Jest cudnie!

Jest cudnie!

10.06.2011 Opole Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej N/z Maryla Rodowicz Fot. Piotr Kamionka/REPORTER

Maryla Rodowicz: złoty jubileusz Tegoroczny festiwal w Opolu pewnie jednak się odbędzie i Maryla da popis na swoje estradowe 50-lecie. A potem zostanie zgodnie uznana za dobro narodowe. Cóż, „Pół wieku Polski i Maryli Rodowicz” to temat na pięciotomową monografię. Tu możemy ją zaledwie streścić w paru zdaniach. Rok 2014, Maryla mówi w wywiadzie: „Gdy coś opowiadam mojej fryzjerce i makijażystce, odbierają to jak opowieści o bitwie pod Grunwaldem. Fani odwiedzają mnie za kulisami po koncercie i deklarują, że znają »cały mój repertuar«. Mówi mi taki: »Znam wszystkie pani piosenki, od samego początku«. I wymienia utwór z lat 90. »Ale to już było«…”. Bo zjawisko Rodowicz ujawniło się w 1967 r. i z miejsca uznano, że jest na nią za późno. Wszyscy ważni w ówczesnej piosence zagospodarowali już całą – jak się wydawało – rodzimą publiczność. Czerwone Gitary, Skaldowie i Blackout grali od 1965 r., a Niemen nawet od 1962. Debiut zajął studentce warszawskiej AWF rodem z Zielonej Góry (studia nieukończone do dziś) przeszło pięć lat. Musiała odśpiewać swoje na licznych wówczas giełdach, studiach i przeglądach piosenki – bez sukcesu. Dopiero jesienią 1967 r. na konkursie piosenkarzy studenckich w Krakowie ta sportsmenka wysunęła się na prowadzenie przed innego studenta – architektury – nazwiskiem Marek Grechuta. Który nawet nie tyle śpiewał, ile melodeklamował „Tango Anava”. Marylka – z domu właściwie Maria Antonina – objawiła się publiczności jako lnianowłosa słowiańska hipiska o buzi cherubinka, obwieszona paciorkami, obnosząca kwieciste spódnice i gitarę pudłową. Śpiewała Boba Dylana i Pete’a Seegera, ale grzecznie. Ot, taki pogodny folk z amerykańskiego Południa. Taką Marylę oklaskiwała publiczność opolska w 1969 r. W bufiastej bluzce, z przepaską na włosach, w kierpcach i cygańskiej spódnicy zaśpiewała wraz z całym amfiteatrem swój pierwszy przebój „Mówiły mu”. Do podobnych ballad, np. „Jadą wozy kolorowe”, dobierała jeszcze chusty lub wianki i zrzucała obuwie przed występem. Ale przede wszystkim dobierała autorów piosenek. Jak duet Katarzyna Gärtner-Agnieszka Osiecka, który wykreował Marylę na Małgośkę z Saskiej Kępy. To taka niefrasobliwa, może nawet lekko stuknięta romantyczka. Małgośka pędzi „w podróże szalone”, choćby do Zakopanego na „trzy, może nawet cztery dni” „autobusem zapłakanym deszczem”, wreszcie wsiada „do pociągu byle jakiego”. „Dla mnie »Małgośka« to była błahostka o dziewczynie porzuconej przez kochasia – mówiła piosenkarka – po latach zrozumiałam, że musiało być w niej coś więcej. Słowa Agnieszki, połączone z moim stylem śpiewania, ubierania się, stworzyły nową postać: dziewczyny wolnej, silnej, odważnej życiowo, kolorowej”. Ten wizerunek wzmacniały kolejne teksty Osieckiej. Maryla śpiewała: „Nie mam głowy do dyplomu, do poziomu, zbiórki złomu. Nie, mnie nie zrozumie pan”. Jeżeli miliony rodaków miały w tamtej epoce kontakt z poezją, to nie dzięki wierszom przyszłej noblistki Szymborskiej, lecz dzięki strofom Osieckiej śpiewanym przez Marylę. Maryla wysiada z pociągu byle jakiego Tym „pociągiem byle jakim” mogła tak jechać i jechać, ale Maryli-Małgośce robi się w tym wdzianku przyciasno. Próbuje udowodnić, że umie więcej. Tylko że nikt tego od „Madonny RWPG” nie oczekuje. Gdy wykrzyczała przesterowanym głosem piosenkę Niemena „Kiedy się dziwić przestanę”, jury bułgarskiego Złotego Orfeusza w 1973 r. zignorowało ją zupełnie. A jak u schyłku lat 70. próbowała skończyć z kawałkami festiwalowymi, straciła miliony fanów w Czechosłowacji. Z kolei dla publiczności węgierskiej okazała się – w trakcie nobilitujących koncertów z grupą Locomotiv GT – za bardzo festiwalowa. W kraju tymczasem rolę królowej festiwali przejęła Anna Jantar, a radio lansowało piosenkarzy bezstylowych i bezproblemowych, jak Jacek Lech. Ale znowu: pamiętamy, co w 1974 r. zdetronizowało jego superprzebój „Dwadzieścia lat, a może mniej”? Ano – „Ludzkie gadanie” Osieckiej i Krajewskiego, bo Maryla zaatakowała publiczność od innej strony – balladą, w której słowiańska mitologia przeplatała się z biurowymi ploteczkami w mieście średniej wielkości. Małgośce przybyło kilka lat i kilka kilogramów, nie jest już postrzeloną pannicą, lecz panią w średnim wieku o temperamencie księgowej. Ale nawet księgowa miewa marzenia. Raz po raz wypuściłaby się zza biurka w Polskę, „trzymając w ręku kamyk zielony”, albo poleżałaby pod gruszą „na dowolnie wybranym boku”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 32/2017

Kategorie: Kultura