Sport
Pociąg do mistrzostwa
Podsumowanie sezonu Ekstraklasy
Sensacji nie było. Przed rozpoczęciem sezonu eksperci typowali, że mistrzem Polski zostanie drużyna, która rozegra… najmniej meczów. Tak też się stało, o mistrzostwo biły się do końca ekipy Lecha Poznań i Rakowa Częstochowa, nieuwikłane w rozgrywki europejskie, w dodatku obie solidarnie odpuściły Puchar Polski już w pierwszej jesiennej rundzie.
W mentalności naszego środowiska piłkarskiego europejskie puchary są „pocałunkiem śmierci”, albowiem żaden polski klub organizacyjnie ani budżetowo nie jest w stanie unieść walki na kilku frontach jednocześnie. Tym oto sposobem od pięciu sezonów nikt w Polsce nie potrafi obronić tytułu mistrzowskiego. Po wynalezieniu Ligi Konferencji mistrz Polski naprawdę musiałby się postarać, żeby nie awansować do rozgrywek grupowych, bo przegrywając eliminacje Champions League, spada do kwalifikacji Ligi Europy, a przegrywając i tutaj, musi przejść ledwie jednego rywala w drodze do najniższego rangą kontynentalnego pucharu – mistrzostwo Polski zatem niejako skazuje na jesień pucharową i decyduje o wiosennej abdykacji, bo strat poniesionych wskutek przeciążonego kalendarza odrobić się nie da.
Już dzisiaj można więc śmiało obstawiać, że w przyszłym roku po tytuł mistrza Polski sięgnie ktoś spoza kwartetu: Lech, Raków, Jagiellonia i Legia. Co wcale nie musi być taką sensacją, biorąc pod uwagę przejęcie łódzkiego Widzewa przez milionera Roberta Dobrzyckiego i zapowiadane zbrojenia transferowe.
Tymczasem jednak to Lech po raz dziewiąty świętuje majstra, choć dopiero ósmy raz wygrał ligę – po ostatniej kolejce wiosny 1993 r., kiedy Legia i ŁKS na chama licytowały bramki strzelane przekupionym rywalom, PZPN ostatecznie przyznał tytuł trzecim w tabeli poznaniakom. Tym razem w pełni sobie na ten zaszczyt zasłużył, pomimo wczesnowiosennej zadyszki i domowej porażki z najgroźniejszym rywalem o tron. Lech grał piłkę najmilszą oku, najbardziej ofensywną, no i w przeciwieństwie do najgroźniejszych rywali z Częstochowy regularnie wystawiał w polu także Polaków, ba, nasi rodacy grali w drużynie pierwszoplanowe role.
Niejako poznańską tradycją jest wychowywanie i eksportowanie do Europy zdolnej młodzieży – w tym roku na młode gwiazdy Kolejorza wyrośli absolutnie bezcenny w drugiej linii Antoni Kozubal i świetnie sobie radzący w defensywie Michał Gurgul. Z obydwoma wiążemy wielkie nadzieje co do rozpoczynających się już niebawem Mistrzostw Europy U-21, które zostaną rozegrane na Słowacji. Bramkarz Lechitów, Bartosz Mrozek, kapitalnym sezonem zasłużył już sobie na powołanie do seniorskiej kadry narodowej.
Jednak najjaśniej rozbłysły w ekipie nowe gwiazdy z importu. Ali Gholizadeh, reprezentant Iranu, nie zawodził w decydujących meczach, w tym dwukrotnie strzelał gole w derbach Polski, zarówno jesienią w Poznaniu, gdy Lech poniewierał Legię 5:2, jak i w niedawnym rewanżu przy Łazienkowskiej, kiedy zdobył technicznym strzałem wyjątkowej urody jedyną bramkę. Portugalczyk Afonso Sousa niemal jednogłośnie został zaś uznany za najlepszego pomocnika sezonu i na Gali Ekstraklasy odebrał stosowną statuetkę. Obaj potrzebowali czasu i cierpliwości, żeby zabłysnąć na miarę swoich talentów – Irańczyk dopiero pod koniec drugiego sezonu w Lechu stał się graczem absolutnie kluczowym, a Sousa, grający w Lechu o rok dłużej, na początku był niemiłosiernie wygwizdywany za nieporadność w ofensywie.
Siłą poznaniaków była
Za kim idziesz?
Tak oto niepostrzeżenie przeszliśmy z czasów kibolstwa antyrządowego (za poprzedniej kadencji premiera Tuska stadionowym power playem była rymowanka „Donald, matole, twój rząd obalą kibole!”), poprzez kibolstwo prorządowe (za rządów PiS zwłaszcza legijna Żyleta wiodła prym w patriotycznym przekazie, a także bezpośrednich groźbach pod adresem opozycyjnych mediów), aż do momentu, w którym lada dzień głową państwa zostanie kibol, chwalący się swoim czynnym udziałem w regularnych zbiorowych mordobiciach, znanych powszechnie jako ustawki, w środowisku zainteresowanych zaś – grzybobrania.
Bandyci na swoje porachunki umawiają się zwykle na leśnych polanach, w miejscach nieuczęszczanych przez osoby postronne, a kiedy wskutek przecieku zdarza im się być przyłapywanymi przez policję, tłumaczą, że wybrali się na grzyby, przecież każdemu wolno chodzić po lesie – skądinąd są to mykolodzy co się zowie, bo znają także gatunki grzybów zimowych i wiosennych, wszak gorąca krew wre do bitki cały rok, trzeba mieć alibi na każdy sezon. Kandydat Nawrocki nazwał te zmagania „szlachetną, męską walką wręcz”, a także „aktywnością sportową”. Należy uściślić, że w chuligańskim słowniku szlachetność jest antonimem szlachtowania – chodzi o to, że w odróżnieniu od szalikowców z grodu Kraka cała reszta polskiego kibolstwa przestrzega paktu o nieużywaniu broni białej – krakusy są objęte anatemą, bo ganiają się po osiedlach z maczetami. Z nimi nie tylko nikt się nie ustawia, ale nawet zaszantażowane przez fanatyków zarządy polskich klubów ligowych po prostu nie wpuszczają zorganizowanych grup Wisły na stadion. A zatem szlachetnie jest wtedy, gdy ekipy osiłków umawiają się na gołe pięści i nie kopią leżących – poza tym wszystkie chwyty dozwolone.
Oto więc wydziarany kibol, zblatowany z trójmiejskimi gangusami, tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich przechwala się częstym udziałem w grupowych nawalankach objętych paragrafem Kodeksu karnego – i robi to z pełną świadomością, że w ten sposób raczej zyska, niż straci na poparciu. Połowa obywateli naszego kraju chce mieć prezydenta zakapiora. Chciałoby się rzec: pierdol się, Polsko. Ale przecież się nie rzeknie, bo równać Polskę z kafarami, zwyrolami i bęcwałami, którzy w Dzień Dziecka zrobią sobie prezent, oddając głos na Nawrockiego, to jakby równać piłkę nożną z kibolstwem.
Otóż, skoro nie przestałem kochać piłki nożnej, takoż i nie zrzeknę się obywatelstwa z powodu stadionowych patusów – ale też nie muszę przyglądać się biernie hodowaniu wykolejeńców ani hołdować im nie zamierzam. Bez względu na ich przynależność klubową czy raczej to, jakie barwy klubowe zawłaszczyli.
Skądinąd jedyne zlecenie „zrobienia do spodu” mojej skromnej osoby wydali przed laty kibole Ruchu Chorzów, którego jestem wiernym i odwiecznym kibicem – za to, że w felietonie sportowym nazwałem ich frajerami, zresztą bez świadomości, że to w półświatku największa obelga oznaczająca kapusia; mnie chodziło raczej o naiwność ich „rytuałów bojowych”. Bardzo bym się pogniewał, gdyby na słusznej fali obrzydzenia nawrockim modelem męskości i mężności wylano dziecko z kąpielą – radykałowie z drugiej strony barykady gotowi zaraz uznać, że kto chodzi na mecze, ten pisior i konfiarz, futbolem interesują się wyłącznie incele, kuce i dziadersi, a pisanie o piłce nożnej w poważnych gazetach o orientacji lewicowej to kompromitujące nieporozumienie.
Owóż, tłumaczyć się nie będę, mogę za to odesłać do intrygującej antologii, dopiero co u nas wydanej. Rzecz nosi tytuł „Kafka na Maracanie” i stanowi zbiór opowiadań o znanych ludziach kultury uzależnionych od piłki nożnej. „Futbol wyważa wszystkie drzwi, również drzwi literatury. Wbrew temu, co zwykło się myśleć, jest mnóstwo pisarek, pisarzy i postaci popkultury, których przyciągnęły gole i szaleństwo panujące na trybunach. Piłka nożna wciska się w twórczość i życie autorek i autorów, którzy zbudowali most pomiędzy tymi dwoma pozornie niezwiązanymi ze sobą światami. Od Gabriela Garcíi Márqueza po Alberta Camusa, od George’a Orwella po Ryszarda Kapuścińskiego, od Pabla Picassa
Ekipa remontadowa
Lamine Yamal – genialny 17-latek
„Nie jest normalne to, co robi. Po pierwsze – jakość i poziom talentu jest chory. Po drugie, dojrzałość w jego grze to jest jedna rzecz, której nie potrafię zrozumieć, bo 17-latek nie powinien wiedzieć, kiedy przyspieszyć, kiedy zwolnić, kiedy kiwać, kiedy podać, kiedy zagrać na czas…” – tak skomentował wyczyny Lamine’a Yamala Wojciech Szczęsny tuż po zdobyciu z Barceloną tytułu mis-
trzowskiego. Ten chłopak jeszcze rośnie, jeszcze się leczy u pediatry, nie ma dowodu osobistego, a już jest legendą seniorskiej piłki. Cokolwiek los mu przyniesie, czy będzie przez kolejne dwie dekady wspinał się na podium geniuszy wszech czasów po to, by wraz z Maradoną i Messim uczynić je czysto lewonożnym, czy też z nieznanych przyczyn kariera mu się (odpukać!) nagle załamie. W tym drugim przypadku legenda urośnie szybciej, Rimbaudowi też nie zaszkodziło, że zaniechał pisania wierszy, kiedy tylko osiągnął pełnoletniość.
Lamine Yamal niespełna rok po zdobyciu z reprezentacją narodową mistrzostwa Europy sięgnął właśnie z Barceloną po potrójną koronę w Hiszpanii, a po najbardziej epickim dwumeczu półfinałowym w historii Champions League zaliczył także lekcję pięknego przegrywania. Ale nawet gdyby niczego nie wygrał, nie ma wątpliwości, że ten dzieciak jest namaszczony. Zdobywał dla Barcy gole w kluczowych momentach sezonu, w przełomowych chwilach meczów – ba, powiedzieć gole nie wystarczy, strzelał goliska, sam ze sobą rywalizował o miano autora najpiękniejszej bramki sezonu, co mecz trafiając bardziej obezwładniająco. Yamal nie umie strzelać goli szpetnych, zwykłych, a nawet ładnych; on zawsze trafia bajecznie, kosmicznie, z nieludzkim wprost połączeniem siły i precyzji.
Tak właśnie uciszył w czwartkowy wieczór najbardziej wrogi Blaugranie stadion Espanyolu i spuentował swój genialny sezon bodaj najcudowniejszą z bramek. Gole Yamala degustuje się niczym kolejne roczniki bordoskiego grand cru, taki np. Château Pétrus w Pomerol z czystego merlota – ta sama parcela, ten sam szczep winogron, wszystkie wina wybitne w podobny sposób, ale subtelnie różniące się od siebie wskutek aury, która na nie wpływała, i procesów starzenia. Różnica polega na tym, że na łyk Pétrusa stać tylko milionerów, a delektować się smakiem bramek Yamala może każdy.
Otóż ten genialny 17-latek prawie zawsze robi to samo – zbiega ze skrzydła do środka i ładuje lewą nogą, nadając piłce perfekcyjną trajektorię; przypomina w tym Arjena Robbena, holenderską gwiazdę Bayernu z poprzedniej dekady – wszyscy obrońcy wiedzieli, na co się zanosi, a i tak w nieskończoność nabierali się na ten sam numer. Kiedy Yamal dostanie choć metr swobody do 20 m przed bramką, niechybnie zdejmie pajęczynę – wszyscy mają tego świadomość, ale weź tu upilnuj przez półtorej godziny wybieganego młokosa, który do tego najlepiej na świecie drybluje i najlepiej w historii asystuje zewniakiem.
Barcelona mogła świętować odzyskanie tytułu już w środowy wieczór, gdyby Real nie wygrał u siebie z Mallorcą, ale cóż by to było za świętowanie – każdy u siebie w domu, dzieciaki już pousypiane, żony rozochocone, dobrze zatem, że w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry rezerwowy obrońca Królewskich trochę jakby mimochodem trafił do siatki.
Wszystko więc rozstrzygnęło się w derbach Barcelony, choć gospodarze na pełnej wściekłości robili, co mogli, zarówno na boisku, jak i na trybunach, aby uniknąć upokorzenia. Barca, odwieczny wróg Espanyolu, przed dwoma laty już na tym stadionie zdobyła koronę, jednocześnie strącając sąsiadów
Wyboista droga Leo Beenhakkera
Za jego sprawą przeżywaliśmy kibicowskie spazmy rozkoszy, jakich nie dał nam w XXI w. nikt inny, bo to pod wodzą Leo Beenhakkera reprezentacja zagrała swoje dwa najlepsze mecze w tym stuleciu. Ale też nigdy nie grała gorzej niż pod jego pieczą, gdy chemia między drużyną a coachem wygasła. Przebył w Polsce drogę od zera do bohatera i z powrotem, brał rozwód z naszą piłką w atmosferze karczemnej, ale po latach zostały sentyment i szacunek: jego śmierć uczczono na boiskach Ekstraklasy minutą ciszy.
9 czerwca 2006 r. na stadionie w Gelsenkirchen reprezentacja Polski katastrofalnie zaczęła mundial. Ciśnienie było olbrzymie, w kraju nikt nie miał wątpliwości, że tym razem z grupy wyjdziemy, kilkadziesiąt tysięcy rodaków, którym szczęśliwie udało się wylosować bilety, oczekiwało łatwego zwycięstwa na inaugurację. Graliśmy z Ekwadorem, który pół roku wcześniej przetestowaliśmy towarzysko na łatwe 3:0. Być może to uśpiło zawodników, bo od pierwszego gwizdka ekipa Pawła Janasa ogarnięta tajemniczym paraliżem pozwalała przeciętnym Latynosom strzelać gole i kontrolować grę. Niespodziewana porażka wywołała potężne rozczarowanie, tymczasem dosłownie nazajutrz, na wielkim narodowym kacu, kibice zobaczyli gigantyczną mundialową sensację. Kadra Trynidadu i Tobago, kraiku o 40-krotnie mniejszej populacji od Polski, absolutny debiutant, urwała dwa punkty Szwedom z Ljungbergiem, Larssonem i Ibrahimoviciem w składzie, mimo że przez pół meczu grała w dziesiątkę.
Selekcjonerem karaibskich wyspiarzy był Leo Beenhakker. Trener z potężnymi sukcesami klubowymi w życiorysie, każdy kibic kojarzył go choćby z trzykrotnego mistrzostwa Realu Madryt, w którym prowadził takie gwiazdy jak Hugo Sánchez czy Emilio Butragueño, miał też w biogramie dwa mistrzostwa z Ajaxem… Prawdziwe sukcesy zdobywał w klubach, bo w roli coacha Holandii dał się zapamiętać jako wielki pechowiec. Przed barażami o awans do mundialu w Meksyku w 1986 r. rozchorował się Rinus Michels i to Beenhakker w jego zastępstwie poprowadził najlepsze pokolenie holenderskiej piłki – ekipę, która, oparta na trójce Rijkaard-Gullit-van Basten, już za dwa lata miała wygrać mistrzostwa Europy. W rewanżowym meczu na stadionie jego ukochanego Feyenoordu Holendrzy dali sobie wydrzeć awans, tracąc gola w ostatnich minutach. Po tym meczu powstało ikoniczne zdjęcie samotnego Leo schodzącego tunelem do szatni – uosobienia klęski i smutku.
Beenhakker dostał jeszcze raz szansę z reprezentacją Oranje: na mundialu w 1990 r. we Włoszech mistrzowie Europy wyszli z grupy po trzech remisach i za sprawą identycznego bilansu z Irlandią padli ofiarą losowania. Zostali sklasyfikowani na trzecim miejscu i trafili w kolejnej rundzie na RFN, przyszłych mistrzów świata, którym nie dali rady.
Ale to wszystko wydarzyło się w latach 80., od tamtej pory minęły niemal dwie dekady, podczas których Leo sięgał po coraz bardziej egzotyczne propozycje w Meksyku, Arabii Saudyjskiej, wreszcie na Karaibach i zdawało się, że rozmienia swoją sławę na drobne. Meczem Trynidadu ze Szwecją przypomniał o swoim istnieniu akurat w momencie wielkiej futbolowej depresji Polaków – to wtedy musiał się zrodzić impuls, aby wreszcie sięgnąć po selekcjonera z zagranicy, no bo skoro „z takim Tobago” mu się udało, to może i na naszej piłkarskiej pustyni zasieje coś więcej niż wiatr.
Polska myśl szkoleniowa okazała się tyleż nieodgadniona, co nieskuteczna, jej ociężałość odzwierciedlały ostatnie mecze kadry Janasa – tylko w meczu o honor udało nam się zdobyć punkty dzięki golom rezerwowego obrońcy. Nasza piłka gniła i kojarzyła się wszystkim z niedawną aferą „Fryzjera”, która ujawniła niebywałą skalę korupcji w polskich ligach. Prezes Listkiewicz czuł, że sytuacja dojrzała, by sięgnąć po kogoś ze świata, spoza układów i polskiego bagienka, kogoś utytułowanego, a nie utytłanego. Związkowy beton był przeciwny, ale w końcu się ugiął z nadzieją, że obcokrajowiec się wyłoży na szkoleniu naszych łamag, co dowiedzie
Torpedy i finezyjki
O arcydzielnych rzutach wolnych
Declan Rice za sprawą dwóch rzutów wolnych, perfekcyjnie wykonanych w odstępie kilkunastu minut, w ubiegły wtorek dołączył do galerii największych sław w historii piłki nożnej. To zdanie, choć apodyktyczne i naładowane faktami, jest zarazem nieznośnie jałowe, sprawozdawcze, niegodne opisywania tego, co wykonał pomocnik Arsenalu Londyn. W ćwierćfinale Ligi Mistrzów przeciw Realowi Madryt dwukrotnie nie dał szans na skuteczną interwencję broniącemu jak w transie Thibautowi Courtois, prawdopodobnie najlepszemu obecnie golkiperowi na świecie.
Sztuka strzelania goli z bezpośrednich rzutów wolnych jest na wymarciu, algorytmy i statystyki podpowiadają trenerom, że prawdopodobieństwo zdobycia gola rośnie dzięki kombinacjom i rozegraniom, przeto tylko największe boiskowe buhaje odganiają kolegów od piłki i wbrew zaleceniom coachów mierzą się z tym wyzwaniem. Trafienie z wolnego dowodzi technicznej doskonałości wykonawcy, zdarza się rzadko i budzi powszechny szacunek, ale trafić dwa razy z rzędu w meczu o najwyższą stawkę, w dodatku czyściutko, bez rykoszetów, wyłącznie dzięki sile uderzenia i nadanej piłce rotacji, to wydarzenie bez precedensu w Champions League – tak się buduje własne pomniki. Niechybnie obok Thierry’ego Henry’ego, którego cieszynkę zastygłą w brązie można obejrzeć przed stadionem Arsenalu, stanie kiedyś Declan Rice wymierzający sprawiedliwość prawą stopą.
Żeby Real padł na kolana, trzeba rzeczy wielkich, obezwładniających – i takie za sprawą angielskiego pomocnika się wydarzyły. Królewscy pod wrażeniem dubletu Rice’a pozwolili sobie jeszcze wpakować trzecią bramkę i w rewanżu będą potrzebowali obudzić moce nadprzyrodzone, aby dokonać remontady.
Pierwszy wolny Rice’a był bezczelnie i zawadiacko zakręcony obok muru; taką trajektorię pamiętamy ze słynnego wolnego Roberta Carlosa z Pucharu Konfederacji w 1997 r., kiedy w meczu przeciw Francji wziął 15-metrowy rozbieg, puścił swoją torpedę z niemal 40 m zewniakiem, lewą nogą, „z fałsza”, piłka leciała z prędkością 136 km/godz. Fabien Barthez zachował się wtedy, jakby piłkę zdmuchnął mu sprzed nosa wiatr! Rice’owi wystarczyło kilka kroków,
O potędze kiksu
Futbol ma swoją gramatykę: odpowiednikiem zdania jest akcja, którą buduje ciąg celnych podań zmierzających do wykrzyknika w postaci strzału
Poezja na przejęzyczeniach stoi, zwłaszcza ta lingwistyczna. Tak zwany słuch językowy obejmuje też zdolność autora do malowniczych przesłyszeń, błędów i niepoprawności, które poszerzają pole znaczeniowe słów i działają na wyobraźnię. Poeci nierzadko z oszczędnych przemieszczeń w obrębie frazeologizmów, a nawet wskutek wymiany pojedynczych liter, budują nowe jakości. I zamiast poprawiać cudze błędy językowe, zachwycają się nimi.
Kiedy np. matka chwaliła moje juwenilia, twierdząc, że mam „ikrę Bożą”, byłem zachwycony wizją wielkiego Pana Jesiotra, który podczas niebiańskiego tarła swoim wszechmocnym mleczem zapładnia ludzkie talenty – sam bym tego nie wymyślił.
Poetom dobrze jest być nieco przygłuchymi krótkowidzami, bo dzięki przywidzeniom i przesłyszeniom mogą wyginać śmiało język i czerpać z niego nowe jakości. Mam głębokie przekonanie co do tego, że piłka nożna jest jednym z najpiękniejszych gatunków lirycznych, a więc rola kiksów jest w niej również niepoślednia. O ile oczywiście tyczy się to futbolu na poziomie najwyższym, gdzie błąd w przyjęciu lub rozegraniu jest rzadkością, białym krukiem, rarytasem niejako humanizującym na co dzień nadludzko precyzyjnych mistrzów.
Właśnie ruszyły równolegle wiosenne rundy polskiej Ekstraklasy i Ligi Mistrzów – można zatem gołym okiem zauważyć zasadniczą różnicę między grafomanią a poezją futbolową: polscy ligowcy kiksują ile wlezie, kiksy to ich chleb powszedni, rzucają nimi jak z rękawa, ale żadna fraza z tego powstać nie może. Tymczasem kiedy piłkarzom z ligi europejskich czempionów przytrafia się błąd w przyjęciu albo nieczyste uderzenie, często wychodzi to wszystkim na dobre. Futbol ma swoją gramatykę: odpowiednikiem zdania jest akcja, którą buduje ciąg celnych podań – zdanie rozwija się w swej złożoności i zmierza do wykrzyknika w postaci strzału. Tak odczytując język piłki, moglibyśmy porównać barcelońską tiki-takę do wielokrotnie złożonych zdań Faulknera, z całą ich misterną konstrukcją, karkołomnością i polifonią.
Styl Nottingham Forest, największej sensacji tego sezonu w ligach europejskich, oparty na doskonałej efektywności kontrataków, grze z pierwszej piłki i idei dotarcia do bramki przeciwnika w jak najkrótszym czasie, można by porównać do telegraficznego stylu Hemingwaya. Bywa, że gol pada w ciągu kilkunastu sekund od rozpoczęcia gry, wtedy mamy do czynienia z arcydziełem minimalizmu, jak w przypadku najkrótszego z opowiadań Janusza Rudnickiego, które uwielbiam cytować przy każdej okazji: „I wtedy mama połknęła klucze, żeby tata nie odszedł”.
W przypadku polskich ligowców, niestety, budowa zdań jest niemożliwa, albowiem seria celnych podań do przodu zdarza się nader rzadko. Jeśli w naszej lidze gubi się piłkę po podaniu czwartym z rzędu, mamy już do czynienia z akcją tygodnia, jeśli zaś finalizuje ją strzał, komentatorzy zgodnie uznają, że to „stadiony świata”. Na ogół zatem polska piłka ligowa wygląda jak kłótnia pijaczków na przystanku, kiedy i tak ograniczone możliwości werbalne
Piłkarski poker po rumuńsku
Historia najlepszego napastnika wszech czerwców
Uwielbiam kino rumuńskie. Z piłką jest znacznie gorzej, nie kochałem jej nawet za czasów Maradony Karpat, czyli Gheorghe Hagiego, bo reprezentacja pod jego wodzą w 1994 r. wyrzuciła z mundialu Kolumbię magika Valderramy, a sam Hagi zranił w tym meczu moje serce, strzelając gola lobem z 30 m.
Za to nowa fala filmu rumuńskiego święci triumfy na europejskich festiwalach po raz pierwszy od czasu Złotej Palmy przyznanej Cristianowi Mungiu w 2007 r. Wśród reżyserów tego nurtu mam swojego ulubieńca – jest nim Radu Jude, w którego ostatnim dziele, o rozwlekłym tytule „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata”, już w pierwszych minutach ustami jednego z epizodystów wspomina się przypadek Rodiona Cămătaru. To człowiek, który niechcący i z niejakim opóźnieniem zrewolucjonizował zasady przyznawania jednego z najcenniejszych futbolowych trofeów. To jest dopiero materiał na wielki film!
O kabarecie lizbońskim, czyli niedawnym meczu Benfica-Barcelona w Lidze Mistrzów, w którym główne role zagrali bramkarze, napisałem już przed tygodniem. Wspomnę tylko, że ile by Szczęsny nie nabroił, Barcelona z nim w składzie wciąż nie przegrywa – najwyraźniej nazwisko zobowiązuje. Ale wynik 4:5 był na tyle niecodzienny, że przeszperałem szuflady w szwankującej pamięci i przypomniało mi się coś z zupełnie innej beczki. 18 czerwca 1987 r. w lidze rumuńskiej Sportul Studențesc Bukareszt pokonał w takim stosunku stołeczne Dinamo. Nikogo by to dzisiaj nie obeszło, gdyby nie diabeł tkwiący w szczegółach. Otóż wszystkie bramki dla przegranej drużyny strzelił w tym meczu Rodion Cămătaru. To też się zdarza, Cămătaru był wtedy najlepszym strzelcem ligi rumuńskiej, Dinamo zresztą słynęło z wyborowych snajperów. Jego zawodnicy aż czterokrotnie zdobywali statuetkę dla najlepszego strzelca Europy (Dudu Georgescu w latach 70., Cămătaru i Dorin Mateuț w 80.). I tu zaczyna się pojawiać truchło pogrzebanego psa. W maju 1987 r. pewnym krokiem zmierzał po Złoty But Toni Polster, który zakończył rozgrywki ligi austriackiej z dorobkiem 39 goli. W tym samym czasie Cămătaru myślał już tylko o dograniu kolejnego przegranego sezonu w lidze rumuńskiej. Dinamo miało już nieodrabialną stratę do Steauy, a Cămătaru miał na koncie 20 goli, zbyt skromnych w skali europejskiej
Zakopianina, małyszomania i duch Śpiącego Rycerza
Kiedy tracimy nadzieję, że sezon jeszcze coś dobrego przyniesie, zostaje nam wiara w fenomen zakopiańskiej skoczni
Krokiew jest jeszcze częścią masywu Giewontu, a ściśle stanowi zakończenie jego wschodniej grani. Notabene jej początek to tzw. Długi Giewont, najbardziej malownicza grań Tatr Zachodnich, najpiękniejsza z „zakazanych” rezerwatowych wędrówek taternickich, jaką kiedykolwiek przedsiębrałem. Jest zatem ściśle zrośnięta z górą mityczną, pocztówkowym symbolem Zakopanego, w którego grotach dzielni woje pogrążeni w drzemce od wieków czekają na wysokie pobudki. Skoczkowie wzlatują zatem z ramienia Śpiącego Rycerza, by wylądować w oparach „zakopianiny”, owego tajemnego fluidu Tatr, o którym niegdyś pisał Witkacy jako o subtelnym narkotyku, stokroć gorszym od dymów opium i haszyszowej marmelady.
I choć owo substancjalne genius loci stolicy polskich Tatr z czasem okazało się narkotykiem nieszczęśliwie demokratycznym – wabi wszystkich równie skutecznie, bramy wtajemniczenia stoją otworem dla milionowej ciżby, która przez nie wchodzi i na tym kończy swoje rozkosze, bo potem ulega potwornej, stadnej, ceperskiej nudzie, której górale skwapliwie próbują zaradzić całym pandemonium atrakcji 7D, tym lunaparkiem i lupanarem ludzkiego ducha.
Małysz Dominator
Ta eteryczna substancja odporna na smog wielokrotnie już dźwigała z martwych gwiazdy polskich skoków, a nawet pozwalała odnosić sukcesy gwiazdkom jednosezonowym. Kiedy tracimy nadzieję, że sezon coś dobrego jeszcze przyniesie, zostaje nam wiara w fenomen zakopiańskiej skoczni, na której Polacy wygrywali już 12 razy, także jeszcze w czasach prehistorycznych, przed wybuchem małyszomanii. Zaczęli w 1980 r. Stanisław Bobak na Średniej i Piotr Fijas na Wielkiej Krokwi, a potem minąć musiało z górą 20 lat, by w Zakopanem triumfował kolejny Polak.
U szczytu małyszomanii pod Krokiew ściągnął stutysięczny tłum i w ekstazie świadkował wygranej wiślańskiego luteranina, który naonczas stał się w ultrakatolickim kraju popularniejszy od papieża. Liczebność samobójstw spadała, liczebność narodzin rosła, po czarodziejskich sukcesach mistrza z Wisły ludziom brakowało już pomysłów, by radować się stosownie do jego triumfów – więc się euforycznie rozmnażano, żałując tylko, że w razie spłodzenia dziewczynki nie będzie można znaleźć żeńskiego odpowiednika imienia Adam
2024 – rok progresywny?
Ostatni rok kadry narodowej raczej wzmocnił nasze kompleksy. Jesteśmy słabi, więc liczymy na uśmiech losu, ale kiepskiej grze nie pomoże dobre losowanie
Finlandia, Litwa, Malta i ktoś bardzo mocny na H: mogło być znacznie gorzej, a i tak po losowaniu eliminacji do amerykańskich Mistrzostw Świata 2024 ponad 70% kibiców uważa, że na mundial nie pojedziemy. Mam jednak przeczucie, graniczące z pewnością, że przed losowaniem nastroje były podobne.
Ostatni rok kadry narodowej raczej wzmocnił nasze kompleksy. Jesteśmy słabi, więc liczymy na uśmiech losu, ale kiepskiej grze nie pomoże dobre losowanie. Nasze największe sukcesy odnosiliśmy, kiedy nam sierotka z koszyka wyciągała same potęgi. Kadra Górskiego, żeby znaleźć się na mundialu, musiała wygrać z Anglią; żeby wyjść z grupy, musiała pokonać Argentynę i Włochy, a w meczu o medal załatwiła Brazylię. Były więc czasy, gdy chętnie laliśmy każdego, kto się nawinął, losowanie traktując jako ciekawostkę, a nie pomoc z zaświatów.
Rozmiary katastrofy
Teraz opinie są zgodne i niewesołe: o bezpośrednim awansie możemy zapomnieć, ale do baraży prawdopodobnie trafimy, bo drużyna narodowa pod wodzą selekcjonera Probierza odzyskała przewidywalność. Mierząc się z Holandią, a tym bardziej z Hiszpanią, nie zaskoczy nas na plus, za to w spotkaniach z pozostałymi rywalami, nawet jeśli rozczaruje grą, powinna zdobyć komplet punktów. Trudno do tych opinii się nie przychylić, choć do meczów z rywalem na H został nam prawie rok – w tym rola Probierza, żeby znalazł do tej pory sensownych obrońców, bo z tyłu gorzej już być nie może. O rozmiarach katastrofy w obronie narodowej niech świadczą chwilowe podniety fachowców – ostatnio podpowiadają Probierzowi np. Przemysława Wiśniewskiego ze Spezii. Regularnie gra, a nuż w kadrze odpali. Owszem, geny ma solidne: ojciec, zanim stał się postrachem ulic (aktualnie dozór policyjny i siedem zarzutów za gangsterkę), na przełomie stuleci skutecznie odstraszał napastników na boiskach ekstraklasowych. Syn recenzje też zbiera niezłe, ale to wciąż poziom drugiej ligi włoskiej, a gość ma 26 lat, więc czasu na wybicie się wyżej było całkiem sporo. Z taką obroną długo nie pociągniemy.
Za wszelką cenę trzeba odbudować i ustabilizować Jakuba Kiwiora. Za sprawą kontuzji kolegów tłucze się w najlepszej lidze świata częściej, niż mu się to należy. Premiership go przerasta, ale doświadczenie zebrane w pojedynkach z Haalandem, Salahem i spółką powinno zaprocentować w nieco mniej wymagającej lidze. Kiwior chciałby do Napoli i to jest kierunek doskonały, bo we Włoszech gra się na znacznie mniejszej intensywności. Kiwior tam się ogarnie, może polideruje defensywie i zbuduje sobie taką markę jak niegdyś Glik w Torino. Bo „drugiego Glika” z jego najlepszych lat właśnie szukamy – szeryfa, który potrafi przywrócić porządek w polu karnym.
Na razie działają tam sami zastępcy, zajęci głównie zrzucaniem z siebie odpowiedzialności.
Nasza defensywa jest przepuszczalna jak płaskowyż krasowy, wszystko przez nią przecieka, a dziur w niej jak w raju dla speleologów. Jan Bednarek miewa dobre momenty, ale w Southampton przywykł do bezradności – ta drużyna zbiera ciężkie baty co tydzień, już pół roku przed końcem rozgrywek wiadomo, że spadnie z hukiem z angielskiej ekstraklasy, to fatalnie działa na morale. Kamil Piątkowski wpadł nam w oko dzięki cudownej bramce ze Szkotami, wcześniej też pokazał, że ogranie w Lidze Mistrzów procentuje – jemu się trafiają momenty kiepskie, kiksy i chwile paniczne, ale na co dzień nie schodzi poniżej poziomu wymaganej solidności. Z boku obrony nie mamy nikogo, kto mógłby usprawiedliwić notoryczny brak powołań dla Matty’ego Casha. Prywatne animozje Probierza są znacznie mniej szkodliwe w przypadku obsady bramki – ignorowanie wyszczekanego Kamila Grabary nie powoduje deficytów, bo Łukasz Skorupski i Marcin Bułka dają wystarczającą jakość, ale z Cashem nasz selekcjoner