Po zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” i wydarzeniach przy Porte de Vincennes i w Dammartin Francja zwarła szeregi. Na jak długo? – Podziały polityczne nie mają w tej chwili żadnego znaczenia – zapewnia Bernard Cazeneuve, minister spraw wewnętrznych Francji. Po brutalnym ataku na redakcję pisma satyrycznego „Charlie Hebdo”, w którym zginęło 12 osób, na paryskim placu Republiki jeszcze tego samego dnia zebrali się przedstawiciele lewicy i prawicy, starsi i młodsi. Francja zwarła szeregi, śpiewając „Marsyliankę”, utrzymaną w żałobnym tonie ciszy przed burzą. W tych dniach cały zachodni świat solidaryzuje się z Grande Nation. Internet wrze, przez media i portale społecznościowe przewija się nośne hasło: Je suis Charlie (Jestem Charlie). Bracia Said i Chérif Kouachi, zamachowcy z Paryża, trzymali Francję przez trzy dni w napięciu. Kiedy w piątek obława na zamachowców wchodziła w decydującą fazę, we wschodniej części Paryża doszło do strzelaniny, a uzbrojony islamista Amedy Coulibaly wziął zakładników w żydowskim sklepie koszernym przy Porte de Vincennes. Wczesnym wieczorem policja przeprowadziła równoczesny szturm na drukarnię w miejscowości Dammartin-en-Goële, gdzie zabarykadowali się sprawcy środowego zamachu, oraz na sklep, w którym ukrywał się mężczyzna z zakładnikami. Wszyscy zamachowcy zostali zabici, nie żyje też co najmniej czterech zakładników. Za atakami stoi najprawdopodobniej większa sieć francuskich ekstremistów. Sprawa ma charakter rozwojowy. Odruch solidarności będzie z pewnością trwał jeszcze kilka dni, ale przejmująca żałoba, która okrywa stołeczny plac Republiki, jest krucha. Kilka godzin po zamachu do paryskich komisariatów napłynęły pierwsze informacje o pojedynczych atakach na arabskie sklepy i meczety. Już dwie godziny po wtargnięciu islamskich terrorystów do redakcji lewicowego tygodnika do widzów kanału France 24 dotarły pierwsze teorie spiskowe, rozgłaszane przez skrajną prawicę oraz Front Narodowy Marine Le Pen. – Naprawdę nie wiem, kto jest dla nas groźniejszy, islamiści czy Marine Le Pen – zastanawia się 27-letni Christophe, jeden z wielu Francuzów mieszkających w Berlinie, którzy w tych dniach stoją na placu Paryskim przed Bramą Brandenburską. Każdy, kto w miarę świadomie i zachowując trzeźwość umysłu próbuje przetrwać te trudne dni, potwierdza to spostrzeżenie. Dochodzimy tu bowiem do najistotniejszego dla Francji aspektu tej sprawy. Jak można przeciwdziałać posunięciom ekstremistów, nie wrzucając wszystkich wyznawców islamu do jednego worka? Czy francuscy politycy powinni być w tej kwestii bardziej odważni i asertywni, zamykając meczety i zakazując noszenia burek? Czy nie byłoby to tylko wodą na młyn i tak już rozsierdzonych fundamentalistów? Dyskusja ta wybuchnie na nowo, zwłaszcza że już teraz słychać na placu Republiki pomruki niezadowolenia, które mogą w następnych tygodniach wywołać polityczną lawinę. Musimy być czujni Podzieleni są nie tylko politycy i media, lecz także obywatele. – Boimy się dalszych zamachów – martwi się Marianne Berny. Paryżanka jest wstrząśnięta, jej mieszkanie znajduje się na rue Nicolas Appert, w samym centrum feralnego wydarzenia. – Musimy być czujni, oni są wśród nas. Dla takich sprawców widzę tylko karę śmierci – mówi 41-letnia Berny. Jej zdanie podziela wielu rodaków. Francuski rząd zniósł karę śmierci w 1981 r. Dziś prawica gromko żąda jej przywrócenia. Najtwardszą wyrazicielką tej linii jest Marine Le Pen, która od dłuższego czasu zręcznie serfuje na fali lęków społecznych, posługując się islamofobiczną retoryką. Nie ukrywa swoich prezydenckich aspiracji i tym emocjonalnym przekazem usiłuje zdobyć wyborców. Jedynym, co dawało jej partii jakiekolwiek szanse, było umacnianie przekonania, że socjaliści i postępująca „islamizacja Francji” rozwalą państwo do końca. Wznowione tuż po zamachu postulaty referendum w sprawie kary śmierci każą przypuszczać, że żałoba narodowa nie stanowi dla liderki Front National przeszkody w trwającej kampanii. Większość Francuzów, których znajomość życia politycznego ogranicza się do zerkania na żółty pasek informacyjny w telewizorze, będzie teraz uważniej wsłuchiwać się w to, co mówi Le Pen. W podobny ton uderzają konserwatywne media, przede wszystkim dziennik „Le Figaro”, który w czwartek na pierwszej stronie z właściwym sobie patosem ogłosił: La France est en état de guerre (Francja jest w stanie wojny). Alexis Brézet nie ukrywa rozczarowania politykami i publicystami, którzy od lat bagatelizują rosnącą radykalizację francuskich muzułmanów. „Oni
Tagi:
Wojciech Osiński









