Adwokat z Olsztyna trafił do aresztu z 12 zarzutami, w tym wyłudzenia mieszkania i działek od klientów Aresztowanie młodego adwokata Krzysztofa K. stało się sensacją nie tylko w olsztyńskim środowisku prawniczym. Prokuratura postawiła mecenasowi serię zarzutów za przestępstwa kryminalne, a z drugiej strony samorząd adwokacki ma twardy orzech do zgryzienia, bo taka sytuacja rzuca cień na całą palestrę. Podejrzaną transakcję z klientami, których miał reprezentować przed sądem, Krzysztof K. zdążył przeprowadzić, zanim jeszcze ukończył aplikację. Ludzie wierzyli mu, bo uprawiał zawód zaufania publicznego. Dopiero gdy tracili istotną część dorobku, przecierali oczy ze zdumienia, że taki młody, sympatyczny, a zastawił na nich wyrafinowaną pułapkę. Początkujący adwokat miał się posunąć nawet do podbierania klientów konkurencji. – Kilka lat temu na komendzie policji zaczął na mnie krzyczeć, dosłownie mi wymyślać, nie mając za grosz szacunku nie tylko dla starszego kolegi, ale i członka naszego samorządu. To czarna owca palestry – podkreśla uznany adwokat z długoletnim stażem. Wzburzony złożył skargę do rzecznika dyscyplinarnego, który wszczął postępowanie. Potem były kolejne postępowania dyscyplinarne, których do dzisiaj uzbierało się 30, ale tylko jedną trzecią zakończono umorzeniem lub skazaniem przez sąd dyscyplinarny Izby Adwokackiej w Olsztynie, w tym za niepłacenie składek. A część orzeczeń wobec wniesienia odwołań jest nieprawomocna. – Inne sprawy, w tym kryminalne, są na tyle skomplikowane, że wymagają czasu – wyjaśnia mec. Andrzej Kempa, rzecznik dyscyplinarny okręgowej rady adwokackiej. Przyznaje zarazem, że jak jest rzecznikiem drugą kadencję, nie miał nigdy do czynienia z taką liczbą spraw na jednego adwokata. Nie pomija też faktu, że jedynie prawomocny wyrok sądu powszechnego jest podstawą ustaleń w postępowaniu dyscyplinarnym, jeśli zawiera ono znamiona przestępstwa. Wyłudzona ojcowizna Wątek dyscyplinarny, choć w środowisku ważny, okazał się marginalny wobec innych działań rzutkiego adwokata, który zdobywał popularność, m.in. zasiadając w jury konkursu Miss Warmii i Mazur. W 2012 r. Krzysztof K., jeszcze jako aplikant, zajął się sprawą spadkową 50-letniej wówczas Agnieszki Sz. z okolic Olsztyna. W spadku przypadło jej ponad 8 ha gruntów ojcowizny pod Rypinem, w tym dwie atrakcyjne działki nad jeziorem, z których jedna była uzbrojona. Agnieszka Sz. mogła ziemię sprzedać, ale połowa jej licznego rodzeństwa ubiegała się o tzw. zachowek, czyli zapłatę określonej kwoty. I wtedy, jak wspomina jej siostra, z dobrą nowiną pojawił się Krzysztof K. – Ja tak poprowadzę tę sprawę, że puści pani swoje rodzeństwo w skarpetkach – miał zadeklarować na wstępie. Jego sposób miał polegać na tym, że rodzeństwo nic nie dostanie, jeśli spadkobierczyni przepisze ziemię na niego. Zanim doszło do sformalizowania takiego układu, aplikant zabiegał o przychylność Agnieszki Sz. Kiedy wychodziła ze szpitala, gdzie lekarze odkryli u niej nowotwór, wyszedł ją powitać z kwiatami i okazywał niecodzienną życzliwość. Kobieta połknęła haczyk i wkrótce doszło do podpisania umowy u notariusza w Olsztynie. A właściwie trzech aktów notarialnych, bo Krzysztof K. nie przepisał ziemi na siebie. Interes ten polegał na tzw. przeniesieniu własności majątku na jego rodziców, teścia oraz kolegę. W sumie dotychczasowa właścicielka „sprzedała” trzy działki o łącznej powierzchni ponad 6 ha, których wartość prokuratura szacuje na 1 mln zł. Formalnie (i notarialnie?!) za każdą z nich miała dostać ledwie od 15 do 20 tys. zł, ale i tych pieniędzy nigdy nie ujrzała. Kiedy żegnała się ze swoimi łaskawcami, jeden miał wsunąć jej do kieszeni kopertę, w której było 10 tys. zł. W zamian za trzymanie języka za zębami. I długo trzymała. Zapłatę za milczenie szybko wydała na zakup lekarstw. Tajemnica wyszła na jaw dopiero po czterech i pół roku. – Wtedy sąsiedzi zobaczyli na polu dwóch obcych mężczyzn, więc zapytali mnie, czy sprzedaliśmy ziemię. Zdziwiłam się bardzo, bo o niczym nie słyszałam, choć nadal mieszkam w rodzinnej wsi. Ale tamci faceci pokazali nam kwity, że są prawowitymi właścicielami. To był dla mnie szok! – wspomina z dużą dawką emocji jedna z sióstr Agnieszki Sz. – Oni wykorzystali sytuację, gdy mama była pod wpływem leków i sądziła, że podpisuje pełnomocnictwo w sprawie sądowej – tłumaczy Krystian Sz., syn poszkodowanej. Mówiąc „oni”, ma na myśli byłego aplikanta i swojego byłego









