Bośnia i Hercegowina pozostanie na długie lata czarną dziurą Europy Mające się odbyć 3 października wybory w Bośni i Hercegowinie to w regionie wydarzenie polityczne z najwyższej półki. Kraj opanowywany przez coraz rozleglejszy paraliż polityczny ponownie rozbrzmi nawoływaniami do wsparcia politycznych przywódców, którzy tchnięci „wyborczym duchem” będą obiecywać dobrobyt. Co ciekawe, za jednym zamachem pojawia się szansa na odświeżenie stęchłej przez ostatnie lata bośniackiej sceny politycznej. Październikowe wybory składać się będą z trzech części: wyborów do trzyosobowego prezydium kraju, wyborów parlamentarnych federacji oraz wyborów parlamentarnych w obydwu częściach składowych Bośni i Hercegowiny. Jeśli dodać, że w wyścigu o stołki uczestniczyć będzie prawie 8 tys. kandydatów, 39 partii politycznych i 11 koalicji, to pozostaje już tylko współczuć tamtejszym wyborcom. Poziom trudności podniesiony został także rywalizującym politykom. Przewodnicząca Komisji Wyborczej Bośni i Hercegowiny Irena Hadziabdić zapowiedziała, że politycy używający w kampanii haseł nacjonalistycznych i antyfederacyjnych pozbawiani będą szans na udział w wyborach. Biorąc pod uwagę specyfikę sceny politycznej w Bośni, dla niektórych polityków może się to okazać nieosiągalne. Pytanie brzmi jednak: czy wymiana pojedynczych trybów mechanizmu państwowego sprawi, że konstrukcja zacznie w końcu działać na miarę oczekiwań? Komplikacja najwyższych lotów System polityczny Bośni i Hercegowiny jest jednym z najbardziej skomplikowanych na świecie. Trudno się temu dziwić – zinstytucjonalizowanie trzech niechętnych wobec siebie narodów w jednym państwie to zadanie z zakresu political fiction. Mimo to europejskim i amerykańskim planistom udało się to zrobić, a samo spojrzenie na graficzny schemat systemu politycznego tego kraju robi wrażenie. Ład ustalony w Dayton, kończący jeden z najkrwawszych konfliktów powojennej Europy i tworzący jedno z najbardziej eksperymentalnych państw świata, paradoksalnie stanowi największą zmorę Bośni i Hercegowiny. Również ambicje i optymizm zachodnich decydentów dość boleśnie zderzyły się z ponadwymiarową specyfiką regionu. Poziom komplikacji bośniackiego systemu politycznego jest podstawową przyczyną postępującego już od kilku dobrych lat paraliżu, który skutecznie blokuje rozwój tego państwa. Złośliwi twierdzą, że największym sukcesem układu z Dayton było jedynie zatrzymanie walk, system zaś, którym obdarzono Sarajewo – mimo usilnych starań UE i Stanów Zjednoczonych – pod względem gospodarczym i politycznym zatrzymał kraj w miejscu. To oczywiście duże uproszczenie, gdyż mimo wewnętrznych sporów i tarć bośniackie władze (co prawda przy dość dużej ingerencji Zachodu) zdołały przeprowadzić wiele reform. Dwa lata temu w wielkich bólach udało się dzięki temu podpisać umowę o stabilizacji i stowarzyszeniu z Unią Europejską. W kwietniu tego roku Sarajewo zostało z kolei zaproszone do udziału w Planie na rzecz Członkostwa w NATO (Membership Action Plan), będącym jednym z najważniejszych kroków do uczestniczenia w sojuszu. Osiągnięte reformy to jedynie kropla w morzu potrzeb, a najważniejsze jest zadanie często przewyższające możliwości nie tylko tamtejszych polityków, ale również Unii Europejskiej. Wraz ze wstąpieniem kraju do Rady Europy państwa unijne rozpoczęły z Sarajewem rozmowy na temat zmian konstytucyjnych, według Zachodu niezbędnych do dalszej demokratyzacji i rozwoju państwa. Jak to przy okazji wszelkich reform w Bośni i Hercegowinie bywa, również wtedy kwestia ta skutecznie zmąciła wewnętrzną scenę polityczną. Brak zdecydowania ze strony Unii Europejskiej zaowocował z kolei tym, że sprawa ewentualnych zmian ciągnęła się kilka lat. Dopiero w październiku ubiegłego roku przedstawiciele władz bośniackich, unijnych oraz USA postanowili ostatecznie rozwiązać problem. Negocjacje prowadzone w bazie wojskowej Butmir (tzw. proces butmirski), które koordynowali szwedzki szef dyplomacji Carl Bildt (Szwecja sprawowała w tym okresie półroczną prezydencję w UE) oraz zastępca amerykańskiego sekretarza stanu Jim Steinberg, nie przyniosły jednak rezultatów. Ogólny sens politycznego sporu w Bośni i Hercegowinie zamyka się w kwestii dalszej obecności wspólnoty międzynarodowej w tym kraju, jak również stopnia jej wpływu na kształt państwa. Szczególnie nieprzychylni dalszej ingerencji przedstawicieli międzynarodowych w wewnętrzne sprawy Bośni i Hercegowiny są politycy z Republiki Serbskiej – jednej z dwóch części składowych federacji. Tamtejszy premier Milorad Dodik konsekwentnie obstaje przy sukcesywnym ograniczaniu wpływów decydentów unijnych. Tym samym wszelkie polityczne inicjatywy związane z kwestią
Tagi:
Łukasz Reszczyński









