Czytając i oglądając „Wróżby kumaka”, celebrujemy klęskę: Grassa jako pisarza, Glińskiego jako reżysera Absurd jakich mało. Nawet w Polsce. Bo zobaczmy: Günter Grass stworzył w powieści „Wróżby kumaka” z roku 1992 symulację polsko-niemieckiego pojednania. Na bardzo konkretnym przykładzie: w Gdańsku i okolicach Niemcy, pochodzący z tych stron, będą dożywali swych lat, pokazywali wnukom pejzaż własnego dzieciństwa, a potem spoczną tu, w rodzinnej ziemi. Słowem: masowa niemiecka rekolonizacja Pobrzeża Gdańskiego i Kaszub. Wszystko w imię pojednania obu narodów. No nie – w roku 1992 taki pomysł to było zbyt grube społeczne i polityczne science fiction, nawet jak dla Grassa. W czym pisarz zorientował się mniej więcej po napisaniu stu stronic powieści, więc ustami swych bohaterów własny pomysł potępił, pod bzdurnym zresztą pretekstem, i wycofał się z niego. Co w książce stoi czarno na białym. Romans cmentarny Jest rok 2005. Robert Gliński robi z „Wróżb kumaka” drewniany i nudny film, w którym odgrzewa pomysł Grassa sprzed 15 lat. Pomysł, którego wówczas przestraszył się sam autor. Więcej – pomysł, który przez tych 15 lat nie znalazł nawet bladego odbicia w rzeczywistości. Na gdańskiej premierze zjawiają się pisarz, kwiat międzynarodowego aktorstwa, polityczni notable. Jest okazja do pokazania się w telewizji i namnożenia bełkotu o pojednaniu, co nic nie kosztuje. I nikt się nawet nie zająknie, że celebrujemy klęskę. Klęskę pięknej, ale – jak na razie – utopijnej wizji pojednania polsko-niemieckiego. Klęskę noblisty z tych stron, bo w kwestii pojednania demonstruje pomysły księżycowe. I wreszcie klęskę reżysera, który – częściowo za pieniądze wyjęte z gdańskiego budżetu – miał dać zalotną reklamówkę miasta, a nakręcił wysilony knot. Zresztą co mógł zrobić? Nie ma pojednania, nie ma dobrej literatury na jego temat. Tym bardziej trudno o wiarygodny film. Ale sama literacka pomyłka Grassa jest wielce pouczająca. Zobaczmy ją w detalu. Startuje od romansu. Niemieckiego profesora (w filmie gra go Matthias Habich) i polską panią konserwator (Krystyna Janda) – oboje pod sześćdziesiątkę – pisarz połączył gwałtownym uczuciem we Wszystkich Świętych 1989 r., na kilka dni przed runięciem muru berlińskiego. Panią konserwator Grass posłużył się sprytnie: to ona wyrzeka na ojczyznę Wojtyły i Wałęsy, żeby nie było, że profesorek – gdańszczanin z odzysku – się tutaj szarogęsi. A do narzekań są powody. Stocznia im. Lenina w ruinie, jedyny jej kawałek, który jako tako prosperuje, to ten hektar, na którym prężą się solidarnościowe krzyże. One przynajmniej ściągają japońskie wycieczki i powodują ruch w branży kwiaciarskiej. „Pomniki to my, Polacy, wciąż umiemy budować”, zgrzyta zębami konserwatorka, ale dokłada własną wiązankę do góry podobnych. Co innego jej pozostało? Całą polską historię reprezentują w Gdańsku 1989 r. upadła stocznia i sypiąca się gierkowska wielka płyta. A historię niemiecką: katedry, Starówka i historyczne porty. Po wojnie odbudowano je gorliwie jako „świadectwa polskości Gdańska”. Ale już trudniej było przypiąć metkę polskości niemieckim cmentarzom, więc zrównano je z ziemią, oddając grunt młodym mamusiom na spacery i menelom na pijalnię taniego wina. To barbarzyństwo wywołuje – z nakazu pisarza – żywiołowy sprzeciw pani konserwator. Wywołuje go – przypominam – w 1989 r. Bo przez poprzednie cztery dekady pani konserwator siedziała cicho. Nic dziwnego. Partia, której szeregi zasiliła w młodości i której pozostawała wierna, nawet gdy „Janek Wiśniewski padł” na gdański bruk w 1970 r. Ostatecznie nie po to partia przeniosła ją z klitki w mrowiskowcu do przytulnego mieszkanka na Starówce, żeby wysłuchiwać jej połajanek. Co innego jednak, gdy partia leży na łopatkach. Wtedy jak najbardziej wypada przyznać, że „gdzieś, a już z pewnością na cmentarzach, musi kończyć się przeklęta polityka”. A profesorek, niegdyś także szturmowiec z Hitlerjugend, chętnie dopowie: „To, co nazywamy ziemią rodzinną, jest przez nas doświadczane mocniej aniżeli same pojęcia ojczyzny czy narodu”. I już, od ręki, dojrzewa idea Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego, które planuje zorganizować w Gdańsku cmentarz dla Niemców, pragnących złożyć swoje kości w kraju dzieciństwa. Towarzystwo startuje więc szczytnie: „O prawo zmarłych do powrotu w swoje rodzinne strony można by było, powinno by się, należałoby się upominać”. Święte słowa, tyle że na razie dotyczą tylko Niemców, a nie na przykład Polaków, którzy chcieliby spocząć powiedzmy
Tagi:
Wiesław Kot









