę!) – na szczęście nie stracił głowy trener Iordănescu i skorygował skład na wariant ultraofensywny. Dzięki temu w doliczonym czasie Legia zerwała się ze stryczka (gol Juergena Elitima), a w dogrywce wreszcie spłacił się Mileta Rajović – załatwił awans za 3 mln euro premii, czyli dokładnie tyle, ile wyłożyło za niego szefostwo klubu z Łazienkowskiej. Mieliśmy zatem emocje i thriller z happy endem, ale cierpliwość byłego selekcjonera kadry Rumunii się kończy.
Kiedy przyjmował robotę, obiecywano mu w Warszawie, że drużyny się nie osłabi, lecz wzmocni, tymczasem za chwilę odejdzie do Romy Jan Ziółkowski, kolejny podstawowy gracz (oprócz Marca Guala, po którym raczej nikt w Warszawie płakał nie będzie, odeszli już Maxi Oyedele, Luquinhas i tuż przed rewanżem z Hibernianem Ryōya Morishita). Przebąkuje się o przyjściu Kamila Piątkowskiego i paru innych kozaków przed zamknięciem okienka transferowego, ale pozbywanie się ze składu młodych, zdolnych, przyszłych lub obecnych reprezentantów kraju jest smutne. Zwłaszcza że Oyedele już się w Strasbourgu na dobre rozsiadł na ławce, a i Ziółkowski w Romie z marszu do pierwszego składu pewnie nie trafi.
Tak czy owak, Legia weszła i losowana z pierwszego koszyka będzie miała teoretycznie największe spośród naszych ekip szanse przejść do wiosennego etapu rozgrywek. Pozostałe nasze ekipy nie zawiodły, choć do pełni szczęścia zabrakło mobilizacji Jagiellonii w Tiranie, bo rywal wylosował się najsłabszy i należało go pokonać dwukrotnie, tymczasem Jaga
Pół kroku do historii
Spełniamy marzenia. Na miarę naszych możliwości
Cztery drużyny w fazie ligowej europejskich pucharów? Jesteśmy o krok od spełnienia marzeń na miarę naszych możliwości. To byłaby bezprecedensowa sytuacja, a tryb przypuszczalny włączyłem wyłącznie, aby nie zapeszyć, bo trudno sobie wyobrazić, by którakolwiek z naszych trzech wciąż walczących o awans ekip zmarnowała zaliczkę z pierwszych spotkań. Lech może nawet oddać walkowerem mecz z Genkiem, bo Ligę Konferencji zapewnił sobie już miesiąc temu w pierwszym meczu z islandzkim Breiðablikiem – skądinąd walkower byłby rozwiązaniem niegłupim, biorąc pod uwagę różnicę klas i rozmiary porażki z Belgami, a także fakt, że w Poznaniu jest teraz lazaret, a nie szatnia. Nieprawdopodobny pech sprawił, że do listy kontuzjowanych dołączyli jeszcze dwaj kluczowi obrońcy: Joel Pereira przed meczem i Antonio Milić – w pierwszej połowie spotkania.
W efekcie należałoby uznać, że przeciw Racingowi Genk, solidnej drużynie reprezentującej europejską „wyższą półkę średnią”, zagrały poznańskie rezerwy wzmocnione kilkoma graczami pierwszego składu.
Lech II gra na czwartym polskim poziomie rozgrywkowym, pokiereszowany Kolejorz z minionego czwartku prezentował się gdzieś na poziomie dołów naszej pierwszej ligi, cudów być nie mogło. Sklecona naprędce defensywa, w której nikt właściwie nie grał na swojej pozycji, była nie tylko dziurawa, ale wręcz autodestrukcyjna – biedny Michał Gurgul wprowadzony po przerwie już w pierwszym kontakcie z piłką strzelił samobója. W dodatku ci, których na razie omija plaga urazów, są w kryzysie formy. Mateusz Skrzypczak po powrocie z Jagiellonii, w której sięgnął poziomu reprezentacyjnego, jest cieniem samego siebie – nie nadąża, nie ogarnia, zawala. Obronie Lecha nie pomogło nawet cofnięcie napastnika przy trzecim golu. Mikael Ishak raczej udawał, że kryje rywala.
Ale gdyby Lechici zagrali w optymalnym składzie, na Genk i tak pewnie byłoby za mało, bo rywale są ekipą dojrzalszą i piłkarsko silniejszą, nie ma jednak co się przesadnie znęcać nad tym nieszczęsnym, choć polubownym 1:5. Powinno być wyżej, bo Belgowie mieli karny, który popisowo spartaczył ich koreański napastnik Oh (och, sfuszerował malowniczo także dobitkę, trafiając, zamiast do odsłoniętych 90% bramki, akurat w leżącego przy słupku Mrozka).
I tu powstaje pewien zgrzyt poznawczy – być może nasza euforia związana ze wspinaczką rankingową klubów jest tyleż uzasadniona, co i pocieszna zarazem. Być może to wcale nie zasługa progresu naszej piłki klubowej, która jest dokładnie tak samo daleko od europejskich szczytów, jak była w ostatnich dekadach, ale efekt sprzyjającego nam wynalazku litościwej UEFA, która rzuca ochłapy finansowe uczestnikom Ligi Konferencji, czyli Pucharu Łamag, inkluzywnych rozgrywek dla nacji piłkarsko przeklętych; salonikowi odrzuconych, klubom specjalnej troski, które w klasach integracyjnych zanadto odstawały. No bo jeśli na pewno zobaczymy jesienią wśród potencjalnych rywali Polaków albo islandzki Breiðablik, dopiero co zdemolowany przez słabiutkiego Lecha, albo sanmaryński AC Virtus (Mamma mia! Nawet nie wiedziałem, że San Marino ma ligę piłkarską) – nie wygląda to poważnie.
Wśród innych par kwalifikacyjnych mamy takie perełki jak dwumecz maltańsko-łotewski (Maltańczycy wygrali pierwszy mecz!) albo luksembursko-kosowski. Będzie zatem okazja upajania się kolejnymi zwycięstwami i awansami naszych drużyn jesienią, ale ze świadomością, że żerujemy na okruchach z pańskiego
Z Belgradu do Limburgii
Poobijany Lech wciąż w grze
Znowu się nie udało. Ale też udać się nie miało prawa. W 33-letniej historii Champions League polskie kluby wystąpiły ledwie trzy razy, przy czym po 1996 r. tylko Legii udało się przejść przez letnie kwalifikacje. Lech osłabiony serią kontuzji podstawowych graczy i strajkiem największej gwiazdy ubiegłego sezonu (Afonso Sousa uparł się na transfer) był w stanie dorównać Crvenej zvezdzie Belgrad mniej więcej przez 20 minut pierwszego spotkania. Fenomenalny wolej Mikaela Ishaka i bomba Alego Gholizadeha w poprzeczkę pozwoliły nam przed drugą połową meczu w Poznaniu snuć marzenia o sukcesie, ale po przerwie Serbowie się ogarnęli. Za sprawą świetnej formy Rade Krunicia i kryminalnego błędu naszego obrońcy Crvena pyknęła dwa gole i właściwie załatwiła sobie awans.
Gdybyż jeszcze rywale musieli na każdego gola sami zapracować… Tym razem Joel Pereira, prawy obrońca Lecha, beznadziejnie stracił piłkę na wysokości pola karnego i jeszcze raz przekonaliśmy się, że takie „wielbłądy” w Ekstraklasie mogą pozostać bez konsekwencji, ale na poziomie Ligi Mistrzów przeciwnicy ich nie wybaczają. W rewanżu Serbowie, grając na pół gwizdka, a nawet przez pół godziny w dziesiątkę, obronili dwubramkową przewagę z Poznania.
I właśnie tych trzydzieści kilka minut gry Lecha w przewadze personalnej było dla nas najbardziej upokarzające – czerwona kartka zupełnie nie osłabiła naszych rywali, Lech nie tyle walił głową w mur, ile bez szczególnego impetu stukał czołem, tak żeby się nie zranić, a gazpromowcy z Marakany wyprowadzali groźne kontry. Bliżej było kolejnego gola dla Crvenej niż dla Lecha, choć w ostatnich chwilach udało się szczęśliwie wyrównać dzięki przytomności Ishaka i odrobinie szczęścia (rykoszet).
I to może być sposób na upragnioną kwalifikację w przyszłości – ciułanie punkcików do rankingu UEFA. Prędzej do Ligi Mistrzów wejdziemy w końcu przez ranking, niż pokonując kogoś silnego latem – do upragnionego 10. miejsca, gwarantującego grę mistrza kraju w Champions League, brakuje nam pięciu punktów. Obecnie to miejsce zajmują Czesi, dzięki czemu praskie Slavia i Sparta oraz Victoria z Pilzna mogły w ostatnich latach zbierać doświadczenia w meczach z najlepszymi ekipami Europy, a przede wszystkim regularnie przytulać fortunę za udział w najbardziej elitarnych rozgrywkach.
Systematyczne zasilanie klubowych budżetów olbrzymimi premiami UEFA ostatecznie przebiłoby sufit – nasze kluby odważniej i hojniej wydawałyby pieniądze na transfery, bo też nie byłoby ryzyka, że bez awansu do finansowego raju Ligi Mistrzów zostaną z lukratywnie zakontraktowanymi gwiazdami „jak Himilsbach z angielskim”. Są jednak sceptycy, którzy twierdzą, że nie ma takiej kasy, której Polak nie potrafiłby przep… bez sensu, i przywołują tutaj kazus Legii, która po występach w Champions League przed niemal dekadą miała finansowo
Czerwony gwiazdozbiór
Polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa
Nasze kluby wygrały w minionym tygodniu wszystkie mecze i awansowały w komplecie do kolejnych rund eliminacji pucharowych. Dla kibiców znękanych wieloletnią smutą pucharową tak szalone wieczory jak ten, w miniony czwartek, kiedy jedynie zaawansowani adehadowcy mieli szanse na satysfakcję, śledząc jednocześnie trzy mecze polskich drużyn, zachodzące na siebie czasowo, to coś wyjątkowego. W każdym z nich nasi strzelali, trafiali i zwyciężali – można od tego postradać zmysły, choć nie można się przejeść. Czuję się trochę jak w lipcu 1986 r., kiedy wraz z rodziną po raz pierwszy przekroczyliśmy żelazną kurtynę przy okazji odwiedzin u znajomych ojca w Wiedniu. Pierwszy z brzegu supermarket i nagle feeria zapachów, kolorów, zarazem oszałamiająca i upokarzająca, bo sobie człowiek w kilka sekund uświadomił, jak żyją ludzie w normalnym świecie.
Otóż polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa, dlatego ekscytujemy się każdym meczem, w którym nasi nie tylko unikają wpadek, ale pokonują rywali z polotem i finezją. Jest pięknie, coraz piękniej, choć przynajmniej dla Lecha zaczynają się teraz schody. Wiadomo, że w drodze do Champions League trafi się co najmniej na jednego giganta – w XXI w. tylko raz polski klub z racji rozstawienia we wszystkich rundach nie musiał zagrać z drużyną wyżej notowaną i skrzętnie to wykorzystał. W 2016 r., choć Legia pod wodzą Besnika Hasiego zaczęła sezon fatalnie, grała brzydko i nieskutecznie, potrafiła awansować do Ligi Mistrzów dzięki szczęśliwej drabince – trafiła na rywali z Bośni, Słowacji i Irlandii. Bywały za to „wtopy” we wczesnych fazach pomimo rozstawienia – w 2009 r. Wisła już w pierwszej rundzie odpadła z Levadią Tallin, Legia w drugiej fazie w 2018 r. ze Spartakiem Trnawą. Lech załatwił sprawę już w pierwszym spotkaniu, w rewanżu na Islandii mecz odbył się bez historii, gospodarze byli zdumiewająco nieporadni, zwłaszcza w ofensywie. Lechici robili masę kardynalnych błędów, z których rywale nie potrafili skorzystać, za to poznaniacy wykorzystali jeden z prezentów – gola zdobyli pressingiem, wystarczyło odrobinę nacisnąć i wikingowie się pogubili. Mikael Ishak, najlepszy w historii Lecha pucharowy snajper miał okazję poprawić swoje statystyki.
Ale z taką grą Lech nie ma żadnych szans przeciw kolejnemu rywalowi – w środę na stadionie w Poznaniu Kolejorz zmierzy się z Crveną zvezdą Belgrad. Przy okazji: nie rozumiem, dlaczego gros dziennikarzy uparcie się błaźni, błędnie odmieniając pierwszy człon nazwy, która oznacza oczywiście czerwoną gwiazdę. Słyszymy więc o Crvenie, czasem nawet o… Krwenie, zamiast o Crvenej – toż nie trzeba być poliglotą, żeby się tutaj odnaleźć, wystarczy odrobina słuchu.
Ekipa ze stolicy Serbii to najsłynniejszy i najbardziej utytułowany klub z Bałkanów – zdobywca najcenniejszych trofeów klubowych na świecie (Puchar Mistrzów i Puchar Interkontynentalny w 1991 r.), a także finalista Pucharu UEFA w 1979 r. U schyłku lat 70. Zeszłego wieku jugosłowiański jeszcze wtedy klub nie miał łatwej ścieżki do finału, zwłaszcza że już w pierwszym meczu dostał solidnie lanie od enerdowskiego Dynama Berlin – 2:5. W rewanżu udało się odrobić straty, ale na dalszej drodze stawały kluby angielskie i hiszpański – dopiero w finałowym dwumeczu silniejsza okazała się Borussia Mönchengladbach z niesamowitym Duńczykiem Alanem Simonsenem. Prym wtedy wiedli w Crvenej Dušan Savić, Miloš Šestić i Vladimir Petrović, który po latach jako asystent trenera powiódł swój klub do zwycięstwa w Pucharze Mistrzów. Tuż przed rozpadem Jugosławii i wybuchem wojny domowej, wiosną 1991 r., drużyna złożona z reprezentantów wszystkich republik odniosła największy sukces w historii bałkańskiej piłki. Obok Serbów
Powrót do Europy
Nigdy dotąd nasza pozycja w rankingu ligowym UEFA nie była tak wysoka
Ekstraklasa rośnie w siłę. W ciągu pierwszych trzech tygodni okienka transferowego nasze kluby wydały na transfery więcej niż w całym ubiegłym – rekordowym pod tym względem – sezonie. Zbroją się wszyscy, nie tylko czołówka, także ligowi średniacy ściągają piłkarzy z coraz poważniejszym CV, a nawet trenerów z ligowego TOP 5 (Luka Elsner przejął Cracovię po trzech sezonach spędzonych w Le Havre i Stade Reims).
Kibole Legii wiedzeni dziecinną zazdrością i odwiecznym przerostem ambicji urządzili wręcz bojkot swojej drużyny – „Żyleta” opustoszała na znak protestu przeciw zbyt skromnym zakupom w stosunku do rywali.
W pierwszej kolejce ligowi potentaci zostali okrutnie potraktowani przez przeciwników – Jagiellonię sprał na kwaśne jabłko beniaminek ze wsi Nieciecza (0:4), Lecha boleśnie obiła Cracovia (1:4), a Pogoń została znokautowana przez Radomiaka (5:1). Nie widzę w tym przypadku, lecz zapowiedź najbardziej wyrównanego sezonu od niepamiętnych czasów. Legiocentryczna teoria o tym, że aby mieć silną ekipę w Europie, jeden klub musi być w kraju bezkonkurencyjny, zupełnie się nie sprawdza – nigdy dotąd nasza pozycja w rankingu ligowym UEFA nie była tak wysoka. Sukcesy Legii i Jagiellonii (ćwierćfinały Ligi Konferencji w zeszłym sezonie) sprawiły, że polskie kluby przestały o europejskich pucharach „myśleć Probierzem”. Szczęśliwie były już selekcjoner naszej kadry narodowej twierdzi, że awans do pucharów to pocałunek śmierci, bo to skraca wakacje, demoluje plan przygotowań przed sezonem, kluby zaliczają letni falstart i nic z tego nie mają poza spadkiem morale. A jeśli jakimś cudem przebrną dalej, to zaliczają katastrofalny sezon, bo Polaków nie stać kadrowo na grę równocześnie w lidze i w Europie. Zatem, wedle złotej polskiej myśli szkoleniowej spod znaku młócki i paździerza, olewamy puchary i „skupiamy się na lidze”. Nie ma co się pchać na salony, w ekstraklasie człowiek się nie namęczy, a przynajmniej dobrze zarobi.
Teraz, gdy UEFA uszyła Ligę Konferencji na naszą miarę, nagle okazuje się, że można wojować w Europie skutecznie, a i zarobić znacznie lepiej niż na rodzimych murawach. Oto więc nasze zespoły wykazują zaangażowanie wystarczające do uniknięcia wstydliwych potknięć, a i z lepszymi od siebie radzą sobie niezgorzej. Choć trzeba uczciwie przyznać, że klątwa Probierza dotknęła w ubiegłym sezonie połowę naszej klubowej reprezentacji – Śląsk Wrocław nic w Europie nie zwojował, a i tak nie wygrzebał się z falstartu i spadł z ekstraklasy, Wisła Kraków zaś dzielnie dotrwała do czwartej rundy eliminacji, punktów rankingowych nam nazbierała, ale do ekstraklasy trzeci sezon z rzędu nie udało jej się wrócić.
Należy zatem dodać zastrzeżenie: puchary są dobre dla najbogatszych – i w tym sezonie szczęśliwie reprezentują nas czołowi ligowcy z budżetami na europejskim poziomie. W efekcie na sześć rozegranych dotąd spotkań Polacy odnieśli pięć zwycięstw i jeden remis przy więcej niż przyzwoitym stosunku bramek 16-3. Tym samym wspięliśmy się już na 13. miejsce w rankingu UEFA, co – gdyby je utrzymać – sprawi, że za dwa lata mistrz Polski rozpocznie eliminacje do Champions League w ostatniej rundzie, a w razie niepowodzenia będzie miał zagwarantowany start w Lidze Europy.
Na razie jest po staremu, czyli nasz majster musi się przedzierać przez rywali już od rundy drugiej, ale przejście choć jednego z przeciwników gwarantuje w najgorszym razie jesień w Lidze Konferencji.
Przed meczem Lecha Poznań z mistrzem Islandii nie byliśmy wolni od niepokojów, chociażby za sprawą żywego wciąż w pamięci kibiców Kolejorza niesławnego dwumeczu w 2014 r. z islandzkim Stjarnanem, kiedy Lechici w eliminacjach Ligi Europy przegrali na wyspie wulkanów, a w rewanżu nie byli
Smaganie na trawie
Mamy do czynienia z jednym z najbardziej spektakularnych zwycięstw w historii polskiego sportu
Iga Świątek odesłała Amandę Anisimovą z Wimbledonu „rowerkiem” i bezwzględnie mamy do czynienia z jednym z najbardziej spektakularnych zwycięstw w historii polskiego sportu. Wygrana finału bez straty gema przytrafiła się na londyńskim turnieju pierwszy raz od 114 lat, a w finale imprezy wielkoszlemowej po raz pierwszy od 1988 r., kiedy Steffi Graff zmiażdżyła rywalkę z Białoruskiej SRR, 17-letnią Natallę Zwierawą.
To była rzeź, egzekucja, znośna tylko dla kibiców z Polski, bo widownia kortów oczekuje raczej wyczerpujących, wielogodzinnych starć tytanów niż jednostronnego łomotu. Iga wymierzyła Anisimovej ciężkie baty, wysmagała ją nader boleśnie. Świątek była dopiero trzecią Polką w wimbledońskim finale, po Jadwidze Jędrzejowskiej (w 1937 r. Polka przegrała po wyrównanym boju w trzech setach z reprezentantką gospodarzy Dorothy Round Little) i Agnieszce Radwańskiej (w 2012 r. wystarczyło jej sił na wygranie z Sereną Williams jednego seta, mecz wyglądał jak walka wiewiórki z rottweilerem). Bezwzględna dominacja Świątek była tyleż efektem psychicznej blokady, by nie rzec: paraliżu Amerykanki, co bezlitosnej postawy i skupionej gry naszej zawodniczki.
Anisimova, która w półfinale odprawiła z kwitkiem pierwszą rakietę świata, przeciw Idze wyszła na kort szalenie spięta, jakby przeczuwała, że przy rozjuszonej polskiej „maszynie do wygrywania” może się zbłaźnić, tak że jej triumf nad Sabalenką rychło odejdzie w niepamięć. Popełniała szkolne błędy, nawet mając wystawkę, nie trafiała w pusty kort. Ale też Idze w tym dniu wychodziło wszystko, odbierała piłki nie do odebrania, wygrywała nawet szalone wolejowe wymiany przy siatce i pogłębiała tym samym niemoc przeciwniczki. Iga nie miała chwili słabości ani współczucia dla rywalki, jedyne co mogła zrobić, to nie przedłużać jej męczarni – zmieściła cały mecz poniżej godziny, wygrała do zera.
„Rowerek” lub, jak kto woli, „bajgiel” to znak firmowy Świątek, kiedy jest w mistrzowskiej formie – pojedyncze sety do zera – wygrywała już w ten sposób z czołowymi rakietami świata: Naomi Ōsaką, Wiktorią Azarenką, Madison Keys. Polka wygrała w turniejach rangi WTA 1000 bez straty gema już 34 sety! Nie można było namiętniej zaprzeczyć rozpowszechnionej tezie o tym, że Iga na trawie radzi sobie gorzej – nigdy nie była tak dynamiczna, z każdą rundą rosła w siłę, od poziomu ćwierćfinału wręcz zmiatała rywalki z kortu – piłka jest na trawie szybsza, więc wzmacniało to wrażenie niezwykłej dynamiki gry Polki.
Rozkręcała się powoli, oddawała sporo gemów w pierwszych fazach turnieju, w drugiej rundzie straciła nawet jedynego seta – przełomowy był chyba mecz z amerykańską prowokatorką, która napsuła Idze krwi przed rokiem na igrzyskach olimpijskich, kiedy złośliwie trafiła Polkę piłką podczas meczu, a po skreczowaniu w ćwierćfinale zaczepnie nazwała ją fałszywą. W maju na rzymskich kortach odprawiła Igę już w drugiej rundzie, na trawie zdawała się nawet faworytką, ale najsłynniejsza raszynianka wszech czasów „wyjaśniła” ją, oddając tylko pięć gemów.
Malkontenci zawodzą, że drabinka ułożyła się szczęśliwie. Co za bzdura! Wszak Świątek grała z pogromczyniami topowych tenisistek – gdyby faworytki wygrywały swoje mecze, musiałaby się mierzyć z Sabalenką (finał), Andriejewą (półfinał), czy Rybakiną (1/8) i nikt nie marudziłby, że trafiała na „fuksiary”. Nikt nie kazał faworytkom się wykładać na teoretycznie łatwych przeszkodach. Świątek taranowała kolejne rywalki, nie lekceważąc ich ani na moment – w efekcie straciła zaledwie dwa gemy w półfinale i finale, a takiego wyczynu nie dokonała dotąd żadna zawodniczka w całej historii wielkoszlemowej.
Świątek przeszła jak huragan przez tegoroczny Wimbledon, szokując nie tylko na korcie, ale także w dziedzinie kulinarnej swojską modyfikacją tradycyjnych turniejowych truskawek ze śmietaną – oznajmiła światu, że truskawki zjada z makaronem, co dla Brytyjczyków brzmi jak pizza z ananasem dla Włochów. Oto nowy polski zestaw mistrzowski, jak niegdyś Małyszowa bułka z bananem. Zaiste, takiego dominatora w indywidualnym sporcie nie mieliśmy bodaj od czasów małyszomanii, tyle że sukces tenisowy jest nie do zawłaszczenia przez masy
Polska nie chce fiołków
Polki zrobiły antyreklamę żeńskiej piłce nożnej – po raz pierwszy zobaczyłem w całości mecz naszej drużyny narodowej i na następne pół wieku jestem wyleczony. Wystarczą mi męki z kadrą męską, która w toporności i nieudacznictwie wydaje się niedościgniona – dziewczęta grają tak samo źle, tylko biegają trzy razy wolniej i strzelają (nadzwyczaj rzadko) dwa razy słabiej. To już za dużo nawet na moją masochistyczną skłonność do oglądania wszelkich zmagań futbolowych biało-czerwonych.
Po meczu z Niemkami w narodzie były niejakie nadzieje, ponieważ nasze piłkarki utrzymały remis do przerwy, a i w drugiej odsłonie pokazały niejaką waleczność, bo powiedzieć, że dotrzymywały kroku Niemkom, byłoby jednak przesadą. Nieliczne głosy rozsądku podszytego niepokojem ostrzegały, że nasza kadra straciła tyle sił, że przeciw równie mocnej Szwecji wyjdzie na miękkich nogach – tak też się stało, nasze zawodniczki nie miały absolutnie żadnych argumentów przeciw Skandynawkom – to była różnica klas. Jeśli więc ktoś sobie roił, że wczesnoletni kryzys reprezentacyjny we wszystkich kategoriach wiekowych zostanie zażegnany udanym występem Polek, musiał przeżyć ponure déjà vu: znowu mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor i wypad z imprezy. Zmobilizowałem wielu znajomych do tego, by nie ignorowali mistrzostw Europy tylko dlatego, że grają kobiety, ale już po kwadransie zaczęli mi wysyłać SMS-y z pretensjami. „Kuczok, ja rozumiem inkluzywność i równouprawnienie, ale już wolę amp futbol albo piłkę niewidomych” – byłem wobec tych kąśliwości bezradny jak nasze obrończynie wobec skocznych, wysokopiennych blondyn z Północy.
Trudno, pozostaje poczekać, aż dogonimy na murawach resztę świata, a na razie pocieszać się możemy sukcesami jednej Polki, która na trawie radzi sobie w tym roku fenomenalnie, jak nigdy wcześniej. Iga Świątek zaszła na kortach Wimbledonu dalej niż kiedykolwiek w karierze, co imponuje tym bardziej, że tegoroczny turniej był prawdziwą rzezią faworytek – w ćwierćfinałach oprócz Świątek i Aryny Sabalenki zameldowała się tylko jedna zawodniczka z czołowej dziesiątki WTA. Być może to efekt zluzowania presji ciągłego utrzymywania się na szczycie rankingów, a może skuteczność nowego trenera, Wima Fissette’a, najpewniej jedno i drugie, wszelako od maja Iga zalicza sukcesy w kolejnych
Na mundialu młodość, u nas po staremu
Początek tygodnia to „wybory” prezesa PZPN – cudzysłów niezbędny, bo z braku kontrkandydatów wiadomo było już od dawna, że podczas walnego zgromadzenia przedłużona zostanie kadencja obecnego szefa związku, Cezarego Kuleszy. Chyba że wydarzy się cudowny bunt delegatów. Pod hasłem „Czarek jest, jaki jest, ale to swój chłop” związkowa większość przyklepie bieżący układ na kolejne cztery lata, pozostaniemy zatem piłkarską prowincją zarządzaną przez ludzi, którym polski futbol, by tak rzec, powisa.
Jaskrawym tego dowodem niech będą mistrzostwa Europy U-21, podczas których rozegraliśmy trzy mecze, ale miejsca w loży przeznaczonej dla VIP-ów z PZPN podczas dwóch ziały pustką. Kulesza pofatygował się do Żyliny tylko na pierwsze spotkanie z Gruzją, przed którym w ciemno przedłużył kontrakt obecnego selekcjonera Stefana Majewskiego, a później poleciał na wycieczkę do USA pod pretekstem negocjacji w sprawie zatrudnienia Macieja Skorży. Na kolejne mecze młodzieżowej reprezentacji Polski na imprezie mistrzowskiej nie pofatygował się już nikt z PZPN-owskiego naczalstwa. A szkoda, bo zobaczyliby na własne oczy, jak drużyna narodowa kompromituje się pod wodzą faceta, któremu właśnie prolongowano umowę bez względu na rezultaty.
Oprócz przyjemności co niemiara jest pożytków ze śledzenia klubowego mundialu, nawet w leniwej fazie grupowej, np. wiemy już, jak wyglądałaby gra reprezentacji Polski, gdyby Maciej Skorża nie podał Cezaremu Kuleszy czarnej polewki. Zaiste, mielibyśmy z tej kadry czarną polewkę, czyli śmiech przez łzy ogarniałby nas dokładnie tak, jak z krótkimi wyjątkami przez ostatnie dekady; klub Urawa Red Diamonds, z którym przed dwoma laty Skorża zaliczył swój najbardziej prestiżowy sukces trenerski, wygrywając azjatycką Ligę Mistrzów, do złudzenia przypominał reprezentację Polski na dowolnych mistrzostwach. Trzy mecze, trzy porażki w stylu, który ani przez chwilę nie dawał złudzeń co do różnicy klas, w meczu z Interem 18% posiadania piłki niemal wyłącznie dzięki podaniom do siebie na własnej połowie – piłkarska bida z nędzą. Reprezentanci Korei Południowej z Ulsan też wyjechali z imprezy bez punktów, co każe spoglądać na klubowy poziom dalekowschodnich rozgrywek trzeźwym okiem – to w najlepszym razie odpowiednik naszej pierwszej ligi, a płace nieporównanie lepsze. Trudno się dziwić polskiemu szkoleniowcowi, że się do pracy w Polsce nie pali – z daleka widok jest piękny, na papierze sukcesy w Japonii wyglądają świetnie, ale konfrontacja z pierwszym światem piłkarskim okazała się brutalna i weryfikująca.
Już sobie wyobrażam, że we wrześniu w Rotterdamie przegralibyśmy z Holandią dokładnie tak jak Urawa z Interem Mediolan – zdobyty fuksem gol, a potem murowanie pola karnego, wybijanie piłki po autach, obrona Częstochowy i finał bez happy endu, po którym jednak w mediach poszłyby nagłówki „drużyna Skorży napędziła strachu Holendrom”. Niechże zatem pan Maciej Skorża nadal sobie przytula jeny i udaje wielkiego trenera pod Tokio – polski futbol z tej przyczyny na pewno się nie załamie. Gorzej, że prezes Kulesza zdaje się nadal szukać selekcjonera na alibi – z Garethem Southgate’em, który zgłosił chęć prowadzenia naszej kadry narodowej, nawet nie raczył porozmawiać, a przypomnę, że to tak, jakby o obywatelstwo i możliwość gry w naszej reprezentacji poprosił np. Harry Kane – z czystej ciekawości warto byłoby chociaż zapytać go, czy aby na pewno nie zwariował i czego chce w zamian, ale prezes PZPN uznał, że nie jest zainteresowany jednym z topowych selekcjonerów Europy.
Ktokolwiek obejmie naszą kadrę, będzie miał za zadanie „napędzić strachu Holendrom” i podjąć walkę o awans z Finlandią – tak oto za kadencji Cezarego Kuleszy zbliżyliśmy się ambicjami do outsiderów Europy w rodzaju Malty czy San Marino – gramy o to, by się nie zbłaźnić. Ambitny fachowiec









