Świat
Francuskie miasteczka na celowniku karteli
Na sennej i dotąd bezpiecznej prowincji kwitnie handel narkotykami
We Francji handel narkotykami rozprzestrzenia się na nowe terytoria: małe miasteczka. Kraj, który od dawna jest głównym europejskim rynkiem nielegalnych substancji, obawia się konsekwencji narastania tego problemu. W ciągu ostatnich kilku lat, jak twierdzą eksperci, handel narkotykami stał się bardziej zauważalny w miastach średniej wielkości i małych, które kiedyś wydawały się senne i bezpieczne.
Morlaix: narkotyki w sercu Bretanii
Jednym z takich miejsc jest Morlaix w departamencie Finistère, zamieszkane przez ok. 15 tys. osób. Miejscowość słynie z imponującej mariny, ratusza z balkonem, z którego w lipcu 1945 r. przemówienie wygłosił gen. Charles de Gaulle, oraz XVIII-wiecznej fabryki tytoniu, która została przekształcona w ośrodek kulturalny.
Niestety, w ostatnim czasie miasteczko musi stawić czoła rozwojowi handlu narkotykami i towarzyszącej mu przemocy.
„Mamy do czynienia z falą kokainy, to coś nowego – powiedział burmistrz Jean-Paul Vermot. – Wiedziałem, że będę musiał się z tym zmierzyć, ale nie na taką skalę. Mamy tu młodych ludzi z okolicznych wsi, którzy twierdzą, że bez kokainy nie ma już imprezy. Po raz pierwszy handel narkotykami i ich konsumpcja dotykają nawet najmniejsze wioski”.
Miasteczko położone niedaleko portu Roscoff zawsze w mniejszym lub większym stopniu zmagało się z problemem narkotykowym. Ale rok 2024 był przełomowy – doszły do tego handel ludźmi i obecność broni palnej w przestrzeni publicznej. Dowódca komisariatu policji w Morlaix, Renaud Moal, mówi o walce gangów. Jeden z dilerów chciał się usamodzielnić i „źle mu to wyszło”, jak komentuje Moal. Zaczęły się bójki, strzały w drzwiach domów rywali. „Sytuacja się pogarszała, ale odkąd ich aresztowaliśmy, jest spokój”, podsumowuje policjant. Burmistrz dodaje jednak: „W 2021 r. w Morlaix pojawił się tzw. model marsylski. Zostałem natychmiast poinformowany. Grożono mi śmiercią. »Spalimy ratusz«, usłyszałem”. Dwa lata później na północy miasta zaczął działać nowy punkt handlu narkotykami.
Francja leży na skrzyżowaniu szlaków narkotykowych i jest dla handlarzy doskonałą lokalizacją. Konopie indyjskie trafiają tu z Maroka przez Hiszpanię, podczas gdy kokaina dostarczana jest z krajów Ameryki Południowej, takich jak Peru, Kolumbia i Boliwia
Jak wybielić cały naród
Republika Południowej Afryki, do niedawna symbol walki z instytucjonalnym rasizmem, jest dziś na celowniku amerykańskiej prawicy
Grup zawodowych i etnicznych, instytucji, a nawet idei, które według administracji Donalda Trumpa stanowią zagrożenie dla cywilizacji białego człowieka, jest tyle, że łatwo w tej spirali nienawiści się pogubić. Nie mają też sensu próby racjonalizacji tego zachowania, bo jest ono motywowane wyłącznie ideologią i osobistymi traumami protagonistów tej ofensywy. To zresztą działanie jak najbardziej celowe, zarówno w formie, jak i w treści. Już w 2019 r., pod koniec pierwszej kadencji Trumpa, naczelny ideolog ruchu MAGA i dzisiejszy propagator izolacjonizmu Ameryki Steve Bannon powiedział w wywiadzie dla telewizji PBS, że republikanie powinni „zalać strefę” (flood the zone), poruszając się z „prędkością kagańca” (muzzle velocity). Te frazy brzmią enigmatycznie, ale opisują dość banalną strategię polityczną, w jakimś sensie analogiczną do słynnego motta Marka Zuckerberga i innych startupowców o „szybkim poruszaniu się i niszczeniu status quo”. Chodzi o to, by zmieniać, atakować, uderzać w kilkanaście czy kilkaset celów jednocześnie, nawet jeśli robi się to bez ładu i składu. Osiąga się wówczas dwa efekty: chaosu informacyjnego i napięcia emocjonalnego. Pierwszy powoduje, że nie wiadomo już, na co reagować, bo następuje inflacja kryzysów. Drugi – że nie reaguje się na nic, bo dominuje uczucie przybicia, trwałej porażki i braku sprawczości wobec władzy.
Tyle, jeśli chodzi o teoretyczny wstęp do próby zrozumienia działań Trumpa, J.D. Vance’a czy Elona Muska. Oczywiście są między nimi znaczące różnice, ale wszyscy z całego serca nienawidzą starego porządku politycznego, normatywnego czy ekonomicznego. I nie zawahają się przed wykorzystaniem każdego dostępnego instrumentu w celu zniszczenia go, a przynajmniej zrównania z ziemią jego symboli.
MAGA przeciw „tęczowej demokracji”
Takim symbolem jest niewątpliwie Republika Południowej Afryki w swoim obecnym kształcie. Brytyjski tygodnik „The Economist” kilka tygodni temu napisał nawet, że w oczach Trumpa to „DEI w formie całego państwa”. Nawiązał w ten sposób oczywiście do diversity, equity and inclusion, czyli różnorodności, równości i włączania – zestawu polityk publicznych, rozwiązań administracyjnych oraz norm społecznych wprowadzonych głównie w świecie anglosaskim, by polepszyć sytuację mniejszości. Politycy i wyborcy spod znaku MAGA zwalczają DEI na każdym kroku, uważając to zjawisko za dowód upadku zachodniej cywilizacji. Sam Elon Musk, urodzony przecież w RPA, wielokrotnie mówił, że polityki równościowe eliminują najlepszych kandydatów z rynku pracy, wstrzymując postęp technologiczny. Równość uznano już w tym środowisku za sztuczny koncept, w dodatku nikomu niepotrzebny, wręcz kontrproduktywny. Trump i Vance są niechętni wszelkim uniwersalizmom, więc międzynarodowy system ochrony praw człowieka jest im całkowicie zbędny. Uznają go za wymysł skrajnej lewicy i niszczą wszystkie jego osiągnięcia. RPA zaś, znana również jako „tęczowy naród”, jedna z najważniejszych na świecie wielorasowych demokracji, jest niewątpliwie właśnie tym – osiągnięciem powojennego systemu opartego na normach i zasadach.
Komentatorzy, nawet ci, którzy obecnych amerykańskich przywódców znają osobiście, nie doszli jeszcze do zgody co do tego, jaką rolę w kształtowaniu się obecnych poglądów liderów ruchu MAGA odegrała RPA. Innymi słowy, trudno przesądzać, czy niechęć do „tęczowej demokracji” jest skutkiem czy przyczyną tego, co robi amerykańska władza – ale może też być jednym i drugim. Nie ulega wątpliwości, że jakiś wpływ ten czynnik wywarł i nie można go ignorować. Przeciwnicy nadawania mu sporego znaczenia, tacy jak raczej sceptyczny wobec ruchu MAGA publicysta „New York Timesa” Ezra Klein, przestrzegają przed nadmiernym psychologizowaniem działań Muska, Vance’a czy Petera Thiela, jednego z najciekawszych intelektualnie miliarderów technologicznych, założyciela PayPala. Klein sam przyznaje, że nie ma jeszcze wyrobionego zdania na temat doświadczeń afrykańskich technologicznego
Dokąd zmierza „bałkańska Katalonia?”
Czy na zgliszczach imperium Tity powstanie kolejne państewko, niepodległa Republika Wojwodiny?
Kolejne, ósme już, postjugosłowiańskie państwo na mapie Europy? Dziś takiego scenariusza nie można wykluczyć, choć jeszcze w listopadzie 2024 r. wydawało się to politycznym science fiction. Chorwację, Słowenię, Macedonię Północną, Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę, Serbię oraz Kosowo wiele różni: język, wiara, historia, tradycja. Podobne różnice w pigułce spotkamy w Wojwodinie. Tam na obszarze 10 tys. km kw. za oficjalne uznaje się sześć języków: serbski, węgierski, chorwacki, rumuński, słowacki i rusiński.
Między habsburskim Zachodem a Bałkanami
Skąd ta wyjątkowa mozaika? Dzisiejsza Wojwodina, w 60% zamieszkana przez Serbów, a w 17% przez Węgrów, przez lata leżała na pograniczu dwóch światów: habsburskich Austro-Węgier oraz dominującego na Bałkanach imperium osmańskiego.
Na przełomie XVII i XVIII w., w odróżnieniu od sąsiedniej Serbii, Wojwodinę włączono do imperium Habsburgów. Zadecydował o tym król Jan III Sobieski. To od tych czasów mieszkańcy Wojwodiny mówią o sobie „obywatele Europy”, kwestionując jednocześnie wszelką bałkańskość. Jednak sąsiedni Węgrzy i inni obywatele tejże Europy, skupiając się na własnej walce o uniezależnienie od Wiednia, odrzucali pretensje Wojwodińczyków do decydowania o sobie. Niechęć Madziarów wykorzystali Serbowie, którzy w 1691 r. uzyskali prawo do autonomii terytorialnej. Ta odległa data to początek serbskich wpływów w Wojwodinie. Prawie dwa wieki później mimo serbskich starań Wojwodinę i Banat w 1860 r. wcielono do Austro-Węgier.
W czasach Habsburgów w żyznej Wojwodinie osiedlały się wszystkie nacje zamieszkujące Królestwo Węgier. A że było ich dużo, świadczy jej dzisiejsza wieloetniczność.
Gdy rozpadła się monarchia austro-węgierska, 1 grudnia 1918 r. Wojwodina została włączona do Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, a po zakończeniu kolejnej wojny światowej – do Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii. Mimo że Tito wypędził znienawidzonych Niemców, w wojwodińskich miastach pozostało sporo przedstawicieli tej pokonanej nacji. Tym samym zachował się wielonarodowy, słowiańsko-węgiersko-germański charakter regionu. Upadek komunistycznej Jugosławii, w której od 1945 do 1980 r. rządził Tito, rozpoczął się w roku 1988. Co ważne, zaczął się w Nowym Sadzie – stolicy Wojwodiny. Zalążkiem politycznej degrengolady była decyzja Slobodana Miloševicia o odwołaniu kierownictwa autonomicznej prowincji Wojwodiny. Należy pamiętać, że po wprowadzeniu w 1974 r. nowej jugosłowiańskiej konstytucji Wojwodina miała prawa zbliżone do republik federacyjnych. Wydarzenie to szybko nazwano „rewolucją jogurtową”, bo budynki administracji publicznej zostały obrzucone przez demonstrantów… opakowaniami z jogurtem. Odwołując „nie swoich”, Milošević bardziej skupiał się na autonomicznym Kosowie i Metochii, regionie o dwukrotnie mniejszej niż Wojwodina powierzchni, który stawał się poważniejszym ogniskiem zapalnym.
Vučić opiłowuje nadzieje
W roku 1990 „Slobo” podjął decyzję, która w Wojwodinie mogła doprowadzić do krwawych zamieszek. Na szczęście tak się nie stało. Zniesienie przez Miloševicia autonomii Wojwodiny rozpoczęło trwający trzy lata konflikt zmieniający jej etniczny obraz. Przedstawiciele mniejszości uciekali i przed wojną, i przed mobilizacją wojskową. Gdy w roku 2000 upadł reżim Miloševicia, kwestia przywrócenia Wojwodinie autonomii znów stała się aktualna. Ale mieszkańcy Nowego Sadu i innych wojwodińskich miast musieli obejść się smakiem. Bo pierwsze lata nowego stulecia to początek autorytarnych rządów Aleksandara Vučicia i pogłębiającej się centralizacji belgradzkich władz. Centralizacji, której ojcami stali się posłuszni Vučiciowi politycy Serbskiej Partii Postępowej. Z roku na rok Belgrad wysyłał mieszkańcom Wojwodiny coraz więcej sygnałów, że do dawnej, titowskiej autonomii nie ma już powrotu. Dobitnym tego przykładem może być decyzja Serbskiego Trybunału Konstytucyjnego, który w 2013 r. zakwestionował dwie trzecie nowego statutu Wojwodiny. Obawiając się separatystycznych działań, władze w Belgradzie zlikwidowały Wojwodińską Akademię Nauki i Sztuki, z istnieniem której nie mogły się pogodzić tzw. patriotyczne kręgi naukowe w Belgradzie. Władzom w stolicy nie spodobały się także niektóre wojwodińskie symbole. Zdaniem Belgradu Wojwodina nie mogła mieć tylko jednej flagi z trzema gwiazdkami, ponoć przypominającej tę unijną. Dodano więc drugą, która zyskała status oficjalnej. I zalecono, by używać jej częściej, bo to… tradycyjna serbska flaga z XIX w.!
Kolejnym ciosem dla mieszkańców Wojwodiny okazał się rok 2022, kiedy Nowy Sad był Europejską Stolicą Kultury. Dumni mieszkańcy miasta nad Dunajem wiązali z tym wyróżnieniem spore nadzieje. Mimo że popłynęły tam miliony euro, wiele projektów zostało zamkniętych w szufladach belgradzkich urzędników. Wielokulturowy charakter Wojwodiny pozostał praktycznie niewidoczny, bo tego zażądała wierchuszka z Belgradu. Takie podejście nasuwało na myśl pewne kosowskie
Izraelczycy i Palestyńczycy żywią do siebie nawzajem głęboką nienawiść
Skazani są na powracające cykle przemocy i radykalizację młodzieży
Najnowszą bronią w konflikcie izraelsko-palestyńskim są ograniczenia w swobodzie wyrażania poglądów i wolności zgromadzeń, wprowadzone przez administrację amerykańską. Symbolem poczynań Donalda Trumpa stało się zatrzymanie przez funkcjonariuszy Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego palestyńskiego aktywisty Mahmouda Khalila, absolwenta nowojorskiego Uniwersytetu Columbia. Khalil ma zieloną kartę, a jego żona jest obywatelką amerykańską. Mimo to, wedle tego, co mówi sekretarz stanu Marco Rubio, Khalil może się spodziewać deportacji i utraty statusu. Rubio zaznaczył też, że tak będzie wyglądała procedura postępowania wobec wszystkich osób, które „wspierają Hamas”.
Choć Mahmoud Khalil nie usłyszał oficjalnych zarzutów, wiadomo, że przyczyną zatrzymania był jego propalestyński aktywizm, w tym organizowanie wieców i demonstracji na uniwersytecie, szczególnie przeciwko działaniom izraelskiego wojska w Strefie Gazy po wydarzeniach z października 2023 r. Przeciwnicy wieców przekonują, że w czasie protestów wykrzykiwano antysemickie hasła, dystrybuowano materiały popierające Hamas, a żydowscy studenci uniwersytetu nie czuli się bezpiecznie, ponieważ byli nękani przez propalestyńskich aktywistów.
11 marca br. w obronie Mahmouda Khalila zwołano na uczelni demonstrację, która zakończyła się ingerencją policji i aresztowaniem tuzina protestujących. Amerykańskie środowiska konserwatywne przekonują, że interwencja i zatrzymania były konieczne, gdyż działalność Khalila nie nosi w istocie znamion obrony wolności słowa, choć tak przekonują organizacje broniące praw obywatelskich, utrzymując, że arbitralne zatrzymania demonstrujących uderzają w swobody mieszkańców Stanów Zjednoczonych.
Nie tylko w USA, ale także w Europie zwraca się jednak uwagę na to, że demonstracje, prócz tego, że polaryzują, używają w dodatku języka nienawiści – są pełne antysemickich, antyarabskich czy po prostu nienawistnych haseł wykrzykiwanych przez jednostki czy grupy. Te działania w oczywisty sposób dezintegrują, tak samo jak polaryzujący jest konflikt izraelsko-palestyński.
Gdyby spytać osoby ze środowisk zaangażowanych w demonstracje i w dyskusje na temat izraelsko-palestyńskiego konfliktu, „kto kogo bardziej nienawidzi”, można by usłyszeć bardzo zróżnicowane odpowiedzi. Każdy, kto tym konfliktem się interesował, słyszał zapewne cytat z Goldy Meir, pierwszej (i na razie ostatniej) kobiety w Izraelu będącej szefową rządu: „Pokój nadejdzie, gdy Arabowie zaczną kochać swoje dzieci bardziej, niż nienawidzić nas”. Cytat głośny, doniosły, być może nawet
Marzenia, które utknęły na granicy
Kolumbia, Ameryka i ciężar odpowiedzialności
Korespondencja z Kolumbii
W styczniu tego roku grupa Kolumbijczyków została deportowana z USA w atmosferze międzynarodowego skandalu. Stali się tłem pierwszej dyplomatycznej burzy nowej kadencji Donalda Trumpa. Prezydent nazwał migrantów kryminalistami i kazał zakuć w kajdanki, choć żaden z nich nie popadł w konflikt z prawem. Uciekali przed przemocą i biedą, kierowani naiwnością i desperacją.
Kolumbijska rzeczywistość jest ściśle związana z amerykańskimi ambicjami kształtowania świata. USA, z ich interesami i problemami wewnętrznymi, są obecne w Kolumbii od lat. Dziś, gdy granice Ameryki zamykają się, pytanie o jej odpowiedzialność za losy kolumbijskich migrantów zyskuje na wadze.
Gdy w 1962 r. pułkownik armii amerykańskiej William P. Yarborough wylądował w Kolumbii, zastał kraj, w którym wrzał duch rewolucji. Przewrót na Kubie rozpalał wyobraźnię progresywnych ruchów społecznych. Służąc chłodną ekspertyzą, apostoł strategii antypartyzanckich miał pomóc zdusić rewolucyjny ferment. Sugerował wypowiedzenie brudnej wojny wrogowi wewnętrznemu. W tajnym raporcie Yarborough zalecał stworzenie struktur kontrwywiadu i terroru wobec komunistów. Powstałe na mocy tej dyrektywy oddziały paramilitarne były jak dżin wypuszczony z butelki, który jeszcze przez dekady podsycał najdłuższą wojnę domową na zachodniej półkuli.
Wkrótce po wizycie amerykańskiej delegacji armia kolumbijska wdrożyła wytyczne Waszyngtonu. Celem była jedna z „niezależnych republik” – autonomiczna enklawa rządzona przez organizacje chłopskie. Przez dwa tygodnie armia atakowała 50 partyzantów we wsi Marquetalia. Stosowano bombardowania, tortury i broń chemiczną. Ogłoszony w prasie triumf okazał się pozorem – zajęta wieś świeciła pustkami. Uciekinierzy stworzyli FARC, rozpływając się w dżungli jak duchy. Przez lata liderzy partyzantki głosili, że brutalne kampanie wojskowe z tamtego okresu były dowodem na konieczność podjęcia walki zbrojnej. Atak na Marquetalię uznaje się za symboliczny początek konfliktu w Kolumbii.
José Vincente to jeden z ponad 6 mln przymusowo przesiedlonych Kolumbijczyków. Jest nim od 20 lat. W innym życiu mieszkał na wzgórzach okalających Medellín. Miał hodowlę bydła. Ale w Kolumbii dochodowy interes przyciąga gangi. Pewnej nocy przyjechały ciężarówki grupy paramilitarnej. Napastnicy skrępowali go, okradli i kazali się wynosić. Prokuratura wpisała go do rejestru ofiar i przyznała skromne wsparcie.
Gdy stracił wszystko, jego dom zaczął się rozpadać. Żona z dwojgiem dzieci wyjechała do USA i zerwała kontakt. Został mu tylko strach. Próbował przetrwać – prowadził taksówkę, pracował na targu, handlował. Kiedy wybuchła pandemia, wyjechał do miasteczka Riosucio, do matki. Rządził tam Clan del Golfo, największa w kraju grupa przestępcza o korzeniach paramilitarnych. Działo się tam wiele złych rzeczy, gangsterzy zabijali policjantów. Ale myślał: „To moje rodzinne miasteczko, nie mogę się bać. Nie robię nic złego”. Napadli go podczas powrotu z trasy. Znów stracił wszystko. Grozili mu śmiercią za bycie donosicielem. Miał już nigdy więcej nie pokazywać się w Riosucio.
Prawie 60-letni José Vincente sprzedał wszystko, co mu pozostało, a brakującą sumę pożyczył. W maju 2024 r. wyruszył przez przesmyk Darién, by dotrzeć do USA. „Chciałem tam znaleźć lepszą przyszłość i odnaleźć dzieci, których nie widziałem od 12 lat”.
W Ameryce lat 80. w modzie była kokaina. Odzwierciedlała reaganowski indywidualizm i blichtr. Jej źródło biło tysiące kilometrów na południe w andyjskiej dżungli. 40 lat później Gustavo Petro w ONZ zwrócił się do Zachodu: „Służymy wam za wymówkę dla pustki i samotności waszego społeczeństwa. Ukrywamy przed wami problemy, których reformy się wzbraniacie. Łatwiej jest wypowiedzieć wojnę dżungli, jej roślinom, jej ludziom”. Petro mówił o dekadach porażek ponoszonych przez USA w walce z własnym nałogiem. Starań równie nieskutecznych, co szkodliwych dla kraju, w którym rosła koka.
Na przełomie wieków Kolumbia stała nad przepaścią. Za sprawą pieniędzy z handlu kokainą, korupcji i przemocy przestępczość zorganizowana rozkładała demokrację od środka. Podczas wizyty w Cartagenie Bill Clinton zadeklarował: „Kolumbijscy przemytnicy
Autor jest doktorem na Uniwersytecie Autonomicznym w Barcelonie, specjalizuje się w problematyce Kolumbii i Ameryki Łacińskiej
Jak Czesi i Słowacy (nie) szykują się na wojnę
Debaty o przywróceniu obowiązkowej służby wojskowej
Wicepremier i słowacki minister obrony Robert Kaliňák podczas wizyty w Warszawie pod koniec lutego stwierdził, występując w towarzystwie naszego szefa MON Władysława Kosiniaka-Kamysza, że w razie rosyjskiego ataku Słowacja nie powinna się bronić. Za to Czesi dyskutują o wzmocnieniu możliwości obronnych, ale decyzję utrudnia tocząca się kampania wyborcza.
W styczniu 2023 r., na finiszu czeskiej kampanii przed wyborami prezydenckimi, podczas debaty telewizyjnej ówczesny kandydat Andrej Babiš powiedział, że w przypadku ataku na Polskę lub państwa bałtyckie nie wysłałby żołnierzy z pomocą. Babiš przedstawiał się wówczas jako „kandydat pokoju”, a kontrkandydatowi, emerytowanemu generałowi Petrowi Pavlovi, próbował przykleić łatkę byłego wojskowego, który chce wciągnąć Czechów w wojnę z Rosją. Pavel jednoznacznie opowiedział się za wysłaniem czeskich wojsk np. do zaatakowanej Warszawy. I to on ostatecznie został prezydentem.
Okazało się, że Andrej Babiš źle ocenił czeskie nastroje po roku inwazji Rosji na Kijów. Jego wypowiedź spotkała się z ogromną krytyką w kraju i za granicą. Następnego dnia próbował wycofać się ze swoich słów, w mediach społecznościowych tłumaczył, że „obowiązkiem światowych polityków jest zapobieganie wojnie”. „Jeśli doszłoby do niej, to oczywiście zastosowałbym się do art. 5, który nie podlega dyskusji”, zapewniał. Warto jednak pamiętać, że wspomniany przepis Traktatu północnoatlantyckiego nie zmusza do wysłania wojsk na pomoc zaatakowanemu sojusznikowi, ale zobowiązuje do podjęcia działań, „jakie [kraj sojuszniczy] uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.
Przed rokiem to samo pytanie podczas telewizyjnej debaty w końcówce kampanii wyborczej usłyszeli dwaj słowaccy kandydaci na prezydenta: Peter Pellegrini i Ivan Korčok. Ten drugi podkreślił, że Słowacja nie może być pasażerem na gapę, i zdecydowanie opowiedział się za pomocą. Pellegrini nie zadeklarował przyjścia z pomocą zaatakowanej Warszawie. Stwierdził, że Słowacja jest do tego stopnia rozbrojona, że nie ma jak przyjść z pomocą, a jej broń została wysłana do Ukrainy. I to właśnie Pellegrini najlepiej wyczuł słowackie nastroje, ostatecznie pokonując w głosowaniu Korčoka, który później dołączył do najsilniejszej liberalnej partii Progresywna Słowacja.
Przywołane sytuacje ilustrują, jak bardzo czeskie i słowackie społeczeństwo różni się w kwestii oceny rosyjskiego zagrożenia. Przygotowany przez słowacki think tank raport „Globsec Trends 2024”, dotyczący nastawienia społeczeństw państw Europy Środkowej i Wschodniej, pokazuje, że dwa lata po inwazji Rosji na Ukrainę aż 27% Słowaków wciąż uważało Rosję za jednego z dwóch strategicznych partnerów. Podobnego zdania jest jedynie 8% Czechów i – dla porównania – 3% Polaków. Tylko 49% Słowaków uważało, że Rosja jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa ich kraju. Podobnego zdania było aż 76% Czechów i 90% Polaków.
Nasi południowi sąsiedzi różnią się nie tylko oceną zagrożenia ze strony Rosji, inaczej także postrzegają odpowiedzialność Moskwy za atak na Kijów. Słowacja jest jedynym z dziewięciu uwzględnionych w badaniu państw naszego regionu, gdzie większość społeczeństwa jest zdania, że to nie Rosja ponosi winę za atak na sąsiada. Według aż 51% Słowaków odpowiedzialność ponosi Ukraina, która nie respektowała praw rosyjskojęzycznej mniejszości, oraz NATO
Rosja nie jest głównym zagrożeniem dla USA
Kapitalistyczna Rosja nie jest wspólnym wrogiem nawet w Unii Europejskiej
Gdybym był Amerykaninem, po obejrzeniu „Anory” pomyślałbym o Rosjanach: „Takie same sk… jak my”. I pozostając w bliskim bohaterom filmu Seana Bakera klimacie leksyki nienormatywnej, zadałbym pytanie: „Po kiego ch… nam wojna z Rosją?”.
O obrazie, któremu Akademia Filmowa przyznała pięć Oscarów, w tym dla najlepszego filmu, przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”: „Konsekwentnie odkłamuje wizerunek pracy seksualnej. Przypomina, że próba spełnienia marzenia o społecznym awansie często kończy się rozczarowaniem”. Często, choć nie zawsze, skoro znana nam z imienia i nazwiska zwykła ulicznica z Los Angeles, sorki – pracownica seksualna – już ponad trzy dekady temu zdobyła Oscara oraz zabójczo przystojnego milionera.
Rosja to nie ZSRR
Wbrew recenzjom pisanym progresywnym bełkotem najlepszy kinowy film minionego roku nie jest sequelem ani remakiem „Pretty Woman”, lecz dziełem oryginalnym, które po zwycięstwie Donalda Trumpa nabrało nowych znaczeń. Jego twórcy pokazują czarno na białym – nie jestem pewien, czy całkiem świadomie – że dzisiejsza Rosja to normalny kraj kapitalistyczny, w którym żądzą pieniądze i siła, a nie komunistyczny Związek Radziecki gotów ruszyć z posad bryłę świata, byle tylko oczyścić naszą planetę z własności prywatnej i wyzysku człowieka przez człowieka.
Tytułowa bohaterka jest proletariuszką, konkretnie seksworkerką, czyli zgodnie ze słownikiem języka polskiego kobietą zatrudnioną w przemyśle erotycznym. Zatrudnioną, dodajmy, na śmieciówce – właściciel klubu, w którym pracuje, nie opłaca jej składki zdrowotnej i emerytalnej, nie płaci za urlop wypoczynkowy. Szansa na awans społeczny Anory vel Ani pojawia się wraz z poznaniem nowego klienta – przebywającego czasowo w USA Iwana Zacharowa, dla bliskich Wani. Życie pozbawionego trosk materialnych dwudziestolatka, syna rosyjskiego oligarchy, toczy się wokół imprez, seksu, narkotyków i dżojstika. Mimo ogromnej różnicy wieku Wania niemal do złudzenia przypomina Huntera Bidena, ułaskawionego w ostatnich dniach prezydentury przez troskliwego papę. Donald Trump właśnie skasował temu koneserowi amerykańskiego przemysłu erotycznego i pochodzących z Rosji seksworkerek liczną ochronę agentów Secret Service.
Podobnie jak Hunter Wania szasta pieniędzmi, których nie zarobił. Od czasu do czasu wzbiera w nim dziecinny bunt, za który także płacą rodzice. Tym razem formą protestu staje się wzięty pół żartem, pół serio ślub z Anorą. Choć uroczystość w Las Vegas jest groteskowa, wydany akt małżeństwa ma moc prawną. Nowo poślubiona traktuje sprawę śmiertelnie poważnie, chce być członkinią rodziny Zacharowów. Na przeszkodzie jej awansowi społecznemu stają jednak teściowie.
Burżujskie esperanto
Państwo Zacharowowie w niczym nie przypominają radzieckich dygnitarzy pozbawionych prawa do posiadania na własność przydzielonej im przez państwo daczy i limuzyny do przewożenia najważniejszych członków kierownictwa partii i rządu. Ci bogaci burżuje nie odbiegają zachowaniem i stylem życia od kolegów z innych państw, niekoniecznie przyjaznych Rosji. Donald Trump ma dla nich ofertę – złote karty po 5 mln dol. sztuka, które uprawniałyby do zamieszkania w USA na stałe. 47. prezydent tak reklamował swój kolejny pomysł: „Znam trochę rosyjskich oligarchów i są to bardzo mili ludzie. Nie są tak bogaci jak kiedyś, ale myślę, że stać ich. Więc wielu ludzi będzie chciało przyjechać do tego kraju”.
Rodzice Iwana nie mogą pozwolić, by syn, zapewne także sukcesor ich fortuny, związał się z – jak to określił w tytule swojego filmu Andrzej Żuławski – kobietą publiczną. Zanim jeszcze przyfrunęli do Stanów prywatnym jetem, zlecili odkręcenie ślubu syna mieszkającym w Nowym Jorku gangsterom, duchownemu Kościoła ormiańskiego oraz adwokatowi. Wszyscy oni przypominają członków mafii. Miszka Japoniec z niedocenionej polsko-radzieckiej komedii Juliusza Machulskiego
Bastion demokracji walczącej
Dlaczego instytucje w Brazylii wytrzymały atak skrajnej prawicy?
Podobieństwa są tak wyraźne, że trudno uwierzyć w ich przypadkowość. Słusznie, bo chodzi nie o zwykłe zbieżności polityczne, lecz o przykłady strategii realizowanej za pomocą tych samych instrumentów, z tych samych pobudek, choć w dwóch różnych krajach.
Bliźniacze historie
Prawicowy populista dochodzi do władzy legalnie, na fali powolnego rozkładu umowy społecznej, pogłębiania się nierówności oraz spadku zaufania do poprzednich, mainstreamowych formacji. Podczas pierwszej kadencji szybko pokazuje, że nie ma pojęcia o rządzeniu. Antagonizuje zagranicznych sojuszników, osłabia instytucje, nie wierzy w praworządność. Jest przy okazji prezydentem antynaukowym, a że jego rządy przypadają na pandemię koronawirusa, sprzeciw wobec zachodniej medycyny połączony z katastrofalnym zarządzaniem kryzysowym kosztuje życie setek tysięcy współobywateli. Jednocześnie próbuje tworzyć nowy model rządzenia, pozbawiony idei, skrajnie oportunistyczny, nastawiony na zysk. Model ten eksportuje wszędzie, gdzie się da.
Problemy zaczynają się jednak wraz z walką o reelekcję. Elektorat jest zmęczony pandemicznymi kryzysami, chce zmian. Gospodarka się kurczy, inwestycje publiczne stoją w miejscu. Nawet najbogatsi zaczynają wspierać rywali populisty, mimo że wprowadził ulgi podatkowe właśnie dla tych zamożnych, szybko zapominając o swoich pierwotnych, uboższych wyborcach. Urzędujący prezydent może nie jest najwybitniejszym umysłem swoich czasów, ale dynamikę zmian politycznych rozumie doskonale. Wie, że jeśli straci władzę, oznaczać to będzie także utratę parasola ochronnego przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli przyjdą inni, zaczną węszyć. Postawią zarzuty, być może wtrącą do więzienia. Bo materiału im nie zabraknie. Co innego z wolą polityczną, tu istnieją wątpliwości. Wniosek jest jeden, trzeba zrobić wszystko, dosłownie wszystko, żeby przy władzy się utrzymać.
Rozpoczyna się więc dwutorowa kampania (dez)informacyjna. Z jednej strony, podkopujemy wiarygodność niezależnych instytucji państwowych. Jeszcze przed wyborami alarmujemy, że zostaną one sfałszowane, a przygotowania do tego już trwają. Maszyny zostały zhakowane, urzędnicy przekupieni, przeciwna strona nie gra czysto. Z drugiej – mobilizujemy najzagorzalszy elektorat do walki, rozumianej jako walka fizyczna, na śmierć i życie. Pod szyldem obrony państwa i demokracji zagrzewamy do bojkotu ewentualnej nowej władzy. A kiedy najgorszy scenariusz zaczyna się urzeczywistniać, spuszczamy psy ze smyczy. Pozwalamy im zaatakować budynek parlamentu w stolicy, sugerując, że to jeden z tych momentów „teraz albo nigdy”. Rywali trzeba zatrzymać każdym sposobem. Niestety dla prezydenta populisty, to się nie udaje. Władza wraca do mainstreamu, zaczyna się okres rozliczeń.
Do tego momentu możemy
Europa stawia się Trumpowi
A w Polsce PiS zajęło pozycję bezrefleksyjnie proamerykańską
„Wszyscy staliśmy się gaullistami”, cytuje słowa szefa holenderskiego MSZ Caspara Veldkampa brytyjski „The Economist”. Gaullistami, czyli zwolennikami niezależności militarnej i gospodarczej od USA.
Kilka tygodni prezydentury Donalda Trumpa zmieniło wszystko. Nie powinniśmy być zaskoczeni, Trump większość swoich działań zapowiadał już podczas kampanii wyborczej. Ale nikt nie wierzył, że zapowiedzi spełnią się tak szybko. I to w atmosferze brutalnych oskarżeń i połajanek. Wersal się skończył.
„Unia Europejska to jeden z najbardziej wrogich i nieuczciwych organów podatkowych na świecie, który został utworzony wyłącznie w celu czerpania korzyści ze Stanów Zjednoczonych”, napisał Trump na platformie Truth Social. W innym wpisie stwierdził, że głównym celem Unii jest „dymanie” USA. Europa znalazła się więc na liście wrogów Ameryki. I nie jest to żart.
Po pierwsze, ekipa Trumpa ma inną wizję stosunków międzynarodowych niż jej poprzednicy. Inaczej chce układać świat, widzi go jako koncert mocarstw. Preferuje inną jego architekturę.
Chce rozluźnić więzi północnoatlantyckie, nie chce być czymkolwiek związana. Mamy więc zapowiedź innego funkcjonowania NATO. Słynny art. 5, który mówi o obronie każdego członka paktu, ma działać inaczej – nie automatycznie, ale według woli amerykańskiego prezydenta. Mamy zapowiedź zwinięcia amerykańskiego parasola nad Europą. Mamy grę z Ukrainą i bezpośrednie rozmowy amerykańsko-rosyjskie, które trwają przynajmniej od listopadowego zwycięstwa Trumpa. Dotyczą nie tylko Ukrainy, ale także usunięcia – jak to określają Rosjanie – przyczyn rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Oraz innych spraw, które są w polu zainteresowań Rosjan i Amerykanów. Rosja jest zatem partnerem, z którym Trump chce układać świat. Ameryka pokazuje w ten sposób, że nie zamierza się liczyć ze zdaniem państw europejskich. I że to, co ustali z Moskwą, zostanie im tylko przedstawione do akceptacji.
Poczucie Europejczyków, że Amerykanie i Rosjanie traktują ich jak bogatą dziedziczkę, którą można łatwo złupić, jest wzmacniane kolejnymi wypowiedziami Trumpa i Putina.
Charakterystyczne były „żarty” prezydentów Łukaszenki i Putina po ich spotkaniu w Moskwie 13 marca. „Jeśli Rosja dogada się ze Stanami Zjednoczonymi, Ukraina i Europa będą skończone – mówił Łukaszenka. – Negocjacje między USA a Rosją trzymają los Europy w swoich rękach. Nie oszukają nas. Znamy swoje cele”. Tę wypowiedź Putin próbował łagodzić słowami: „Europa będzie miała tani rosyjski gaz”.
Wzmianka o gazie nie jest przypadkowa. Gdy parę tygodni temu Trump ogłosił rozmowy pokojowe z Rosją, natychmiast skoczyły notowania na moskiewskiej giełdzie. A najwyżej akcje Gazpromu. Dziwne? Przecież trudno przypuszczać, że Gazprom będzie sprzedawał gaz Ameryce. Kupcem może być tylko Europa. A jej w negocjacjach nie ma. O co więc chodzi?
Tropem może być druga informacja, że od tygodni w Szwajcarii toczą się rozmowy dotyczące reaktywowania gazociągu Nord Stream II. Naprawioną linią popłynie gaz do Europy. Ale struktura właścicieli będzie inna – do Niemców i Rosjan dołączyć mają Amerykanie. Na tym polega pomysł – Amerykanie i Rosjanie łączą siły, żeby zarabiać na Europie. Co wnoszą? Rosjanie – gaz, którego nikomu innemu nie mogą sprzedać. Amerykanie – podkuty but, którym zamierzają wymusić na Europie zdjęcie sankcji.
Jeżeli jesteśmy przy sprawach handlowych, stanowią one drugą oś konfliktu Ameryka-Europa. Ten konflikt eskaluje. W tempie, za którym nie sposób nadążyć, bo wszystko zmienia się z godziny na godzinę. Donald Trump regularnie, w dziwnej euforii
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Turcja: koniec terroru?
Choć po oświadczeniu Abdullaha Öcalana niektórzy otrąbili historyczny sukces, sprawa może nie być aż tak prosta
Korespondencja z Turcji
Pod koniec lutego, po przeszło 40 latach, odsiadujący wyrok dożywocia w tureckim więzieniu lider Partii Pracujących Kurdystanu Abdullah Öcalan ogłosił rozwiązanie organizacji i wezwał bojowników do złożenia broni. Niektórzy uważają, że to historyczny sukces, ale nie wszystko jest takie proste.
Do izmirskiej siedziby zdelegalizowanej już kurdyjskiej partii wchodzę prosto z ulicy. Nie jestem umówiona, bo nie sądzę, by ktoś tak po prostu zgodził się ze mną rozmawiać. Przychodzę więc bez zapowiedzi, a zgromadzonym w niewielkim pomieszczeniu ludziom nie wypada mnie wyprosić. Sadzają mnie za stołem, proponują herbatę, a na wieść, że jestem dziennikarką, jeden przez drugiego zaczynają opowiadać o tym, że Turcy zamykają Kurdów w więzieniach. Wymieniają: przewodniczący partii siedzi od trzech lat, wiceprzewodnicząca – od kilku miesięcy. W Syrii do Kurdów strzelają, a Öcalana trzymają już kolejną dekadę.
– To człowiek legenda, bohater, mąż stanu. Jemu zawdzięczamy to, kim jesteśmy. Od lat zabiega o pokój i pojednanie, ale nikt go nie słucha.
Zupełnie co innego słyszałam od tureckich przyjaciół, także tych z kurdyjskimi korzeniami. Dla nich, jak dla większości Turków, Abdullah Öcalan to terrorysta numer jeden, a Partia Pracujących Kurdystanu jest źródłem wszelkiego zła. Krewni niektórych zginęli w zamachach, inni wciąż pamiętają walki między bojownikami a tureckim wojskiem, zasieki i czołgi w miastach (ostatnio w 2015 r. w Diyarbakırze).
Nie inaczej uważali tureccy politycy. Gdy Öcalan poskarżył się Trybunałowi Praw Człowieka, a sędziowie zgodzili się, że jego proces nie był bezstronny, Recep Tayyip Erdoğan pełniący wówczas funkcję premiera powiedział, że oczywiście proces można powtórzyć: „Jeżeli świat chce kolejny raz przyjrzeć się szczegółom kryminalnej działalności tego terrorysty, jesteśmy w stanie mu to umożliwić, ale przypominam, że w Turcji mamy niezależny wymiar sprawiedliwości”.
Terrorysta czy bohater?
A jednak ów terrorysta niekiedy politykom się przydawał. W 2019 r., w trakcie kampanii przed wyborami na burmistrza Stambułu, Öcalan zaapelował ustami prawników, by kurdyjscy mieszkańcy metropolii nie dali się wciągnąć w grę polityczną i raczej głosowali na kandydata Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Podobnych sytuacji było więcej i nie przypadkiem miały miejsce przed kolejnymi wyborami.
Najnowszy zwrot w trwającej dziesięciolecia historii miał miejsce kilka miesięcy temu, kiedy Devlet Bahçeli, lider nacjonalistycznej Partii Narodowego Działania (MHP), która pozostaje w koalicji z rządzącą Partią Sprawiedliwości i Rozwoju prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, zaczął nawoływać do rozmów z Öcalanem.
Ten ruch wprawił Turków w osłupienie. Bahçeli, niegdyś









