Na Obamę postawiła mniejszość murzyńska, liberałowie, studenci i ludność mniejszych stanów. Wystarczyło to do nominacji, ale na Johna McCaina to stanowczo za mało Korespondencja z Nowego Jorku Eric jest czarnoskórym brooklyńczykiem, pracownikiem telewizji kablowej. Właśnie wymienia mi konwerter na model hi definition. Jest dzień po ogłoszeniu przez Baracka Obamę zwycięstwa nad Hillary Clinton w walce o partyjną nominację w pojedynku o Biały Dom z Johnem McCainem. Eric jest poprawny politycznie i zaskakująco finezyjny intelektualnie. Kiedy na ekranie pojawiają się obrazki tłumów euforycznie wiwatujących na cześć Obamy w… Kenii, która dała mu ojca i nazwisko, Eric spojrzy na mnie z uśmiechem i wystrzeli: „To pewnie dziś najszczęśliwszy kraj na ziemi. Chyba się nie mylę, sir?”. Monter Ameryki Nie mówi o swej radości z Obamy, bo podejrzewa, że może to nie być równocześnie moja radość. I nie chodzi tu nawet o zwyczajowy napiwek (za wliczoną już w abonament usługę), ale standardowy trening „niebycia sobą”, jaki od małego przechodzą we wzajemnym obcowaniu czarni i biali mieszkańcy Stanów Zjednoczonych. Eric oczywiście się cieszy i chętnie odtańczyłby na środku mego pokoju taniec zwycięstwa, tak jak Oprah Winfrey w swoim studiu, ale mówi tylko: „Game is over. Time for unity” („Gra skończona, pora na zjednoczenie”). Promienieje, gdy mówię mu, że ma sto procent racji i momentalnie rozpoczyna atak na Busha i Partię Republikańską. Bluzgów nie da się cytować, może tylko konkluzję, że cały ten bałagan i recesja w Ameryce (i na świecie) są z tego, że Bush uwziął się prowadzić fuckin’ oil war w Iraku, od czego zginęło już prawie 5 tys. amerykańskich chłopaków, a benzyna jest już po prawie 5 dol. za galon. Oczywiście Bush, jako nafciarz, ma to gdzieś, bo na wojnie kampanie naftowe zarabiają najlepiej – toczy się polityczny wykład montera kablówki. Konkluzja: trzeba z Iraku wyjść i przestać pompować w tę rujnującą awanturę po parę miliardów dolarów dziennie, czyli zrobić to, co obiecuje Obama. „Pani Clinton też tak mówi…”, dodaje przytomnie. Trzecia kadencja Busha? Tak mówi zresztą trzy czwarte Ameryki. Do niedawna był to także program Johna McCaina, dzięki któremu w cuglach pokonał on republikańskich rywali. Jednak po ostatnich naradach z Bushem i odwiedzinach w Iraku doszedł do wniosku, że nie wolno stamtąd wychodzić, póki się nie wygra tej wojny. Tego wymaga nie tylko honor USA, lecz także bezpieczeństwo światowe, bo w próżnię poamerykańską zaraz wpełznie złowrogi ahmadineżadowski Iran. Trzeba zatem jedynie zmienić strategię wojowania i będzie OK. McCain zrozumiał to dobrze właśnie w Iraku, gdzie przychodzili do niego generałowie i pułkownicy, ale też majorowie i kapitanowie, a także sierżanci i prości szeregowcy. Wszyscy mówili jednym głosem: „Senatorze kochany, ratuj! Nie daj nam przegrać tej wojny! My tego nie zniesiemy! Ameryka nie może paść na kolana!”. No to jakie McCain ma wyjście? Żadnego. Po prostu zrozumiał, że błądził, chcąc wyprowadzać wojska. Zmienił stanowisko, bo jedynie krowa nie zmienia poglądów. Na ostateczną rozgrywkę o Biały Dom ma już zmodyfikowany program: wyjdziemy z Iraku tylko jako zwycięzcy. Czyli tak jak w Wietnamie, gdzie sam walczył i siedział w niewoli. Komentatorzy polityczni mówią już o… trzeciej kadencji Busha, jaką będzie ewentualna prezydentura McCaina. Oczywiście bardzo się to podoba samemu Bushowi, który zaangażował się po uszy w kampanię swego niedawnego największego wroga partyjnego, którego jego spindoktor Karl Rove po chamsku wyeliminował z rozgrywki o nominację w 2000 r., insynuując posiadanie nieślubnych dzieci z azjatyckimi prostytutkami. McCain kontynuatorem Busha? Coś takiego jeszcze miesiąc temu uchodziłoby za aberrację, dziś – niekoniecznie. Siła dwojga W miniony czwartek media waszyngtońskie postawiła w stan pogotowia informacja, że Barack Obama jedzie na spotkanie z Hillary Clinton. Miało się ono odbyć w domu Clintonów w eleganckiej dzielnicy Georgetown i tam pognali warować dziennikarze. W tej sytuacji musiała nastąpić zmiana planów. Barack i Hillary spotkali się „gdzieś pod Waszyngtonem”. Okrągły komunikat mówi o szczerej i konstruktywnej dyskusji o tym, jak maksymalnie zjednoczyć siły do pokonania republikańskiego przeciwnika i odebrania Republikanom Białego Domu po długich ośmiu latach. W praktyce chodzi o zasadniczą kwestię: czy Hillary chce być kandydatką na wiceprezydenta i co na to Obama? Wokół niego nie brak triumfalistycznie nastawionych doradców uważających, że Clintonowa po wygranej na pewno nie ograniczyłaby się do reprezentowania i figurowania i starałaby się
Tagi:
Waldemar Piasecki









