Tylko prezydent, były spadochroniarz, może uratować Wenezuelę przed nowym rozlewem krwi Kim naprawdę jest pułkownik spadochroniarzy, prezydent Wenezueli, Hugo Chavez, który po raz ósmy w ciągu ostatnich sześciu lat wyszedł zwycięsko z próby sił z opozycją, wygrywając 15 sierpnia, zgodnie z wszelkimi regułami demokracji, referendum, którego zażądali jego przeciwnicy i które miało zmusić go do odejścia? Kim jest człowiek, który z zawołaniem: „Chrystus jest moim sztandarem”, proklamując rewolucję boliwariańską przeciwko dominacji USA, wyrasta na nowego idola Ameryki Łacińskiej? USA zrobiły wszystko, co mogły, aby uczynić zeń nowego chorążego latynoamerykańskiego nacjonalizmu, walczącego o ograniczenie wpływów „imperium”, jak nazywa Chavez Stany Zjednoczone. Podczas kampanii prezydenckiej w 1998 r., zakończonej zwycięstwem Chaveza, ambasada amerykańska w Caracas odmówiła przyszłemu prezydentowi Wenezueli wizy wjazdowej, uzasadniając to „konspiracyjną przeszłością” pułkownika wojsk desantowych. Jak zwykle nafta Skrajna prawica w USA przedstawia Chaveza już nie tylko jako sojusznika i wielbiciela Castro, lecz wręcz przyjaciela bin Ladena, kryptoterrorystę i ogólnie „czerwonego”. Nawet wrogie w ogromnej większości wobec prezydenta wenezuelskie media nie ukrywały, że za przewrotem wojskowym z 12 kwietnia 2002 r., który na dwa dni pozbawił Chaveza władzy – zamachowcy izolowali prezydenta w Forcie Tiuna – stali ambasada USA i jeden z wenezuelskich generałów, który w dniu zamachu przyleciał z Waszyngtonu do Caracas, a także handlarz bronią, Isaak Perez. Choć rozsądniej było odczekać, Waszyngton niezwłocznie uznał nowe władze, które ogłosiły rozwiązanie wszystkich instytucji demokratycznych. Gdy po 48 godzinach okazało się, że zamachowcy mają poparcie tylko 20% generałów i Chavez powrócił do pałacu Miraflores, nikogo ze swych kolegów nie rozstrzelał, nikogo nie wsadził do więzienia, a wielu pozostawił na stanowiskach dowódczych. Również wobec cywilnych przeciwników nie stosuje przemocy. Za szczególnym uczuleniem Waszyngtonu na prezydenta populistę Chaveza, jak zwykle, kryje się nafta. Wenezuela, piąty producent ropy naftowej na świecie, pokrywa swymi dostawami 15% zapotrzebowania USA. Gdy tylko nazajutrz po wygranym referendum Chavez zapewnił, że Wenezuela będzie solidnie wywiązywać się z umów z Amerykanami w sprawie dostaw ropy, a na jego triumf w referendum światowy rynek naftowy i giełdy zareagowały pewnym uspokojeniem, Biały Dom, wbrew protestom wenezuelskiej opozycji, wydał komunikat, w którym nieco przez zaciśnięte zęby uznał jednak oficjalnie zwycięstwo Chaveza. Zostało ono potwierdzone przez 3 tys. bezstronnych obserwatorów z ramienia Centrum Cartera i Organizacji Państw Amerykańskich (OPA) oraz 10 prezydentów krajów Ameryki Łacińskiej, którzy pogratulowali Chavezowi już w dniu zwycięstwa. Były prezydent USA powiedział zdumiony dziennikarzom: – Centrum Cartera obserwowało 50 wyborów w różnych krajach, ale nigdzie nie widziałem tak długich kolejek do lokali wyborczych. Ludzie czekali spokojnie nawet po sześć godzin, a frekwencja wyniosła 73%. Referendum, które miało pozbawić Chaveza władzy na trzy lata przed upływem jego mandatu, przyniosło 58,25% odpowiedzi „nie” na pytanie, czy powinien odejść, i 41,74% „tak”. Gdyby było inaczej, Chavez musiałby natychmiast opuścić pałac prezydencki Miraflores i już we wrześniu odbyłyby się nowe wybory. Nadzieje na obalenie siłą prezydenta populisty zmalały gwałtownie już po tym, jak w lutym 2003 r. zakończył się fiaskiem czwarty, tym razem 63-dniowy strajk powszechny, który sparaliżował wydobycie ropy i naraził Wenezuelę na straty rzędu 7,5 mld dol. Miał zmusić „tyrana” do ustąpienia i otworzyć drogę do prywatyzacji wenezuelskiego przemysłu naftowego. Pomogła Brazylia, która dostarczała ropy. Chavez usunął z państwowego przedsiębiorstwa naftowego PDVSA większość ówczesnej dyrekcji i 19 tys. pracowników – tj. połowę – którzy wspierali strajk, po czym obsadził PDVSA swymi zaufanymi. Boliwariańska rewolucja Chavez, mocno zbudowany, 50-letni, przystojny pułkownik spadochroniarzy, pół-Indianin, już samym oliwkowym kolorem skóry budzi niechęć w kreolskich „pięknych dzielnicach” Caracas. W 1992 r. próbował bez powodzenia przewrotu przeciwko skorumpowanemu prezydentowi. Rok później, a na rok przed zwolnieniem z więzienia Chaveza odsiadującego karę za bunt, prezydent trafił za kraty za złodziejstwo i łapownictwo. Spadochroniarz był pewien swego. Sześć lat później dał się wybrać na prezydenta w demokratycznych wyborach. Doszedł do władzy wskutek desperacji biednej większości Wenezuelczyków: był jedynym kandydatem, który zwracał się
Tagi:
Mirosław Ikonowicz









