Wielka różnorodność i niespodzianki na festiwalu filmowym w Cannes. Zabrakło dzieł porywających Joanna Bonis Korespondencja z Cannes Tegoroczny, 63. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes zaczął się pod znakiem kryzysu. Organizatorzy mieli duże trudności ze skompletowaniem obrazów biorących udział w konkursie (co wydaje się paradoksalne, ponieważ zgłoszono w sumie ponad 4 tys. kopii!), następnie okazało się, że wśród szczęśliwych wybrańców właściwie zabrakło Amerykanów. Przed samym rozpoczęciem imprezy rozszerzono konkurs o dwa filmy z Europy Wschodniej, a w jej trakcie dorzucono dzieło stałego bywalca festiwalu, Kena Loacha – antywojenny obraz „Route Irish”. Wrażenie chaosu potęgował również charakter wybranych tytułów. W oficjalnej selekcji, liczącej łącznie 40 filmów (w tym 19 w konkursie), znalazły się wszelkie możliwe gatunki – od komedii Woody’ego Allena („Spotkasz wysokiego bruneta”) i Stephena Frearsa („Tamara Drewe”) przez barokowe „Tournée” Mathieu Amalrica oraz baśń o przemijaniu Mike’a Leigh („Kolejny rok”) po dramaty rodzinne (włoskie „Nasze życie”, koreańska „Gospodyni domowa”), zaangażowane dzieła polityczne („Poza prawem”, „Fair Game”, „Człowiek, który krzyczy” z Czadu, „Carlos”) i społeczne („Biutiful” Meksykanina Alejandra Gonzáleza Ińárritu), filmy mistyczne („O ludziach i bogach” Xaviera Beauvois), gangsterskie („Obraza” Takeshiego Kitana), autorskie filmy grozy („Wrażliwy chłopiec, czyli projekt Frankensteina”, którego reżyserem jest Węgier Kornél Mundruczó), naturalistyczne analizy rzeczywistości („Moje szczęście” Ukraińca Siergieja Łoznicy), wielkie widowiska wojenne (druga część „Spalonych słońcem” Nikity Michałkowa) i historyczne („Księżna de Montpensier” Bertranda Taverniera), nie mówiąc o pięknych filmach z Azji (koreańska „Poezja”, tajlandzki „Wujaszek Boonmee, który umie przywołać swoje przeszłe wcielenia”)… Jeśli dorzucimy do tego zaangażowane obrazy dokumentalne („Cleveland kontra Wall Street” i „Inside Job” o kryzysie finansowym, „Countdown to zero” o skandalu nuklearnym) i długie metraże koncentrujące się na relacjach damsko-męskich („Wierna kopia” Abbasa Kiarostamiego), otrzymujemy prawdziwy filmowy tygiel, w którym kipią krańcowo odmienne namiętności. W tym kontekście trudno mówić o dominujących w światowym kinie trendach – odnosi się wrażenie, że kino, również na poziomie samego aktu twórczego, staje się coraz wierniejszym odbiciem indywidualistycznych tendencji dominujących we współczesnym społeczeństwie. Mimo że Francja ze swoją protekcjonalistyczną polityką jest tradycyjnie niechętna wielkim hollywoodzkim machinom, festiwal zainaugurowały produkcje amerykańskie – „Robin Hood” Ridleya Scotta z Russelem Crowe’em i Cate Blanchett i, niedługo po nim, „Wall Street: Pieniądz nie śpi” Olivera Stone’a z Michaelem Douglasem i Shią LaBeoufem w rolach głównych. Film Stone’a, ostra krytyka praktyk, które doprowadziły do światowego kryzysu, pozostaje podporządkowany prawom wielkiego ekranowego widowiska – są wielkie gwiazdy, niezbyt subtelne dialogi, melodramatyczne zwroty akcji i obowiązkowy happy end. „Wall Street” wywołała jednak na Croisette sporo emocji – nie zawsze widuje się tu przecież legendy kina zza oceanu. W ostatniej chwili swą obecność odwołał za to Terrence Malick – jego film „Drzewo życia”, przewidywany jako głos w dyskusji o kondycji współczesnego amerykańskiego kina, nie został ukończony na czas. Obrazy starych mistrzów zdominowały całą oficjalną selekcję – trzeba przyznać, że oldboye są w wyjątkowo dobrej formie i nawet jeśli podejmują wciąż te same wątki (Woody Allen – miłosne qui pro quo, tym razem wieku mocno dojrzałego, Mike Leigh – problemy społeczne i poszukiwanie szczęścia, Ken Loach – tematy społeczne i polityczne, Jean-Luc Godard – świadomość historyczna, Stephen Frears – blaski i cienie relacji damsko-męskich), ich dzieła cechuje formalny perfekcjonizm, niezwykła lekkość oraz duża dawka tolerancji, właściwa osobom, którym udało się nabrać dystansu do otaczającego świata i samych siebie. Wszyscy pozostali wierni dokonanym w młodości wyborom – wystarczy obejrzeć chociażby najnowszy film 101-letniego Portugalczyka Manoela de Oliveiry („Dziwny przypadek Angeliki”), żeby natychmiast rozpoznać styl starego mistrza. Nawiasem mówiąc, Oliveira był faworytem do tegorocznej nagrody bloku „Pewne spojrzenie”, przypadła ona jednak Koreańczykowi Hong Sang-soo za „Ha ha ha” – formalistyczną, przypominającą wyrafinowany balet zbitkę skeczy z życia uczuciowego koreańskiej młodzieży. Wyróżnienie dla „Ha ha ha”
Tagi:
Joanna Bonis









