Grunt to patrzeć i słuchać

Grunt to patrzeć i słuchać

Ludzie nadal traktują literaturę i film jak zwierciadło, w którym chcą znaleźć własne odbicie Jerzy Janicki (ur. 10.08.1928 r. w Czortkowie k. Tarnopola) – pisarz, reporter, autor słuchowisk radiowych („Matysiakowie”), seriali telewizyjnych („Polskie drogi”, „Dom”, „Ballada o Januszku”), filmów m.in. („Hasło”, „Wolna sobota”, Wesołych świąt”, „Człowiek z M-3”), dramatów (serial Teatru Telewizji „Akcja V”), filmów o Lwowie („Lwów tam i u mnie”), opowiadań („Nieludzki doktor”, „Koty to dranie”) i wspomnień („Biografia w walizce”, „Ni ma jak Lwów”, „Czkawka”, „Kluczyk yale”). – Dlaczego się pan tak dziwi, że pamiętamy o pana jubileuszu? – Bo to dopiero za ponad dwa miesiące. – W informatorze Ministerstwa Kultury jest napisane, że obchodzi pan 75. urodziny 10 czerwca. – Sierpnia! Chyba jednak ja wiem lepiej, kiedy się urodziłem. Sama pani widzi, że takie właśnie mamy ministerstwo, jakie jego informacje. Do wielu rzeczy w tym moim życiu dawałem się przekonać, ale postarzeć się o dwa miesiące nie dam. – W ostatnich latach dużo pan pisze i opowiada o Lwowie. Nadszedł wspominkarski okres w pana życiu? – Gdyby pani też się urodziła we Lwowie, nie zadawałaby pani takich pytań. Naturalnym prawem każdego człowieka jest, że tęskni do miejsca lat dziecinnych, ale nie każdego z tych miejsc tak brutalnie wyrzucono. Ponadto rzeczywiście tak obsesyjnie powracam do tego tematu, bo prócz nostalgii czy sentymentu kieruje mną zdumienie i wściekłość, że mamy obecnie do czynienia z przynajmniej dwoma pokoleniami kompletnych nieuków. Oto na przykład kilka lat temu młody dziennikarz zapytał mnie w wywiadzie telewizyjnym, czy dużo Polaków mieszkało przed wojną we Lwowie. I dopiero kiedy w rewanżu spytałem go, ilu przed wojną Francuzów mieszkało w Paryżu, pojął, jakim jest tumanem. Wkład Lwowa w polską naukę, w polską kulturę, w 650-letnią historię wreszcie jest tak ogromny, że nie sposób, by ludzie mieniący się inteligentami, o tym nie wiedzieli. Prof. Nicieja poradził mi, żebym wziął powojenną encyklopedię i postawił kropki przy nazwiskach ludzi urodzonych we Lwowie. I co się okazało? Co trzecie lub czwarte nazwisko! – A cóż to za odkrycie? Lwów przed wojną był sercem polskiej inteligencji, dopiero za nim Kraków, przecież to rzecz wiadoma. Niepotrzebnie się pan tak denerwuje. – Jak mam się nie denerwować, kiedy wyrasta młode pokolenie nieuków. Nie można mówić, że pisząc, zna się wprawdzie alfabet, ale z wyłączeniem kilku liter. A tak się właśnie dzieje z wiedzą o historii. Niedawno z osłupieniem wysłuchałem relacji młodej dziennikarki, która mówiła o obchodach rocznicy Schulza w jego rodzinnym Drohiczynie. Bo co to dla niej za różnica – Drohiczyn czy Drohobycz? Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby dziennikarz plótł takie bzdury. – Pan jest, jak sadzę, z pokolenia, które ma wielki szacunek dla słowa – a więc i dla dziennikarstwa. Powiedział pan kiedyś w telewizji, że pana życiowym marzeniem było zostać dziennikarzem. Dlaczego? Co pana pociągało w tym zawodzie? – Nie mam kompletnie pojęcia. Nie znajduję uzasadnienia, nikt z mojej rodziny, z przodków ani ich znajomych nawet się nie zbliżył do tego zawodu. Byli muzycy, kupcy, prawnicy… Ja bardzo szybko nauczyłem się czytać, miałem niecałe cztery lata, kiedy już sam czytałem. I rzeczywiście plotłem od najmłodszych lat, że chciałbym być dziennikarzem. – Sportowym? Bo zaczął pan od relacji sportowych? – Mój ukochany profesor poradził mi: „Jurciu, weź się za sport, to jest jedyna dziedzina, która ci zapewni spokojne życie, w niczym się nie umoczysz i nie poplamisz rąk”. To się działo zaraz po wojnie, niestety, już w Krakowie. Jako nastolatek wygrałem konkurs ogłoszony przez redakcję „Startu” – trzeba było podać cały skład reprezentacji Krakowa w meczu ze Śląskiem. Ja dzisiaj oczywiście nie odpowiem pani na pytanie, co wczoraj jadłem na obiad, ale ten skład Krakowa wyrecytuję jednym tchem. Dzięki temu nawiązałem współpracę z tą gazetą – i zacząłem terminowanie. – Pamięta pan swój pierwszy artykuł? – (śmiech) Miałem napisać o meczu Krowodrze-Łobzowianka. Byłem bardzo przejęty. Ludzie nazywali mnie panem redaktorem, zapraszali na piwko; czy dużo trzeba 17-letniemu bęcwałowi, żeby mu imponowało? Więc siadłem potem w kawiarni, szczegółowo opisałem, kto do kogo podawał, kto faulował i kiedy był spalony. Trzy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 24/2003

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska