Każdy czasami wzdycha

Każdy czasami wzdycha

Opowiadania Tomasza Jastruna

Bilet do nieistnienia

Golił się. Kiedy w białej pianie zanurzał twarz, bardziej mu się podobała, niż kiedy była naga. Postarzałem się w ostatnim roku, skurczyłem, obwisłem, kiepsko ze mną, pomyślał. Zauważył kiedyś, że bardzo starym ludziom zaczyna uwyraźniać się szkielet, a głowa ujawnia kształt czaszki.

– To już pewnie mój przypadek – mruknął sam do siebie. – Ale jeszcze mogę się golić, golę się, więc jestem!

Nadal był w szlafroku, ostatnio chodził w nim przez cały dzień, z wielkim trudem zasiadł w fotelu, żeby czytać nekrologi. Kiedyś nie było tygodnia, by nie umarł jakiś znajomy, bliski lub daleki, choćby ktoś, komu kiedyś uścisnął rękę. Teraz już nikt mu nie umiera, bo wszyscy umarli.

Stukanie do drzwi, niespodziewane, bo kto puka z pominięciem domofonu? Nikt ostatnio nie puka.

– Kto tam, do licha? – mruknął, chwycił chodzik i podreptał do drzwi. – Kto puka? – zawołał.

– Posłaniec z biletem.

– Jakim biletem?

– Pan otworzy, pan się dowie.

Spojrzał przez judasza, tracił wzrok, więc niewiele zobaczył, tyle co nic.

– A pan nie złodziej? – zapytał trochę przymilnie.

– Jestem urzędnikiem państwowym – odparł głos, bardzo godnie, urzędowo.

Był prawie przekonany, ale z natury nieufny, więc zwlekał z decyzją.

– A może pan wetknąć przesyłkę pod wycieraczkę? Wyjmę za jakiś czas, nikt nie ukradnie.

– Musi pan pokwitować.

– Muszę, nie muszę, jak nie będę chciał pokwitować, to nie pokwituję.

– Ja muszę wręczyć panu przesyłkę, to ważna sprawa.

Nadal uważał, że całe to najście jest podejrzane. Jest metoda na wnuczka, to może i jest na bilet. Jakiś bilet, jaki bilet, polecone wrzucają mu do skrzynki. Ale słyszał, że listy z urzędu skarbowego trzeba odebrać osobiście.

– A to nie urząd skarbowy? – zapytał z obawą, bo bał się urzędu skarbowego.

– Urząd, ale nie skarbowy – odparł głos.

Znowu spojrzał przez judasza, ale nic nie zobaczył.

– No trudno, ryzyk-fizyk – mruczał do siebie. – Zabije, nie zabije, ryzyk-fizyk. – Otworzył ostrożnie drzwi.

Stał w nich osobnik jakby bez płci, a co najdziwniejsze – bez twarzy. Po raz pierwszy widział istotę ludzką bez twarzy.

– Pan podpisze – powiedział zdumiewający osobnik i podsunął mu urzędowy papier.

Podpisał i wziął z ręki osobliwego urzędnika zalakowaną kopertę. Nie wiedział, że są jeszcze takie przesyłki z czerwonym lakiem. To musi być jakaś poważna sprawa, byle nic złego, a da Bóg, że coś dobrego. Pożegnał posłańca i poczłapał do fotela. Zasiadł w nim i wrócił do przeglądania nekrologów. Udawał, że go nie obchodzi, co jest w kopercie, bawił się przesyłką jak kot myszą. Niby ważna, ale nie na tyle, by się do niej od razu dobrać. Dzięki temu, że zwlekał, sprawa zrobiła się ekscytująca. Podreptał, by zaparzyć sobie melisę, wrócił z parującym kubkiem, co nie było łatwe z chodzikiem, ale dał radę i nic się nie wylało. Usiadł, jęknął, bo zabolał go kręgosłup, i zabrał się za kopertę. Żadnych nadruków, żadnej informacji, tylko ten lakowy stempel. Z trudem odczytał początek napisu na laku: „Urząd do spraw…” – nie mógł jednak odczytać, do jakich spraw, coś jakby z końcówką „…cznych”. W każdym razie ważne, że nie urząd skarbowy.

Rozerwał z trudem kopertę, trochę mu było żal eleganckiego stempla z laku. W środku rzeczywiście był bilet, a na nim jak byk napis: „Bilet do nieistnienia”. Ozdobny papier, nigdy jeszcze nie widział tak osobliwego papieru, na górze listu nadruk: „Urząd do spraw Ostatecznych”. Poczuł falę gorąca, jakby ktoś go oblał parującą jeszcze melisą. Co za dureń, po co odebrałem tę przesyłkę, to już po mnie, pomyślał.

Nazajutrz znalazła go w fotelu córka, miał pogodny wyraz twarzy, jakby został zaskoczony przez śmierć, ten wyraz oblicza zdarza się czasami u zmarłych.

Filozof

– Kim jesteś? – zapytał go znajomy taty. Ten pan pachniał suszonymi grzybami, był prawie łysy i miał małą, białą brodę, podobną do tej, jaką miała koza, którą chłopiec widział niedawno w filmie.

– Jestem Franek – odparł chłopiec. Miał pięć lat, był pewien, że ma na imię Franek. Na urodziny dostał tablet i właśnie przy nim majstrował.

– A poza tym, że jesteś Franek i masz pięć lat, to kim jesteś? – pan znowu zapytał.

– Chcę mieć psa, ale rodzicie nie chcą mi go kupić, zamiast psa kupili mi tablet – powiedział chłopiec.

– A poza tym kim jesteś? – pan nie ustępował.

Franek poczuł, że ma dosyć tych pytań, bo to wcale nie było przyjemne, takie wypytywanie, więc sam zapytał:

– A kim pan jest?

– Nie wiem – odparł pan bez wahania.

Chłopiec pomyślał, że chociaż jest dzieckiem, wie o sobie więcej, znacznie więcej niż ten dorosły, który nie jest zbyt mądry, co się dorosłym zdarza. A jego tata jest mądry i na pewno wie, kim jest.

– Kim był ten pan? – zapytał potem swojego tatę.

– Jest z zawodu filozofem – odparł tata. – Kiedyś ci wyjaśnię, co to za zawód, to bardzo osobliwy zawód.

Nie bardzo wiedział, co to znaczy „osobliwy”, ale żeby tata myślał, że jednak zna to słowo, powiedział:

– Zauważyłem tato, że on jest osobliwy, on nawet nie wie, kim jest!

Tata był tego samego zdania.

– Filozofom to się zdarza – powiedział z uśmiechem.

Chłopiec poczuł, że bardzo kocha swojego tatę i że jest on najmądrzejszy na świecie.

Koperek

– Kup koniecznie w Lidlu koperek, będzie do łososia – powiedziała.

Nie mógł znaleźć tego koperku, a jak na złość nikt z obsługi nie kręcił się po sklepie. Namęczył się, nachodził, już tracił nadzieję, gdy w końcu znalazł. Wrócił do domu bardzo dumny z siebie, z koperkiem.

Żona rozpakowała koperek i się zaczęło. Twierdziła, że jest zwiędnięty, wyblakły, koperek, a jak nie koperek, machała mu nim przed nosem. Zdawało mu się, że koperek jak koperek.

– Nie widzisz?!!! – piekliła się. – Ty naprawdę nie widzisz, w jakim to jest stanie? Ciebie to posłać do sklepu, nigdy nie kupisz niczego jak trzeba, gdzie ty miałeś oczy!

Tłumaczył się, że koperek był zapakowany, więc nie mógł widzieć, w jakim jest stanie, poza tym jest w nie najgorszym stanie.

– W nie najgorszym, gdzie ty masz oczy, gdzie ty masz rozum?!!! – wołała coraz głośniej. – Masz rachunek ze sklepu? Oddam im ten koperek, oddam dla zasady!

– Kosztował grosze. – Ośmielił się powiedzieć. – Szkoda zachodu.

– A nie szkoda, trzeba oddać dla zasady! Daj rachunek.

– Wyrzuciłem do kosza przy sklepie.

– Nigdy nie wyrzucaj rachunku, nigdy, jak mogłeś wyrzucić, rachunku się nie wyrzuca! Jak ja im teraz oddam ten koperek?

– Nie oddasz.

– Nie oddasz, nie oddasz – przedrzeźniała go. – Fujara, ciebie to wysłać do sklepu… Jak oni mogli sprzedać taki koperek! Jak ja teraz zrobię tego łososia bez koperku. Nic nie robię, tylko siedzę w tej kuchni, skurwysyny, oszuści!

– Ja mogę pojechać po ten koperek.

– Jeszcze tego brakowało, znowu zły kupisz! Całe życie siedzę w tej kuchni, nic tylko w kuchni! Co za życie, łajdaki, łobuzy, dranie, już nigdy nic nie kupię w Lidlu!

Rozległ się krzyk stłuczonego szkła.

– Stłukłam, stłukłam!!! – zawołała niespodziewanie grubym głosem. – Moją ulubioną, porcelanową wazę z rodzinnego domu, jaka strata! Wszystko z tych nerwów!

Chciał coś powiedzieć, na szczęście niczego nie powiedział. Gdyby cokolwiek powiedział, tylko by to pogorszyło sytuację. Stłuczona porcelana zamiatana na szufelkę cicho jęczała. Tym żałosnym dźwiękom wtórował głos żony, zmieniający się powoli w płacz.

– Moje życie, moje zasrane życie w tym domu. Jestem sama ze wszystkim, nikt mi nie pomaga! Męża mam niedojdę, jak coś wymyśli, to katastrofa, jak ta szkoła Stefka. Oszuści, nic nie uczą, tylko biorą kasę, też mi prywatna szkoła, interesik rodzinny.

– Stefek jest zadowolony, a to najważniejsze.

– A na jakie studia on się dostanie po takiej szkole? Jak ja mogłam ci uwierzyć, że to dobra szkoła! Już po dzieciaku, nic z niego nie będzie, gra tylko i gra. Po ojcu taki!

– Ja nie gram.

– Nie grasz, ale jesteś, jaki jesteś. A ta ździra, z którą się zadałeś, to co? Dziwka jedna.

– Ale to było wiele lat temu, ty też nie jesteś święta.

– Powinnam się wtedy z tobą rozwieść, a teraz mam trutnia w domu, mało co zarabia, żadnego z niego pożytku, nawet koperku nie umie kupić… Patrz! Wyrzucam go do śmierci, pieprzony koperek. Patrz! Widzisz?

– Widzę.

Wyrzuciła zamaszyście koperek do śmieci, jakby go uśmiercała z całą pogardą; taką może mieć tylko kobieta szykująca łososia, która potrzebuje świeżego koperku.

– Widziałeś? To zapamiętaj na całe życie, nigdy nie kupuj takiego koperku!

Powlókł się do sypialni, położył się na łóżku i próbował sobie przypomnieć dzień, kiedy poznał żonę. Była ładna, miła, rześka jak morska bryza. On był wtedy szczęśliwy i pełen dobrych myśli na przyszłość. Tak myślał i myślał, aż zasnął.

Obudził go wielki krzyk:

– Obiad!!!

Zerwał się na równe nogi przerażony, z myślą: koperek, co z koperkiem?

Pogrzeb

Od jakiegoś czasu nie chodzi na pogrzeby. Co zmarłemu po jego obecności? Ostatnio był na pogrzebach swojej matki i potem ojca, nie mógł nie być. Oboje zmarli w ciągu jednego roku, na dwóch jego krańcach. Nie chodzi, bo pogrzeby są przeraźliwie smutne. Ludzie zwykle są grzebani, gdy jest zimno, pada deszcz lub śnieg. I te kwiaty z podciętymi żyłami, tyle kwiatów, które zaraz zgniją. Ludzie drepcząc za trumną, gadają o wszystkim, tylko nie o zmarłym, w gruncie rzeczy śmierć nie mieści im się w głowach. Są cali po stronie życia i chcą to udowodnić, choćby rozmową. W tym tłumie jest zawsze kilku kandydatów do kolejnych pochówków. Z pogrzebów ocaliłby tylko stypę z dobrym jedzeniem. To ma sens. Zajeść śmierć, zdać się na przewód pokarmowy i żołądek.

Tego dnia pojechał na Powązki pchnięty jakąś tajemną siłą, była jesień, ten czas, kiedy cmentarze wyglądają najładniej, te stare, gdyż nowe są zawsze obleśnie szpetne. Pojechał więc na cmentarną przechadzkę, chyba z powodów nostalgicznych, bo pomyślał o kasztanach, taki impuls. Nie uznał tej zachcianki za podejrzaną, a powinien.

Szedł powązkowską aleją. Kasztany spadały z drzew. Podniósł kilka, miały gładką, niemal ludzką skórę, zbierał je w dzieciństwie, wróciły wspomnienia. Postanowił odwiedzić grób rodziców. Nagle zorientował się, że wszystkie mijane mogiły należą do znajomych, bliższych lub dalszych. Jak to możliwe, że wszyscy są razem? Tu ciocia Krysia, tam przyjaciel filozof, mieli ostatnio diametralnie odmienne poglądy polityczne, śmierć nie zabrała złości z tego powodu. Obok dawna narzeczona, przypomniał sobie, jak kochali się namiętnie na niewygodnym fotelu w jej mieszkaniu, ileż to było lat temu, niesamowite.

Nagle usłyszał jakiś hałas, pobliską aleją szedł kondukt, na wózku jechała urna. Też każę się spopielić, pomyślał. Nie stać mnie psychicznie na gnicie. Nie widział całego konduktu, ale ze zdumieniem zorientował się, że prawie wszystkich zna, a właściwie to wszystkich. Pewnie chowają wspólnego znajomego, co za zbieg okoliczności, pomyślał. Poczekał chwilę i jak kolarz, który dołącza do peletonu, doczepił się na sam koniec, tak jakby niezobowiązująco.

Usłyszał wymianę zdań:

– Na co umarł?

– Udar, zupełnie nagle, jak grom z jasnego nieba.

Zawsze marzył o takiej nagłej śmierci, to jedyny sensowny pomysł na zniknięcie z tego świata.

Pogrzeb niespodziewanie znalazł się w pobliżu grobu jego rodziców. Znowu zbieg okoliczności, zmarły pewnie zostanie pochowany blisko ich rodzinnego grobu, w którym, jak powiedziała mu kiedyś matka, jest jeszcze miejsce dla niego. Puścił wtedy tę wiadomość mimo uszu, wydała mu się żenująca i nie na miejscu. A teraz zdumiony zobaczył, że ludzie otoczyli jego grób rodzinny. Przepchnął się do przodu zaniepokojony, by odczytać nazwisko zmarłego na tabliczce.

To było jego imię i nazwisko, i nawet jego fotografia w ramkach, nie lubił tego zdjęcia – jak mogli wybrać właśnie to zdjęcie! Po chwili ujrzał swoją żonę zanurzoną w żałobie i już dorosłe dzieci, z żałobnymi minami, był też brat, były dwie kuzynki, wszyscy stali nad grobem. Zsunięta kamienna płyta ujawniała ciemną otchłań grobowej jamy, obok stał ksiądz pobielony, sękaty i siwy.

Żona płakała.

– To jakieś straszne nieporozumienie! – wykrzyknął. – Ja tu jestem! – Ale nikt nie zareagował. Czy to możliwe, że go nie słychać? Odruchowo zaczął szukać pilota, by pogłośnić i krzyknąć raz jeszcze. Nie znalazł. A nie trzeba było tu jechać, pomyślał. Idiota, nie bez powodu zawsze unikałem cmentarzy, a teraz masz babo placek.

Szalik

Westchnął i popił to westchnienie herbatą.

– Czemu wzdychasz? – Szydełkiem dziergała szalik, robiła to z wielką wprawą.

– Wzdycham, bo wzdycham.

– A słyszałeś: pan Marian, ten, co prowadzi warzywniak, wyobraź sobie, poszedł spać zdrowy, a obudził się zupełnie żółty, rak wątroby.

– Każdy musi umrzeć, jak nie na wątrobę, to na jakiś inny organ, dobrze, że my jesteśmy zdrowi…

– A jacy tam zdrowi! Ty cierpisz na serce, a ja na nogi, znowu mam opuchnięte.

Zamilkli, słychać było tylko jakby szmer szydełka, chociaż mogło to być złudzenie, i co jakiś czas siorbanie herbaty.

Znowu westchnął.

– Czemu wzdychasz? – Spojrzała na niego uważnie i poprawiła okulary.

– Wzdycham, bo wzdycham, to już westchnąć we własnym domu nie można?

– Wzdycha się zawsze z jakiegoś powodu, wzdychanie bez powodu to melancholia.

Znowu westchnął. Ale teraz wyprzedził jej pytanie:

– Wzdycham, bo irytuje mnie twoje dopytywanie się.

– Dopytuję, bo nie wzdycha się tak bez powodu. Coś cię gnębi, Misiaczku, jesteśmy małżeństwem od 50 lat. Mam chyba prawo wiedzieć, co ci jest?

– Jesteśmy małżeństwem od 50 lat i powinnaś wiedzieć, że czasami wzdycham bez powodu.

– Nieprawda, kiedyś tak nie wzdychałeś.

– Każdy czasami wzdycha.

– Ale nigdy tak ciężko, to coś nowego, coś cię gnębi.

– Mam prawie 80 lat i żona mnie dręczy, czy to nie powód, żeby wzdychać?

– Mam tyle lat co ty i nie wzdycham. Żadna z moich przyjaciółek, nawet starszych od nas, tak nie wzdycha, mój brat nie wzdycha, Mariusz ani Jędrzej też nie wzdychają… Nie mów mi, że to normalne.

Machnął ręką, jakby się opędzał od muchy, sięgnął po „Super Express” i zaczął czytać. Ale w chwilę potem z wielkim szelestem odłożył gazetę, wyciągnął się na kanapie i westchnął.

– A jednak coś ci jest, nie podoba mi się to twoje wzdychanie. – Przerwała dzierganie.

Zamknął oczy.

– Powiedz, Misiaczku, co ci jest?

– A odpierdol ty się ode mnie! Wzdycham, bo mam ciebie dosyć, twojego szydełka, opuchniętych nóg, ciągłego narzekania, wzdycham, bo mam za wiele lat i nawet rozwieść się już nie mogę!

– Nie bądź wulgarny, proszę. A o tym rozwodzie mówisz od pół wieku i nic, to nie jest powód do wzdychania. Coś ukrywasz.

Odłożyła szalik. Zdjęła okulary, przyjrzała mu się, po czym wsunęła je z powrotem na nos i jakby nigdy nic zabrała się znowu za szydełkowanie. Miała już więcej niż połowę szalika. Do wieczora skończy.

Opowiadania z tomu Tomasza Jastruna Bilet do nieistnienia, Czytelnik, Warszawa 2023

Wydanie: 2023, 23/2023

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy