Mam raka i żyję

Mam raka i żyję

Kiedy Cypis dowiedział się, że ma nowotwór, najbardziej martwiło go, jak powiedzieć o tym mamie Jest młodym luzakiem-przystojniakiem. Bajerancko ogolona głowa, 198 cm wzrostu. Chudy, bo z ponad 100 kg zeszczuplał do 70. Na pozór wszystko w normie. Oprócz markerów – substancji chemicznych, które świadczą o procesie nowotworowym. Ma ich 11, a norma to osiem. Ale trzy miesiące temu poziom markerów w organizmie Cypisa wynosił 1000. Cypis ma 24 lata. Rok temu dowiedział się, że ma trzecie stadium raka. Karta choroby Skubiąc frytki i zapijając je sokiem z pomarańczy, opowiada ostatni rok swojego życia. Pierwszy raz zaczęło go boleć nad morzem. Nie przejął się, ponieważ taką miał fuchę, że mógł się przeziębić. Kiedy wreszcie wykonał badania, na konsultacji usłyszał komunikat krótki jak strzał: nowotwór jądra, trzeci stopień zaawansowania. Przerzuty do płuc i węzłów chłonnych. – Operacja dzisiaj czy jutro? – zapytał lekarz. Wyjąkał tylko: – Jutro. Pierwszy dzień w szpitalu tak naprawdę był ostatnim dzwonkiem. Rentgen płuc wyglądał jak negatyw. Jego młodszy brat popłakał się, widząc, jak Cypis na drżących nogach próbuje dojść do toalety, a potem 20 minut łapie powietrze. Od tamtej pory przeszedł autoprzeszczep z własnego szpiku i siedem chemioterapii. W karcie wpisano: kiepska tolerancja, bo bez przerwy wymiotował. Nawet gdy tylko patrzył na kroplówkę, na końcu nawet na widok białego kitla. Musiał przestać oglądać telewizję, bo za dużo w niej lekarzy. To się nazywa uraz psychiczny. Kiedy leżał i wpatrywał się w różowy jak miąższ arbuza szpik, który powoli odsączano mu z krwi do autoprzeszczepu, zaczął opracowywać strategię. Bo w szpitalu trzeba mieć receptę na przeżycie. Rakowa normalka Dr Jakub Żołnierek prowadzący przypadek Cypisa pracuje w Klinice Onkologii na ul. Szaserów w Warszawie: – Rozróżniam ogólnie dwie grupy pacjentów. Rzeczowo i prawdziwie informuję tych, po których spodziewam się, że będą w stanie znieść prawdę. W przypadku typów histerycznych może ona jedynie pogorszyć sprawę. – Do raka trzeba podchodzić normalnie. Nie można go demonizować – przestrzega Cypis, łykając soczek. Żółty kolor soku odcina się od dłoni, brązowych i jakby brudnych po ostatniej chemii. Trzeba przyzwyczaić przyjaciół, kumpli i rodzinę, odczarować klątwę i przemienić ją w to, czym jest – w chorobę. Kiedy się dowiedział, najbardziej martwiło go, jak powiedzieć mamie. W końcu powiedzieli jej na początek, że to zapalenie jądra. Zgadzało się, że jądra, bo to tam tkwiła komórka macierzysta. Znajomych postanowił nie traktować przez bibułkę. W listopadzie przyszedł do pubu na spotkanie klasowe. Narzeczona kumpla pochwaliła go: – Fajnie wyglądasz. Chyba schudłeś? – Schudłem – odpowiedział – bo mam nowotwór. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał, ale potem znormalniało. Bo na tę normalność właśnie trzeba najbardziej uważać, żeby nie zastąpiła jej histeria. Tymczasem normalność jest rzadkością nawet w szpitalu. Kiedy przytomnie zapytał, czy po tym, co go czeka – amputacji jądra i chemioterapii – będzie mógł mieć dzieci, poczuł się tak, jakby zainteresowanie przyszłością było nietaktem. Chociaż po takich zabiegach zwykle jest się bezpłodnym, nikt nigdy nie sięgał myślą poza stół operacyjny. Żaden lekarz nie wiedział nawet, gdzie można oddać nasienie. Jeden w końcu przypomniał sobie, że był kiedyś jakiś żołnierz, który zrobił to samo, ale zajęło mu dwa tygodnie. – No to mamy sytuację patową – powiedział lekarz. – Nie mamy czasu na czekanie. Co pan woli? Cypisowi wystarczyło kilka telefonów. Zmobilizowani przyjaciele w 15 minut znaleźli bank spermy na warszawskim Ursynowie. Następnego dnia poszedł się ciąć. Uwaga, załamka – W raku najbardziej trzeba uważać na załamki – twierdzi Cypis. – Chociaż Bozia jednym daje moc, a innym nie. Wielokrotnie zastanawiałem się, czy gdyby mój rak był bolesny, potrafiłbym go tak spokojnie znosić. Leżałem na oddziale z kumplem, który był na coraz silniejszej chemii i środkach przeciwbólowych. Nie mogli znaleźć komórki macierzystej. Cierpiał na raka kości. Naprawdę cierpiał – opowiada, odwracając wzrok do szyby. Kiedy z innymi „bezbolesnymi” urządzali sobie wyścigi na wózkach, starał się nie patrzeć na tych, którzy obok wyli z bólu. Wolał tych koło siedemdziesiątki, wyluzowanych, bo było

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 37/2003

Kategorie: Reportaż