Klęska zwolenników Lizbony

Klęska zwolenników Lizbony

Irlandczycy w referendum odrzucili traktat europejski. Większość uprawnionych nie poszła do urn Korespondencja z Dublina W ciągu ostatnich 25 lat Irlandczycy mieli okazję 13-krotnie głosować w ogólnonarodowych referendach. Są dumni z tego, że to właśnie oni decydują w najważniejszych dla kraju sprawach. – To nie tak jak u was, w Polsce – mówi mój znajomy sprzedawca gazet przy O’Connell Street, Liam. – Nasz rząd, jakikolwiek by był, musi pytać nas o zdanie. Gwarantuje to konstytucja. Traktat nie dla ludzi Kiedy pytam Liama, czy wziął udział w referendum, odpowiada, że do punktu wyborczego (pooling station) chodzi zawsze, bo to jego prawo, ale i obowiązek. Ale głosował przeciw traktatowi. – Głosowałem przeciw, bo nikt nie wyjaśnił mi, o co w tym traktacie chodzi. Nie jestem zbyt wykształcony i oczytany. Ale zawsze chcę mieć jakieś pojęcie, o co chodzi – wyjaśnia mi, sprzedając z uśmiechem kolejny egzemplarz jednego z polskich tygodników ukazujących się w Irlandii. Spotykam Simona O’Reilly’ego, 23-letniego pracownika sektora ochrony w dużej instytucji finansowej. On także głosował. – Postawiłem krzyżyk przy słowie „tak”. Uważam, że dla Irlandii podobnie jak dla całej Unii Europejskiej nie ma po prostu innego wyjścia – mówi z przejęciem. – Aby coś osiągnąć, musimy działać wspólnie. Unia zrobiła z nas kraj dobrobytu, a jeszcze 30 lat temu ludzie nie mieli co jeść, praca była rarytasem. Wstydziłbym się, gdyby okazało się, że w referendum odrzucono traktat. Simon zgadza się jednak z opinią Liama. Treść traktatu jest trudna do strawienia i w wielu miejscach niezrozumiała. Nie dziwią go wątpliwości nurtujące wielu wyborców w zasadniczej kwestii – co jest istotą naszego głosowania. Ot i cała prawda o referendum. Zdecydowana większość Irlandczyków do dnia referendum, 12 czerwca, mimo zakrojonej na szeroką skalę kampanii informacyjnej wciąż miała problem z podstawową wiedzą na temat założeń traktatu lizbońskiego. Z grona moich irlandzkich znajomych i przyjaciół jedynie kilku potrafiło w jasny sposób wypowiedzieć się, dlaczego zagłosowali „tak” albo „nie”. Wynik zależał od frekwencji Po zamknięciu lokali wyborczych, 12 czerwca około godziny 22.15, podano przybliżoną frekwencję. Do urn poszło 40% uprawnionych do głosowania Irlandczyków. To znacznie poniżej oczekiwań premiera Briana Cowena, który podkreślał, że wysoka frekwencja może zagwarantować przyjęcie traktatu. Karty do głosowania i cząstkowe wyniki z 43 zbiorczych komisji wyborczych z poszczególnych hrabstw i miasta stołecznego powędrują do Głównej Komisji Wyborczej, która ma siedzibę w Dublin Castle. Tam rozpoczyna się gorączkowe liczenie głosów. Nieoficjalne wyniki mają być znane dopiero następnego dnia po referendum, około godziny 16.30-18.00 czasu warszawskiego. Zastanawiam się, dlaczego to ma trwać tak długo. Dzwonię do znajomego, Pata, który pracuje w dublińskim magistracie, by dowiedzieć się czegoś więcej. – To musi potrwać. Może się zdarzyć i tak, że różnica pomiędzy głosami zwolenników i przeciwników będzie niewielka – na przykład 10 tys. głosów… – zastanawia się Pat. – Wtedy skrupulatnie trzeba to będzie raz jeszcze zliczyć, aby nie było wątpliwości. Pat też uważa, że mniejsza frekwencja sprzyja przeciwnikom traktatu lizbońskiego. W Irlandii to reguła. Wystarczy spojrzeć na wyniki pierwszego referendum w sprawie traktatu z Nicei. Przy frekwencji ledwie 35% Irlandczycy pogrzebali traktat stosunkiem głosów 54 do 47%. W październiku 2002 r. było już znacznie lepiej. Do urn wyborczych poszło 49,7% uprawnionych do głosowania. Efekt? 63% Irlandczyków dało zgodę na przyjęcie traktatu nicejskiego. Zdaniem polityków i komentatorów podobnie – prawdopodobnie – będzie i tym razem. Irlandczycy zawsze przy tego typu okazjach mówią probably – prawdopodobnie. Tak jak mój znajomy taksówkarz, 56-letni mieszkaniec Smithfield. – Prawdopodobnie wygramy to referendum! – uśmiecha się. – Wiesz, co mam na myśli. Że traktat przejdzie. Od czasu, gdy Irlandia związała się z Europą i Unią, cały czas idziemy do przodu. A że trzeba czasem coś poświęcić z siebie dla dobra ogółu? Cóż, tak po prostu trzeba! Prywatny biznes mówi „nie” Sklepikarz ze sklepiku przy Eden Quay też jest pełen optymizmu, tyle że jako eurosceptyk. – Głosowałem na „nie”! Tak jak większość sklepikarzy, przedsiębiorców i handlowców. Boję się wysokich podatków, które Francja

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 25/2008

Kategorie: Świat