Wytwórnia Disneya liczy, że „Opowieści z Narnii” powtórzą sukces „Władcy Pierścieni” i „Pasji” Umarł „Władca Pierścieni”, niech żyje „Władca Pierścieni”? Niezupełnie. Wytwórni Disneya, która nie chcąc pozostać w tyle za modą na fantasy w kinie, przeniosła na ekran pierwszą z siedmiu „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa, takie porównania marketingowo są na rękę. Przecież kinowy debiut (dotąd ekranizacje – animowane i aktorskie – ograniczały się do telewizji) „Lwa, czarownicy i starej szafy” doszedł do skutku dzięki istnieniu technologii, jaką realizowano adaptację dzieła Tolkiena. Tyle że poza tym analogie są raczej nietrafione. Książki bardzo się różnią, a autor „Władcy Pierścieni”, choć przyjaźnił się z Lewisem, nie znosił narnijskich historii. Jezus i święty Mikołaj Był jednak w mniejszości, bo na świecie przetłumaczono je na 41 języków i sprzedano 95 mln egzemplarzy. Prędzej czy później taki hit musiał trafić na ekrany. I znowu zadanie to – podobnie jak przy „Władcy…” – trafiło w ręce Nowozelandczyka. Andrew Adamson, reżyser odpowiedzialny za sukces obu części „Shreka”, stanął przed wyzwaniem kręcenia Narnii w Śródziemiu. Musiał szukać w Nowej Zelandii takich miejsc, gdzie nie kręcił zdjęć jego kumpel Peter Jackson (tak, tak, ci dwaj też się przyjaźnią). Poza tym obie historie są zupełnie różne. U Lewisa chodzi przede wszystkim o relacje rodzinne, rywalizację, zdradę i wybaczenie pomiędzy rodzeństwem. I o coś jeszcze. „Lew, czarownica i stara szafa” (1950 r.), opowiada o czwórce rodzeństwa Pevensie: Piotrze, Zuzannie, Edmundzie i Łucji, którzy w czasie bombardowań Londynu podczas II wojny zostają wysłani na wieś, do posiadłości podstarzałego profesora. Odkrywając zakamarki domu, najmłodsza Łucja wchodzi do wielkiej szafy w pustym pokoju. Okazuje się, że stanowi ona przejście do innego świata. Narnia jest krainą skutą wieczną zimą (ale bez Bożego Narodzenia), pozostającą pod władzą złej Wiedźmy, a jej mieszkańcy czekają z utęsknieniem na powrót ogromnego, pięknego, sprawiedliwego, groźnego, ale dobrego lwa Aslana, niegdyś twórcy tego świata. Początkowo pozostałe dzieci nie wierzą w jej opowieść. Potem do szafy trafia Edmund, który pod wpływem Wiedźmy zostanie zdrajcą. Ale jego winy odkupi wspaniały Aslan, poświęcając siebie w ofierze, by potem zmartwychwstać i ostatecznie pokonać zło, żeby wiosna mogła powrócić tu na dobre. Nie trzeba czytać między wierszami, chrześcijańska alegoria rzuca się w oczy jak słoń schowany za drzewkiem bonsai. Aslan jest jednocześnie królem, stwórcą, nauczycielem i odkupicielem. Dwie inne narnijskie kroniki: „Siostrzeniec czarodzieja” i „Ostatnia bitwa” to odpowiednio: historia stworzenia i wizja apokalipsy. W tej pierwszej bohaterem jest chłopiec Digory, taki biblijny Adam, który nieroztropnie wprowadza zło – Wiedźmę Jadis – do idealnego świata Aslana. Potem ona kusi go do zjedzenia jabłka z drzewa w rajskim ogrodzie. Brzmi znajomo? Początkowo Narnia jest rodzajem platońskiej krainy, miejsca analogicznego do naszego świata, ale w ostatniej książce staje się już tylko wieczną krainą zmarłych. Clive Staples Lewis nie cenił swoich książek dla dzieci na równi z dziełami stricte teologicznymi. Paradoksalnie jednak to mali czytelnicy mają większą frajdę z lektury, bo zwykle nie zdają sobie sprawy, skąd pochodzą motywy i zapożyczenia, których tu pełno. Jakby Lewis chciał zmieścić wszystkie swoje ulubione tematy, od fascynacji wszystkim, co północne, po ulubiony krajobraz Ulsteru (przyszedł na świat w 1898 r. w Belfaście). Czego tu nie ma: całe zoo gadających zwierząt, poza tym olbrzymy i skrzaty, a także typowo greckiej proweniencji fauni, satyrowie, driady, minotaury, jednorożce, centaury. A na dokładkę… święty Mikołaj we własnej osobie. Adamson twierdzi, że nie przejmował się zbytnio wątkami religijnymi, postawił sobie za cel wierność duchowi książki. W przeciwieństwie do Jacksona martwił się nie o to, co wyciąć z tekstu, ale co dodać. Bo gdy Tolkien spędzał dziesiątki lat projektując Śródziemie, jego geografię, roślinność, historię, mitologię, języki, Lewis malował bardzo ogólne obrazki, które czytelnik miał wypełnić własną wyobraźnią. Posługiwał się dużo prostszym językiem, nie przejmował się nadmiernym ubogacaniem opisów. Dlatego filmowcy musieli wymyślić przebieg kulminacyjnej bitwy między siłami dobra i zła, która w książce skończyła się, zanim jeszcze na dobre się nie rozkręciła. Skoro ma być zgodnie z duchem książki, to scenie tej bliżej do eleganckiego
Tagi:
Katarzyna Długosz









